niedziela, 30 grudnia 2012

KOMIKS - Subiektywne podsumowanie 2012 roku.




To był dobry rok dla komiksu w Polsce. Pojawiło się dużo dobrych (i kilka wybitnych) albumów zagranicznych, a publikacje polskich twórców osiągnęły spory sukces na naszym rynku wydawniczym.

Od razu zaznaczam, że nie czytałem dwóch ważnych pozycji: "Habibi" Craiga Thompsona i "Rycerzy Św. Wita" Davida B. - z prostej przyczyny - nie stać mnie na nie. Najlepsze komiksy wydane w Polsce, jakie trafiły w tym roku w moje ręce to: "Zagubione Dziewczęta", "Goliat" i "Parenteza". Chciałbym też wyróżnić kameralne "Podejdź Bliżej" - nie jest to komiks tego kalibru co wyżej wymienione, ale z pozycji stojących w drugim szeregu ta najbardziej zapadła mi w pamięć. Najlepszym komiksem ukazującym się w częściach był dla mnie "Long John Silver" (zaznaczam jednak, że nie miałem możliwości przeczytania żadnej mangowej serii - a przecież ukazuje się u nas ponoć znakomity "Pluto".) O każdej z tych pozycji pisałem, odsyłam więc po prostu do recenzji. Największym prywatnym odkryciem z pogranicza komiksu był dla mnie wydany dziesięć lat temu i kompletnie zapomniany "Smutek Miłości" Frederica Pajaka. Z opóźnieniem i w dość dziwnych okolicznościach (klik) trafił do mnie zeszłoroczny "Osobliwy gość" znakomitego Edwarda Goreya. W księgarniach pojawił się niedawno drugi zbiór jego prac - mimo tego, że jeszcze go nie mam, to na pewno pozycja warta odnotowania. Po polski komiks sięgałem w tym roku częściej, ale dalej nie tak często jak powinienem, a najważniejszych tegorocznych tytułów z braku okazji nie czytałem. Głównie nadrabiam zaległości, dlatego ominęły mnie między innymi dwa albumy, którymi wytapetowano internet - "Ciemna strona księżyca" i "Rozmówki polsko-angielskie". Mam nadzieję że będzie okazja przyjrzeć im się w przyszłym roku, już na spokojnie, bez presji i bez hajpu.


Kibicuję wszystkim wydawcom, ale najciekawszy katalog miał oczywiście Timof. Jednak ze względu na to, że to albumy tak drogie, że zapewne mały procent czytelników mógł sobie na nie wszystkie pozwolić, wyróżnić chciałbym Centralę, która robi dużo dla propagowania komiksu w Polsce. Ich oferta jest odważna, nieoczywista i atrakcyjna zarówno dla laika, jak i wyrobionego czytelnika, a i ceny są zazwyczaj przyjazne. Brawa należą się również Taurusowi, który stara się wypełnić pustkę, jaką pozostawił po sobie Egmont, niemal całkowicie rezygnując z wydawania komiksu europejskiego. Sam Egmont, który jeszcze niedawno był potentatem na rynku, dziś  najchętniej odgrzewa kotlety. Niedawno wznowił kilka ważnych pozycji, z których mnie osobiście najbardziej ucieszył  "Powrót Mrocznego Rycerza". Mimo że takie rzeczy zbieram w pierwszych zeszytowych wydaniach, to uważam że reedycja z nowym tłumaczeniem Tomasza Sidorkiewicza była w Polsce naprawdę potrzebna. Z wydań premierowych z katalogu Egmontu najciekawszy wydaje się "Pictures That Tick", który zerka na mnie ze sterty zaległych lektur.

 Wiem, że czasem psioczę i marudzę, ale jestem bardzo wdzięczny wszystkim wydawcom - dzięki, że wydajecie komiksy. To dla mnie ważne.

A co u mnie? Przeczytałem w tym roku ponad 100 albumów. Najlepszy (moim zdaniem) tekst, jaki napisałem w 2012 to artykuł o "Promethei", który ukazał się na łamach papierowego KZetu.  Mój angielski poprawił się na tyle, że jestem w stanie czytać importy bez większych problemów. Najlepsze jakie pojawiły się w moim domu to: "Promethea", dwa pierwsze tomy "Marvel Zombies", "Low Moon", finiszująca w tym roku seria "Criminal", "Asterios Polyp", a niniejszy tekst piszę podczas małej przerwy w lekturze znakomitego "Bone".

Podziękować chciałbym wielu osobom -  tak wielu, że boję się kogoś pominąć. Podziękuję więc wszystkim - i wrogom i przyjaciołom. Bo mimo tego, że odczułem mocno to, że są osoby rzucający mi kłody pod nogi, to miłych zdarzeń i słów było jednak znacznie więcej. W sierpniu Rękopis wylądował na Facebooku. Do tej pory miałem ograniczony kontakt z czytelnikami moich tekstów i mimo że żydowski wynalazek to straszny pożeracz czasu, to naprawdę go doceniam. To magiczne uczucie, gdy ludzie wcześniej niezainteresowani medium - bliżsi, dalsi znajomi, a nawet obce osoby pytają jaki komiks polecam, jak w ogóle ugryźć temat, co warto przeczytać, co kupić. Piszę o komiksach nie tylko dlatego, że je kocham, ale też po to, żeby je propagować - Wasz odzew potwierdza, że ma to sens.

Mam już sporo planów na przyszły rok, związanych nie tylko z komiksem. Nie będę ich zdradzał żeby nie zapeszać, ale mam nadzieję że będzie dobrze. Obok mnie leży sterta nieprzeczytanych komiksów i dwa kilo żelków Haribo (dzięki Czarek!) więc jakoś przetrwam.


Specjalne podziękowania należą się Mysi Jadwisi, Zacharemu Łazowskiemu, Marcinowi Zembrzuskiemu i Tomowi Bardamu którzy zawsze mnie wspierają. 

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Lord of Ages

Życzę Wam zdrowia i dużo komiksów. Bo to najważniejsze. (edit: na facebookowym fanpage'u znajdziecie gwiazdkowy konkurs)

Jak co roku, roku z okazji wigilii dnia narodzin Mitry : Pieśń ku czci Mitry.





sobota, 22 grudnia 2012

Long John Silver 1-3



Mamy w Polsce szczęście do pirackich komiksów. To już trzeci - po znakomitej "Wyspie Burbonów" i "Piracie Izaaku" - tytuł w tej konwencji, który warto mieć na półce. O ile jednak prace stworzone przez duet Trondheim/Apollo i Christopha Blaina określić można jako komiksy z wyższymi aspiracjami, to "Long John Silver" jest lekturą stricte gatunkową.


Trzeba jednak zaznaczyć, że mimo tego iż luźna kontynuacja "Wyspy Skarbów" Stevensona jest komiksem mainstreamowym, to daleko jej do pozycji pokroju "Piratów z Karaibów". Nie ma tu ni krzty infantylizmu, a do oczarowania czytelnika twórcy nie potrzebują zagrywek rodem z blockbusterów. W komiksie Dorisona i Lauffeaya trudno szukać stycznych z poetyką Kina Nowej Przygody. Opowieść budowana jest głównie dialogami, akcja dzieje się w ciasnych kajutach, pomieszczeniach i na pokładzie. Nie ma abordaży i bitew morskich, jest za to krwawa rzeź w środku nocy i skrytobójstwo. Nad wszystkim wisi apokaliptyczna atmosfera i nietrudno znaleźć tu analogię do "Jądra Ciemności", przez co pod warstwą frankofońskiego komiksu głównego nurtu siedzi gdzieś "Moby Dick" i duch przynależny kinu Herzoga. Z drugiej strony próżno szukać tu intelektualnego ciężaru, bo owe motywy funkcjonują na tej samej zasadzie, co zapożyczony z "Odysei kosmicznej"  Monolit w "Szninklu"  - czytelnik sam może sobie tutaj sporo dopowiedzieć, ale na dobrą sprawę może też odczytać "Long John Silvera" po prostu jako przygodową opowieść o piratach.



Już bardzo rzadko mam okazję obcować z tak klasycznym w formie europejskim komiksem. "Long John Silver", w przeciwieństwie do niedawno recenzowanej przeze mnie serii "Orbital", mógłby być narysowany wczoraj lub równie dobrze trzydzieści lat temu. Nie znajdziemy tu zapożyczonych z filmu metod opowiadania obrazem, czy dodających akcji dynamiki, a narracji szybkiego rytmu, quasi-amerykańskich sposobów komponowania plansz i kadrowania. Chciałoby się powiedzieć, że "Long John Silver" to komiks przede wszystkim dobrze napisany, bo jeśli idzie o sekwencyjność pozbawiony jest fajerwerków, lecz podpierający fabułę realistyczny rysunek jest wysokich lotów i świetnie sprawuje swoją funkcję - jest swobodny, nieco niedbały, bardzo dobrze spajający narrację. Kolory (zdaje się że głównie akwarele), które osobiście położył sam rysownik, są stonowane i mroczne. Co istotne dla pirackiego komiksu - marynistyczne krajobrazy można by było wycinać i wieszać na ścianie. Zapierają dech i dorównują malarstwu tego sortu.


Po przeczytaniu trzech tomów "Long John Silvera" naszła mnie pewna refleksja. Ze względu na nadmierną eksploatację w poprzednich dwóch dekadach, cytaty i parafrazy w literaturze i kinie dotknęło zmęczenie materiału i obecnie nie działają już tak przekonująco. Komiks pozostaje dziś chyba jedyną dziedziną sztuki w której postmodernistyczne przetwarzanie dalej się sprawdza. Paradoksalnie, po lekturze komiksu nie mamy wrażenia obcowania z przejaskrawioną, kiczowatą karykaturą - a tym najczęściej bywają współczesne filmy tego typu - a z prawdziwym, pełnym szacunku hołdem. To ciekawa zależność. Wystarczy porównać znakomity cykl "Murena" z iście komiksowym serialalem "Rzym", "Usagi Yojimbo"  z "Kill Billem" czy właśnie "Long John Silvera" z "Piratami z Karaibów".

sobota, 15 grudnia 2012

Bionulor - Erik (2012)







Bionulor - za tą nazwą kryje się Sebastian Banaszczyk - to jeden z najciekawszych polskich projektów elektroakustycznych. Artysta powołuje się na takich twórców jak Coil czy Nurse With Wound. W samym zamyśle jego twórczość stoi jednak najbliżej dokonań Wiliama Basinskiego, bowiem za pomocą komputera Banaszczyk prowokuje dekonstrukcję, rozpad sampli zaczerpniętych z różnych źródeł. Na poprzednich albumach na warsztat brał między innymi muzykę dawną, szamańskie, transowe pieśni i ludzki głos. Tym razem za materiał źródłowy posłużyły nagrania jednego z najważniejszych kompozytorów fin de siècle'u - uważanego za prekursora ambientu - Erika Satie.

Zazwyczaj nie czekam na płyty, jednak premiery tego albumu wypatrywałem z niecierpliwością. Byłem ciekaw gdzie tym razem podąży artysta. Ucieszyło mnie, gdy się dowiedziałem co to będzie. Spotkanie Bionulor z Satie wydawało mi się naturalne od strony artystycznej i mądre od strony komercyjnej. Satie to słowo-klucz i mam wrażenie, że wielu miłośników muzyki może sięgnąć po ten album ze względu na jego nazwisko.

Spośród wszystkich płyt firmowanych przez Bionulor, "Erik" wydaje się być najbardziej konwencjonalna. Pierwsza była niezwykle oszczędna, druga mocno eksperymentalna, ta sytuuje się pomiędzy dwoma poprzednimi dokonaniami. Najbardziej interesujące momenty tego albumu to te, w których z nagrań prekursora muzyki tła Banaszczyk wydobywa... muzykę tła - ale o współczesnej formule, złożoną nie tylko z plam, ale i z elektronicznych trzasków i przestrzennych efektów dźwiękowych. Nie jest to jedyna (niestety, bo to genialny w swojej prostocie koncept) barwa tej płyty. Wydaje mi się, że w kilka razy autor w swoich poszukiwaniach poszedł za daleko - są tu fragmenty, gdy zdecydowanie postawił na efekt swoich eksperymentów, na czym ucierpiała spójność i atmosfera. Rozumiem intencje, ale to, co w procesie przetwarzania dźwięku stało się interesujące dla artysty, mnie przy dłuższym obcowaniu z płytą zaczęło irytować - miałem ochotę pomijać niektóre utwory. Tracków jest jednak aż piętnaście (są krótkie i zdają się pełnić funkcję jedynie tematów) a niektóre są tak znakomite, że rozciągnięcie ich i skonstruowanie albumu z zaledwie kilku mogło by wyjść temu materiałowi na dobre.

Z całego dorobku Bionulor ten album wywołał we mnie najmniej emocji, ale trzeba przyznać, że Banaszczyk dopisał kolejny udany rozdział w historii swojego projektu. Po trzech odmiennych stylistyczne płytach udowodnił, że sam zamysł - dźwiękowy recycling - zdaje się niewyczerpaną metodą do tworzenia muzyki elektroakustycznej. Co teraz? Na klawiaturę ciśnie mi się pytanie, czy podążanie tą ścieżką ma dalej sens? Ja na to nie odpowiem - zrobi to za mnie następny album artysty. 




środa, 5 grudnia 2012

Looper - Rian Johnson


Rian Johnson jest jednym z najciekawszych debiutantów poprzedniej dekady. Nie znacie tego nazwiska? Nic dziwnego. Po części sam jest sobie winien. Jego pierwszym filmem był błyskotliwy "Brick" - przeniesiony w highschoolowe realia czarny kryminał. To jedna z najlepszych współczesnych wariacji na temat noir - moim zdaniem to najlepsze neo-noir od czasu "Miller's Crossing". Potem jednak nakręcił obrzydliwego włazidupa - "Niesamowitych Braci Bloom". To film nieznośnie epigoński, tak mocno podrabiający kino Wesa Anderssona, że było to wręcz niesmaczne. Po seansie najchętniej sam sprzedałbym mu kopa i strącił go w przepaść wiecznego zapomnienia.

Wygląda jednak na to że reżyser zrozumiał, że nie tędy droga i poszedł po rozum do głowy, bo w kolejnym filmie na szczęście wraca do swojego stylu. Za nieduże pieniądze (bardzo mało efektów specjalnych - głównym trickiem jest banalny zabieg znany od początków kina z włączeniem i wyłączeniem kamery) i flaszkę Sobieskiego dla Bruce'a Willisa tworzy inteligentne SF, którego kanwą są podróże w czasie. Osobiście jestem wprost zachwycony tym, że reżyser nie dostał na ten film dużej kasy. To w jakiś sposób paradoks, że ograniczenia budżetowe wpływają pozytywnie na jakość filmowej fantastyki - "Looper" to od czasu "Monster" (polski tytuł "Strefa X") najlepszy tego przykład.

Kilka lat temu natknąłem się na interesującą filmoznawczą pracę, w której autor między innymi szukał związków z kinem noir w "Terminatorze 2". Przypomniała mi się ona w czasie seansu, bo "Looper" ma z filmem Camerona kilka stycznych i co ciekawe uwypukla aspekty, które korzeniami sięgają czarnego kina. Mimo że to bezsprzecznie kino akcji w konwencji SF, to szukając alternatywnych dróg do opowiedzenia tego typu historii, Johnson skierował się w stronę innych gatunków - na pewnym poziomie możemy go odbierać jako film gangsterski, czy właśnie thriller noir. Łączenie tego typu schematów powoduje, że "Looper" posiada dickowski sznyt, ale mi osobiście najbardziej przypominał "Soylent Green". Tak jak w tej znakomitej dystopii z lat 70. jest tu spora doza umowności i komiksowości. Aspiracje reżysera są jednak zupełnie inne, bo chodzi tu tylko i wyłącznie o zabawę gatunkiem i trudno szukać w tym filmie przestrogi  czy analogii do współczesności.


Warto zwrócić uwagę na to, że kino Johnsona cechuje pewien kontrolowany kicz i umiejętność niebanalnego łączenia gatunków, która ma sporo wspólnego z twórczością braci Coen (acz w tym przypadku nie można mówić już o epigoństwie - to raczej luźne skojarzenia). Tak jak w "Big Lebowskim" przykrywano "Wielki sen" komedią o podstarzałym hipisie, tak w "Brick" i "Looperze"  miesza się gatunek z przerysowanymi i nieprzystającymi do niego stylistykami (w "Brick" jest to zdecydowanie bardziej widoczne).

 Wydaje mi się, że widz nie znający debiutu Johnsona może zarzucić "Looperowi", że to jakaś siódma woda po "Incepcji". Możliwe że w jakiś sposób wpisuje się w tę tendencję, ale znając "Brick" i wiedząc, jaki potencjał drzemie w reżyserze, trudno ten film w ten sposób zdyskredytować. Zachęcam więc przed seansem do uzupełnienia zaległości, bowiem pomijając nieszczęsnych "Braci Bloom" styl Johnsona zdaje się być konsekwentny. Po tych dwóch udanych filmach jawi mi się jako jeden z najciekawszych młodych autorów tworzących w obrębie kina gatunku, a "Looper" to dla mnie najlepszy mainstreamowy film tego roku.

środa, 28 listopada 2012

Orbital - Sylvain Runberg i Serge Pelle

 W sieci pojawił się nowy numer Kultury Liberalnej a w nim mój tekst o komiksowej serii SF "Orbital" wydawanej przez Taurus Media.


Wiele się zmieniło w ostatnim roku na polskim rynku komiksowym. Jedną z zauważalnych tendencji są starania Taurus Media, by wypełnić pustkę, jaką pozostawił po sobie Egmont, niemal całkowicie rezygnując z wydawania komiksu frankofońskiego. Widać jednak zasadniczą różnicę w ofercie obu wydawnictw. O ile Egmont stawiał na uznanych twórców i znane już polskiemu czytelnikowi nazwiska, to Taurus przedstawia nam współczesne mainstreamowe europejskie hity, wyraźnie skupiając się na komiksie gatunkowym. W ich ofercie pojawiły się coraz rzadsze na naszym rynku komiksy awanturnicze, sensacyjne i SF. Warto zauważyć, że takie posunięcie niosło ze sobą pewne ryzyko. Z racji rosnących cen (które są efektem malejących nakładów) rosną też wymagania odbiorców, skłonnych płacić duże kwoty głównie za komiksy niebanalne, artystyczne, w jakiś sposób ważne dla medium. Oferta Taurusa zaprzecza tej tendencji i udowadnia, że w Polsce jest również zapotrzebowanie na komiksową rozrywkę.



piątek, 16 listopada 2012

Podejdź Bliżej - Line Hoven

Na łamach Dwutygodnika pojawiła się skrócona wersja mojej recenzji komiksu "Podejdź Bliżej". Natomiast poniżej znajdziecie wersję pełną, bez ingerencji korekty:


Komiks otwiera martwa natura przedstawiająca opuszczony pokój, w lewym dolnym rogu widnieje cytat. Wers pochodzi z dramatu Woody'ego Allena "Inna kobieta", ale mi osobiście owa plansza przywiodła na myśl wcześniejszy jego film. Stworzone w 1978 roku "Wnętrza" to jedna z jego pierwszych prób zmierzenia się z czymś innym niż komedia. To obraz z aspiracjami, dramat rodzinny inspirowany kinem Ingmara Bergmana. Tytułowe "wnętrza" odgrywają w nim niebagatelną rolę - główna bohaterka jest wziętym architektem wnętrz, a elementy takie jak design, czy nawet ubiory, są jednym ze sposobów charakteryzowania bohaterów. Jednak ten bardzo ciekawy pomysł Allen przytłoczył innymi, tradycyjnymi sposobami narracji. Wkładając w usta postaci patetyczne słowa, opisując ich błahe życiowe i moralne rozterki osiągnął niezamierzony (podobno) komizm i nie uchwycił w tym filmie nic istotnego, a efekt jego pracy stał się nadęty i przegadany. W komiksie Line Hoven znajdziemy kilka stycznych z "Wnętrzami", ale autorka nie popełniła błędu Allena - wystrzegła się nadmiaru słów, a oddała głos rekwizytom.

Pochodząca z amerykańsko-niemieckiej rodziny Line Hoven stworzyła historię, w której za pomocą kilku epizodów z życia swoich przodków opisała jak los sprawił, że została zmuszona do życia w Niemczech. Na fabułę składają się z pozoru nic nie znaczące wydarzenia i problemy członków jej rodziny. Jednak błahe rozterki jej dziadków i rodziców - jak powtarzanie klasy ze względu na pałę z angielskiego, czy infekcja jednego z bohaterów przekreślająca jego wyjazd na front II Wojny Światowej- faktycznie urastają w jej komiksie do wielkiej rangi, bo w przyszłości wpłyną na jej własne życie.


Mimo, że w stylistyce i narracji to zupełnie inne prace, chętnie zestawiłbym ten komiks ze znakomitą, wydaną u nas w tym roku "Parentezą" Elodie Durand - również oszczędnym dokumentem, próbującym odczarować czas i pełniącym funkcję rozliczenia się z przeszłością. "Podejdź bliżej" to kilka miniatur, z jednej strony zdystansowanych i nie aspirujących do bycia portretem rodzinnym czy studium relacji międzyludzkich, z drugiej jednak niezwykle intymnych. To prosta opowieść, zrealizowana w nieskomplikowanej formie, ale dzięki temu uwypuklająca różnice między prowadzeniem literackiej narracji, a opowiadaniem obrazem, którego mocne strony Hoven umiejętnie wykorzystała. Wydaje mi się, że gdyby ta historia została przedstawiona za pomocą innych mediów - literatury czy filmu, nie sprawdziłaby się, stałaby się w istocie banalna, bo jest tak kameralna i pretekstowa, że trudno byłoby z niej wykrzesać coś interesującego. Natomiast zaklęta w bezruchu, opowiedziana za pomocą grafik stworzonych metodą scratchboardingu - techniką polegającą na ryciu ostrym narzędziem w  powierzchni pokrytej czarnym tuszem -  odbiega od tradycyjnych sposobów prowadzenia opowieści, nawet od tych charakterystycznych dla sztuki sekwencyjnej. Typowe dla komiksu elementy: imitacja ruchu, dynamika, dialog podawany w dymkach, nie są tu aż tak istotne. Ważniejszą rolę w kreowaniu świata przedstawionego odgrywają tła, wnętrza pomieszczeń, krajobrazy i przedmioty, które stają się wręcz pełnoprawnymi bohaterami i mają więcej do powiedzenia niż występujący w komiksie ludzie. Wyrażają pragnienia bohaterów, ich wątpliwości i uczucia. Rozdziały albumu przecinają też dokumenty - stare zdjęcia, bilety, rachunki -  jak zasuszone w książce liście-pamiątki, stanowiące w tym komiksie coś w rodzaju narracji pozakadrowej. Ich rola jest tu tak istotna, że nawet pozostawienie w kronice rodzinnej pustego miejsca po jednym ze zdjęć stało się dla Hoven formą wypowiedzi.



"Podejdź bliżej" nie jest arcydziełem czy wielkim komiksem i kończąc lekturę pozostałem z niedosytem. Mimo, że autorce nie sposób zarzucić brak oryginalności, to mam wrażenie, że nie tak dużo dzieliło ją od stworzenia czegoś naprawdę unikalnego, znacznie bardziej eksperymentalnego, odkrywczego. Line Hoven bała się posunąć o krok dalej. Chyba po raz pierwszy zetknąłem się z twórcą, o którym mogę napisać, że trzymanie się komiksowych ram go w jakiś sposób ograniczyło. Warto jednak pamiętać, że to jedna z jej pierwszych prac i mieć nadzieję, że w przyszłości zechce szukać coraz ciekawszych rozwiązań narracyjnych. Wydaje mi się, że to odosobniony przypadek komiksowego artysty, który może opowiadać historie odchodząc od sekwencyjności. Kierowanie się w stronę sposobu wypowiedzi, jaki obrał Frédéric Pajak tworząc swoją książkę "Smutek Miłości" - narrację literacką połączył z luźno powiązanymi z tekstem rysunkami - w jej przypadku mogłoby dać niesamowite efekty.

wtorek, 13 listopada 2012

Smutek Miłości - Frederic Pajak




Jednym z powodów, dla których postanowiłem przedstawić Wam wydany już niemal dekadę temu "Smutek miłości" jest wrażenie, że znakomita książka autorstwa Frederica Pajaka (rysownika i pisarza, redaktora naczelnego pisma "L'Imbécile de Paris" skupiającego rysowników i satyryków) została u nas niedoceniona i, sądząc po niemal całkowitym braku recenzji na portalach literackich, przeszła przez nasz rynek niezauważona i niezrozumiana. Nic nie też nie wskazuje na to, żeby w tym czasie w środowisku komiksowym ktoś się jej bliżej przyjrzał - a szkoda, bo mam wrażenie, że tu znalazłaby podatniejszy grunt.  Forma narracji, jaką obrał Pajak, jest połączeniem rysunku - nierzadko będącego reprodukcją, czy to fotografii, czy obrazu - z esejem i osobistą, autobiograficzną prozą. Na każdej stronie przedstawia grafikę i akapit tekstu. Nierzadko jedno nie jest tematycznie związane z drugim, lecz mimo to komunikaty funkcjonują w symbiozie.

Sprowokowało mnie też zrządzenie losu, które sprawiło, że zetknąłem się z twórczością Pajaka niemal równocześnie, co  z podejmującym podobny temat komiksem "Kiki z Montparnasse'u" (dostało mu się ode mnie na łamach Kolorowych Zeszytów), wydanym niedawno przez Kulturę Gniewu. Dziejąca się w początkach zeszłego wieku powieść graficzna Catela i Bocqueta traktuje o słynnej paryskiej muzie, natomiast kanwę głównej części "Smutku miłości" stanowi opowieść o przedstawicielach francuskiej bohemy tamtego okresu z Guillaume Apollinaire na czele. Pozornie obie publikacje mają ze sobą dużo wspólnego. Książka Pajaka jest jednak przeciwieństwem "Kiki", która jawi mi się jako skonwencjonalizowana narracyjnie i pozbawiona wartości artystycznej, a do tego - celując w gusta współczesnego czytelnika, którego raczej interesuje kto przed kim majtki ściągał, niż to, co kto wartościowego robił - w warstwie fabularnej marginalizuje twórczość występujących w komiksie artystów. Natomiast  w "Smutku miłości", mimo, że autor często opowiada o uczuciu lub jego braku, to właśnie prace wspomnianych artystów stanowią dlań rdzeń, punkt wyjściowy do przedstawienia nierzadko tragicznych losów malarzy i poetów. Występuje tu również pewien bohater, którego obecności w "Kiki de Montparnasse" najbardziej mi brakowało: "Paryż, miasto rozrywek i przyjemności, w którym cztery piąte mieszkańców umiera ze smutku".


Stwierdzenie "to nie jest komiks", które autor zawarł we wstępie, działa na publicystę związanego z tym medium jak płachta na byka. Oczywiście odżegnanie się Pajaka od komiksu może wydawać się zachowawcze, ale trafniejszą diagnozą będzie chyba stwierdzenie, że próbuje dla siebie znaleźć niszę (no cóż, we Francji tworzenie komiksu może nie być dostatecznie oryginalnym zajęciem dla artysty). Faktycznie, nie sposób jego twórczości odmówić oryginalności i polotu. Osobiście czuję jednak w jego deklaracji pewną niekonsekwencję, bo nie zaprzecza nigdzie temu, że napisał książkę -  a formule "Smutku Miłości" jest jednak bliżej do komiksu, niż do literatury. Pozornie sekwencyjności niewiele tu znajdziemy - z drugiej jednak strony, gdy jeden po drugim cytuje abstrakcyjne obrazy Mondrianiego i dopełnia je komentarzem w dolnej części planszy, mamy wrażenie niesamowitej płynności narracyjnej. Snując opowieść i zestawiając ją z portretami przypadkowych osób, osiąga spójność i utrzymuje znakomity rytm. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla niego owo połączenie tekstu z obrazem wydaje się niezwykle naturalne - tak naturalne, jak dla twórcy komiksu.



Na przekór deklaracjom Pajaka, jego nonszalancki nie-komiks pozwala patrzeć na medium przez inny pryzmat. Przykładowo, zestawienie jego twórczości z "Podejdź Bliżej", wydanym niedawno przez Centralę debiutem niemieckiej artystki Line Hoven, uwypukla potencjał, jaki kryje się w jej pomysłach na opowiadanie obrazem. Pokazuje, ile jeszcze można wykrzesać z narracji prowadzonej za pomocą archiwalnych zdjęć, dokumentów, martwej natury. Co prawda w tzw. komiksie eksperymentalnym nie takie rzeczy się robi, ale dziś, w kontekście nieszczęsnych dyskusji o story-arcie, niegdyś niezauważona przez publicystykę książka Pajaka jawi mi się jako rzecz szczególnie godna uwagi. Bo jeśli zignorujemy protesty twórcy i rozpatrzymy "Smutek miłości" jako komiks, to otrzymamy przykład artysty, który odżegnując się od charakterystycznych dla medium sposobów narracji tworzy coś (przynajmniej pozornie) świeżego, interesującego, a na poziomie formalnym pozbawionego bełkotu, który cechuje wiele quasi-komiksowych prac tworzonych przez ludzi nie zaznajomionych z tą dziedziną. To rodzaj opowieści graficznej która mimo tego, że nie mogła by funkcjonować w przestrzeni galeryjnej, ma w końcu szansę trafić w gusta obu środowisk, których bratanie postulował w swojej książce Sebastian Frąckiewicz - komiksowego i miłośników sztuki. Bo w gusta czytelników tzw. "dobrej literatury" najwyraźniej nie trafił - a to, czy jest to komiks, sorry-art, czy literatura jest w tym przypadku naprawdę sprawą drugorzędną. 


piątek, 9 listopada 2012

Grzegorz Bojanek - Remaining Sounds (2012)



Dowodzony przez Grzegorza Bojanka Etalabel wydał w tym roku kilka znakomitych pozycji, a do tego wszystko wskazuje na to, że on sam w nowy rok wejdzie z dwoma nowymi albumami firmowanymi swoim nazwiskiem - co ciekawe, obydwa wydają stajnie zza oceanu. Pierwsza z nich, "Remaining Sounds", wypuszczona kilka miesięcy temu przez amerykańską wytwórnię Dynamophone, gości w moich głośnikach już od dłuższego czasu. Trzeba przyznać, że czas jest jej sprzymierzeńcem, bo wcale nie mam ochoty przestać jej słuchać.

Dźwięki otwierające album przywodzą na myśl legendarną płytę "Substrata" Biosphere, lub soundtrack z "Thing" stworzony przez Carpentera i Morricone. Jednak jest to tylko pierwsze i mylne wrażenie, bo "Remaining Sounds" oferuje nam zupełnie inny wachlarz dźwięków i emocji. Melancholijny kolaż fieldrecordingów, analogowych trzasków i szumów, mieszający się z dźwiękami gitary akustycznej,  instrumentami dętymi (lub czymś co tak brzmi) a nawet odgłosami przyborów kuchennych (to nie żart), przenosi nas raczej w ciepłe, bezpieczne miejsca. To muzyka wnętrza, z którego obserwujemy padający za oknem deszcz. Nie panuje tu klaustrofobia, a przytulność. Barwa brzmienia potęguje ten efekt. Masteringiem zajął się Krzysztof Orluk, którego poczynania na tym polu cenię i obserwuję od dłuższego czasu. Muszę przyznać, że z materiałem zawartym na "Remaining Sounds" skonstruowane przez niego urządzenie do analogowej obróbki dźwięku zgrało się jak dotąd najlepiej. Ten album potrzebował ocieplonego, lampowego brzmienia.

Lubię spędzać czas z płytami Grzegorza Bojanka. Nie są to może wybitne prace, ale autor bardzo dobrze rozumie płaszczyznę po której się porusza. To sprawia, że jego nagrania stają się synonimem tego, co może dać słuchaczowi ambient. Mimo pojawiających się na "Remaining Sounds" niecodziennych źródeł dźwięku nie jest to "muzyka eksperymentalna" - to kreacja w pełni świadoma swojej konwencji . Przy tym to tak dobry, treściwy album, że mimo tego, że mamy do czynienia z muzyką tła, to nie jest to twórczość która mogła by być bezosobowym, filmowym soundtrackiem. "Remaining Sounds" to twór, który musi funkcjonować samodzielnie.




piątek, 26 października 2012

Shanna the She-Devil: The Killing Season



Nie mnie sadzić czy to dobrze, że Jim Lee doczekał się aż tylu epigonów - ale ci (z małymi wyjątkami - np zrehabilitowany J.H. Williams III) wstępu na Arkham zazwyczaj nie mają. W teorii nie powinno go też być dla Franka Cho - jego styl to kiczowaty, seksistowski, silikonowy koszmar żerujący na najniższych instynktach czytelnika. Ale co, gdy chodzi o komiks o kobiecie uzbrojonej w dwie maczety i zabijającej tabuny dinozaurów? Nie ma co odstawiać bufonady - w tym kontekście wszystko zaczyna działać na korzyść tych rysunków, bo ganienie tego stylu byłoby równie idiotyczne, jak ganienie grindhouse'owego taniego filmu z wydekoltowanymi dziuniami zabijającymi zombie.

Komiks "Shanna the She-Devil: The Killing Season" trafił do mnie przez przypadek - kupiłem go okazyjnie w zestawie z kilkoma klasycznymi pozycjami Marvela. Mimo, że wychowany jestem na "Kadilakach i Dinozaurach", a darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, to byłem nastawiony do "Shanny" bardzo sceptycznie. Miło się zaskoczyłem. To całkiem przyzwoita, pulpowa historia, do której, jakby na przekór, Cho (który zajął się nie tylko oprawą graficzną ale i scenariuszem) podszedł nadzwyczaj poważnie, próbując zawrzeć w niej refleksje na temat szukania człowieczeństwa w istocie stworzonej do zabijania. Oczywiście było to bardzo ryzykowne, trudne i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ostatecznie bezcelowe - ale jest to tak sprawnie napisane czytadło, że wyszło to temu komiksowi na dobre. Bardzo ciekawym zabiegiem jest odcięcie się od pierwowzoru, bo komiks jest tylko luźno oparty o marvelowską ramotkę z lat 70tych. "Shanna the She-Devil" w wersji Cho jest daleko posuniętą parafrazą - zamiast quasi-tarzańskiej atletki bohaterką jest niemiecki eksperyment genetyczny znaleziony przez rozbitków w tajnych nazistowskich laboratoriach znajdujących się na wyspie pełnej dinozaurów (sic!), w uniwersum Marvela znaną jako Savage Land. 


Połączenie elementów charakterystycznych dla wczesnej fantastyki naukowej jest dość powszechne we współczesnej pulpie, ale "Shanna" nie sprawia wrażenia jakoś szczególnie nieświeżej, bo Cho nie korzysta z tego wszystkiego by stworzyć pretensjonalny, postmodernistyczny ulepek - brak tu ennisowskiej zgrywy, tarantinowszczyzny i puszczania oka do czytelnika. Obcując z pulpową tradycją nie szuka okazji do wyśmiania jej. To komiks na tyle poważny, na ile może być poważna opowieść traktująca o cycatej blondynie zabijającej setki dinozaurów. Cho przedstawił swoją historię bez szaleństw (o ile sam pomysł nie jest szalony) i niepotrzebnej ekstrawagancji, zbliżając się tym samym do poetyki kina nowej przygody i filmów pokroju "Predatora", "Terminatora 2" i, siłą rzeczy, do "Parku Jurajskiego". Tak jak w owych filmach, prócz związków z Golemem czy Frankensteinem (które w przypadku Cho raczej są nie do końca zamierzonymi intencjami - to tylko ten sam typ historii), cytat nie ma tu najmniejszego znaczenia. Trafne będzie też szukanie tu związków z opowieściami pokroju "Conana", czy - jeszcze bliżej - komiksową wersją "Red Sonji".

Możliwe, że to kwestia tego, że niczego od tego komiksu nie oczekiwałem, albo gust psuje mi się coraz bardziej (bo mimo sprawności rzemieślniczej autora to zdecydowanie pozycja w złym guście), bo podczas lektury bawiłem się znakomicie. Biorąc pod uwagę konwencję, w której się obraca i styl jakim się posługuje, rysunkom Cho niewiele można zarzucić. To bardzo dobra rzemieślnicza robota, z jej wszystkimi przywarami i zaletami - zarzucić jej można uproszczenia, oszczędne tła, a chwalić za efektowność i sprawną, czytelną narracje obrazem. Brak tu też oczywiście jakiejkolwiek subtelności, a sama bohaterka posiada aparycję gwiazdy porno. Dla jednych to zapewne zaleta, dla innych wada, ale pamiętając o targecie tej publikacji jakiekolwiek rozwodzenie się na ten temat nie ma najmniejszego sensu. Z tego co wyczytałem w internecie, komiks miał się pojawić w MAX, linii Marvela dla dorosłych i miał byc znacznie bardziej dosadny - mocniejsze sceny przemocy, golizna etc. Niestety, wydawnictwo szukając szerszego targetu dla tego typu historii, zmusiło Cho do wyeliminowania co odważniejszych scen. Wielka szkoda, bo pójście na całego mogło zaowocowac czymś jeszcze bardziej rozrywkowym. 

 


Siedmiozeszytowe "Shanna the She-Devil" nie jest ostatecznie domkniętą historią i wydaje się być tylko otwarciem furtki, wstępem do dłuższej serii. Komiks nie doczekał się jednak następnych odsłon. Na tegorocznym nowojorskim Comic-Conie zapowiedziano jednak, że "Shanna" wraca znów na łamy komiksów Marvela. Pojawić ma się w serii "Savage Wolverine" - ponoć inspirowanej prozą Lovecrafta i "Indianą Jonesem" - a pisać i rysować ma ją nie kto inny, jak Frank Cho. Tym razem jestem już pozytywnie nastawiony. Spotkanie Weapon X i silikonowej, nazistowskiej superbroni może przynieść czytelnikom sporo frajdy.  



piątek, 19 października 2012

Baby's in Black


 Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Kultura Gniewu. Dziękuję. 


Interesuję się na poważnie muzyką, dlatego to, co wyznam, jest dla mnie dość wstydliwym faktem. Mam w swojej wiedzy wyrwę, zaczynającą się gdzieś tak w latach 50tych ( bardzo lubię proto-rockowe amerykańskie brzmienia - tradycyjnego, akustycznego bluesa, country, amerykański folk, jednak jeśli idzie o okres, gdy zaczyna panować rock'n'roll to moje zainteresowanie zaczyna się kurczyć) a kończącą się wręcz z dokładnością co do dnia 5 sierpnia 1966, gdy na półki sklepowe trafia The Beatles "Revolver". Paradoksalnie, album zespołu, którego większość wcześniejszych, krzykliwych i infantylnych nagrań* nieznośnie mnie irytuje, jest moim zdaniem jednym z najważniejszych i zarazem jednym z moich ulubionych albumów wszech czasów.

Sięgając po "Baby's in Black" miałem nadzieję, że dostanę coś, co nakreśli mi wczesną twórczość tego zespołu, może nawet sprawi, że zainteresuję się nią należycie - liczyłem na to, że w ciekawym kontekście stanie się dla mnie intrygująca i w końcu do przełknięcia... nic bardziej mylnego. Głównie dlatego, że nie o Beatlesach jest ten komiks. Na jakimś poziomie rozczarowałem się, bo zamiast biograficznej powieści graficznej jakiej oczekiwałem, dostałem love story - ale nie oznacza to oczywiście, że całkowicie minąłem się z tą pozycją.



Złe (moim zdaniem) komiksowe biografie mają to do siebie, że stają się biogramem, notką, z pretekstową, często szczątkową fabułą, omijającą meritum sprawy. "Baby's in Black" nie jest arcydziełem, ale autor rozumie gdzie leży problem i wiedząc, że na kilkuset stronach nie uda mu się skutecznie ugryźć tematu, skupia się na związku Stuarta Sutcliffe'a (członka wczesnego składu Beatlesów) z niemiecką artystką Astrid Kirchherr, którą poznał gdy zespół w początkach kariery grywał w spelunkach Hamburga. Jednak można zauważyć, że szczegółowe sportretowanie ich relacji również nie było nadrzędnym celem autora. Krążąc wokół faktów przedstawia tragiczną historię miłosną o strukturze przypominającej piosenkę. Rozdziały to zwrotki przybliżające czytelnika do smutnego finału, natomiast refrenem, leitmotivem opowieści uczynił "Love me tender" z repertuaru Elvisa Presleya, towarzyszącą z czułością narysowanym, niewinnym scenom romantycznych uniesień dwojga zakochanych w sobie młodych ludzi.

Bardzo ciekawym zabiegiem - widziałem, że kilkakrotnie ganionym przez polskich czytelników - jest pozostawienie przez wydawcę części dialogów po angielsku (przetłumaczono tylko niemieckojęzyczną część komiksu). Można oczywiście powiedzieć, że to pewnego rodzaju faux pas, bo nie każdy zna angielski dostatecznie dobrze (mój bardzo poprawił się w ostatnich latach a i tak dwa razy powędrowałem do znajdującej się na końcu albumu translacji), ale warto pamiętać, że to celowy zabieg autora, mający podkreślić swoiste "lost in translation", przepaść językową, z jaką musi radzić sobie dwoje zakochanych ludzi porozumiewających się między sobą prostymi słowami. 


Czytając opinie i recenzje na komiksowych serwisach dostrzegłem również, że czytelników podzieliła też maniera graficzna, jaką posłużył się Arne Bellstorf. Mi osobiście quasi-cartoonowy, a zarazem przecież charakterystyczny dla powieści graficznej tego sortu uproszczony rysunek bardzo przypadł do gustu. Czarno-białe plansze o niedbale zamazanych tłach znakomicie budują atmosferę opowieści i pasują do genezy estetyki ubioru, jaką wkrótce mieli przyjąć Beatlesi w tamtym okresie. Główną inspiracją był właśnie styl, jaki prezentowała kochanka Sutcliffe'a, Astrid Kirchherr i jej znajomi, wzorujący się z kolei na francuskich egzystencjalistach. Jeśli miałbym coś faktycznie zarzucić niemieckiemu rysownikowi to to, że braknie tu architektury miasta - większość scen rozgrywa się w pomieszczeniach mieszkalnych i hamburskich spelunkach. 


 Stawiając ten komiks koło innych moich lektur z ostatnich miesięcy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Arne Bellstorf jest zawodnikiem walczącym w wadze średniej. Jako, że album nie jest szczególnie drogi i trafia do nas bez glorii, bez prestiżowych nagród, to nie mam szczególnego powodu by znęcać się nad nim. Ale - pro forma - tak jak w przypadku recenzji "Kiki z Montparnasse'u", chciałbym zaznaczyć, że wolałbym zamiast tego typu pozycji dostać w swoje ręce bardzo dobry komiks, a najlepiej arcydzieło. Mam cichą nadzieję, że przyszłoroczna oferta Kultury Gniewu przyniesie przynajmniej kilka takich tytułów. Z całego serca życzę tego Wam, sobie i przede wszystkim wydawcy . 




*Rubber Soul - było krokiem w dobrą stronę, ale to jeszcze nie to co lubię.

czwartek, 18 października 2012

Back to Arkham.


1. Już mogę zdradzić, i to właściwie po fakcie, bo magazyn się wyprzedał* - mój artykuł o "Promethei" ukazał się w specjalnym papierowym wydaniu Magazynu Miłośników Komiksu KZ. Tych, którzy nie załapali się, a chcieliby ten tekst przeczytać, uspokajam - prędzej czy później nadarzy się okazja. Możliwe, że zostały jeszcze jakieś egzemplarze w Centrali, jeśli komuś zależy, to warto się zapytać (klik). W magazynie ukazało się wiele interesujących artykułów autorstwa tak znakomitych publicystów jak Piotr Sawicki, Marcin Zembrzuski i Mateusz R. Orzech. Jeszcze nie miałem okazji zapoznać się z całością - po lekturze na pewno podzielę się wrażeniami na fanpage'u (warto polubić bo codziennie dużo się tam dzieje - klik).

edit: dostałem właśnie info że w Centrali zostały jeszcze dwa egzemplarze. Gazunie można otrzymać - gratis wystarczy zrobic zakupy w sklepie Centrali (klik) na minimum 100 zł. Kto pierwszy ten lepszy!


2. Do Niemiec na razie nie wracam. Spadek euro, obowiązki w domu i bolące nogi (kiepsko znoszące przerzucanie 40 ton dziennie) skutecznie odwodzą mnie od tego. Jeśli ktoś miałby namiar na jakąś zdalną fuchę - niekoniecznie związaną z komiksem - to proszę dać znać. Umieć pisać, chcieć pracować. 

3. Jak co roku na MFK przyznano nagrodę dla najlepszego wydawnictwa. Wygląda na to, że pisząc recenzje Goliata (klik) wykrakałem laury dla Centrali. Gratuluję. Zasłużyliście na to. Nagrodzonym twórcom komiksów również gratuluję (Robercie Popielecki! Brawo!). Na pewno przyjrzę się bliżej wszystkim wyróżnionym pracom.

4. Teksty na Arkham, począwszy od jutra powinny zacząć pojawiać się już regularnie. 

*To zabawne, bo już drugi raz papierowy projekt w którym biorę udział wyprzedaje się na pniu - wcześniej było tak w przypadku Ulvhel, o którego ukazaniu się nawet już nie informowałem.

wtorek, 2 października 2012

Goliat - Tom Gauld


Wydawnictwo Centrala powoli staje się bardzo istotnym elementem krajobrazu naszego rynku komiksowego. Poznańska oficyna nie boi się stawiać na tytuły eksperymentalne, awangardowe i niejednoznaczne w ocenie. Są to często pozycje tak niszowe (ukazujące się nierzadko w nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy), że prawdopodobnie żaden inny wydawca nie zdecydowałby się na ich publikację. Mimo że to nie z ich stajni wyszły najlepsze tegoroczne premiery (pulę zapewne zgarną wydane przez Timof Comics grube tomiszcza firmowane nazwiskami cenionych twórców), w moim rankingu – ze względu na nietuzinkową ofertę i to, że ich działalność podszyta jest misją propagowania komiksu artystycznego – zasłużyli na miano wydawnictwa roku. Oprócz nieznanych, podziemnych autorów, w ich katalogu czasem pojawiają się jednak pewniaki z dużych zachodnich wydawnictw niezależnych. Tym razem sięgnęli do oferty znakomitej kanadyjskiej oficyny Drawn & Quarterly, by przedstawić nam jednego z najbardziej obiecujących współczesnych twórców – Toma Gaulda.

Szkocki rysownik popularność zdobył jako autor komiksów prasowych i ilustracji publikowanych między innymi w „Guardianie” i „New York Timesie”. „Goliat” to jego pierwsza pełnometrażowa historia i nietrudno zauważyć, że jest pracą oddalającą się od poetyki, jaką prezentuje w swoich gazetowych stripach, w których próbuje zazwyczaj zawrzeć sporo treści, a przy tym zaprezentować gag, opowiedzieć błyskotliwą historyjkę i rozśmieszyć czytelnika. W „Goliacie” porzuca to na rzecz kreowania melancholijnej atmosfery i snuje poetycką opowieść o egzystencjalnej wymowie, dotykającą spraw fundamentalnych. Widać, że mimo sukcesów pragnie rozwijać się jako artysta i jako człowiek.

To nie pierwszy biblijny komiks Toma Gaulda. Wcześniej, dla interesującej, cyklicznej antologii „Kramers Ergot”, stworzył krótką historię o budowie arki, opowiedzianą z perspektywy synów Noego. Jednak dopiero w „Goliacie” przedostaje się w swojej twórczości na inny poziom. Scenariusz oparty na starotestamentowej przypowieści staje się pretekstem do snucia historii czerpiącej garściami z kontemplacyjnego kina, sytuującej się gdzieś w okolicach twórczości Jima Jarmuscha. Olbrzym Goliat – tu scharakteryzowany jako filistyński urzędnik-niedojda, wykorzystywany jako straszak w wojnie psychologicznej – siedzi, rozmawia z giermkiem i „czeka na Godota”, który na jego nieszczęście tym razem postanawia się objawić. Programowa przewidywalność tej historii sprawia, że – w opozycji do wydźwięku sztuki Becketta – chciałoby się ją odczytywać jako przypowieść o nieuniknionym. Przedstawienie fabuły z perspektywy Goliata, którego autor kreuje na melancholijnego poczciwca, jest dość przewrotne, bo postać ta w świadomości czytelników funkcjonuje jako złoczyńca. Podkreśla to, jak bardzo jesteśmy bezradni wobec roli, która została nam przypisana. „Goliat” to także historia człowieka, który wbrew swoim predyspozycjom oraz wbrew swojej woli staje się trybem w machinie i mimo że zdaje się równie dobrze co czytelnik wiedzieć, jaki los go czeka, godzi się z przeznaczeniem, z pokorą przyjmuje rolę kozła ofiarnego. Jeśli rozpatrywać ten komiks pod tym względem, moglibyśmy znaleźć w nim również związki z filmem „Serious Man” braci Coen, w którym kanwę scenariusza stanowiła przypowieść o Hiobie. Aczkolwiek, o ile tam fabuła była pewnym wezwaniem do konfrontacji z Bogiem, a bohater był często wewnętrznie rozdarty, w „Goliacie” znajdujemy całkowitą pokorę i pogodzenie się bohatera ze swoją dolą.

Ważnym elementem, jaki dostrzegamy w grafikach Gaulda, jest obsesyjne zestawianie dużego z małym. Jego postacie mają zazwyczaj monstrualne, obłe torsy z małymi głowami. Często stawia też miniaturowe ludziki w sąsiedztwie monumentalnych budowli lub wielkich robotów. Warto to podkreślić, bo nietrudno odnaleźć analogię dla takiego obrazowania w przypowieści o Dawidzie i Goliacie. Zarazem rysownik próbuje też przełamać schemat, który go prześladuje, bo w jego komiksie olbrzym jest słaby, a nikczemnych rozmiarów przyszły król żydowski – wyniosły i budzący grozę.

Z tytułów znanych polskiemu czytelnikowi „Goliatowi” Gaulda najbliżej jest do prac wybitnego norweskiego twórcy komiksowego – Jasona („Gang Hemingwaya”, „Stój”, „Psst”). Mimo że obaj stosują w swojej narracji minimalizm, warto zauważyć, że każdy z nich prezentuje zupełnie inną jego formę. Szkot posługuje się prostym piktogramem, Norweg natomiast estetyką, którą najłatwiej będzie opisać jako parafrazę disnejowskich animorfów z lat 20. W podobieństwach, które znajdziemy między nimi, nie chodzi więc o podobny styl czy, nie daj Boże, o to, że jeden drugiego kopiuje. Obu twórców łączy specyficzna wrażliwość i podejście do przedstawiania fabuły. Tak jak Gauld skorzystał z opowieści biblijnej, tak samo Jason często przemyca istotną treść i własne intencje pod utartymi schematami gatunkowymi.

Mimo że Tom Gauld opowiada w swoim komiksie starą biblijną historię, a oszczędne ilustracje nierzadko stylizuje nawet na prehistoryczne rysunki naskalne, tak naprawdę tworzy bardzo nowoczesny formalnie komiks, utrzymujący idealny balans między artystycznością, ascetycznym piktogramem a zajmującą opowieścią, wykraczającą siłą rażenia poza hermetyczne komiksowe środowisko. „Goliat” jest znakomitym okazem współczesnego komiksu autorskiego i przykładem tego, jak medium to – powoli zaczynające cierpieć na przesyt wzbudzającą coraz mniej emocji wśród czytelników obyczajową, historyczną i quasi-publicystyczną powieścią graficzną – szuka dziś nowych dróg, by dotrzeć do wymagającego odbiorcy.

czwartek, 27 września 2012

Blues



Nie leniuchowałem ostatnio, ale niestety nie widać tego na blogu, bo są to rzeczy, które ukażą się z opóźnieniem (niektóre nawet w przyszłym roku). Mam też smutną wiadomość dla stałych czytelników - w przyszłości blog będzie rzadziej aktualizowany. Z racji tego, że zostałem wygryziony z jedynego miejsca, gdzie płacono mi od czasu do czasu coś za teksty, muszę poszukać innego zajęcia. Nie jestem człowiekiem potrzebującym zbyt wiele od życia, ale brak jakichkolwiek perspektyw zmusza mnie do wyjazdu za granicę. To normalne w dzisiejszych czasach, ale przeżywam wraz z tym osobistą tragedię - kontekst jest taki, że gdybym wyjawił kulisy, to zrobiłoby się z tego kolejne "komiks gate", a winni tego spaliliby się ze wstydu (bądź też po prostu mnie wyszydzili i zbagatelizowali sprawę). Nie szukam taniej sensacji czy zemsty, więc nie mam zamiaru nic więcej o tym mówić - po prostu pakuję się i wyjeżdżam (za chwilę wychodzę z domu, a dziś o 12 w nocy wsiadam w autobus do Niemiec). Niestety, opóźni to też pracę nad związaną z komiksem publicystyczną książką nad którą siedzę od pewnego czasu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to będę często wracał do Polski i mam nadzieję, że pojawię się w domu już za dwa tygodnie.

Kilka spraw organizacyjnych:

1) Przekazałem kilka tekstów Kulturze Liberalnej, póki co będą się ukazywać co tydzień. Mam nadzieję, że uda mi się napisać coś na ich łamy regularnie. Teksty będą przedrukowywane na Kolorowych Zeszytach..

2) Na MFK ukaże się periodyk zawierający między innymi mój artykuł o "Promethei" Alana Moore'a  - publikacja ma być chyba niespodzianką, więc więcej szczegółów nie mogę zdradzić. To tekst, w który włożyłem masę energii i mam nadzieję, że jego lektura będzie dla Was choć w ułamku tak satysfakcjonująca, jak dla mnie praca nad nim. Na festiwalu, z wiadomych względów, niestety mnie nie będzie.

3) Facebookowy fanpage zostaje pod opieką Mysi Jadwisi i Marcina Zembrzuskiego Zostawiam spory folder z materiałami, a i każde z nich zapewne dorzuci tam coś od siebie.  Finał rocznicowego konkursu Arkham odbędzie się zgodnie z planem w przyszłym tygodniu. Wyniki na fanpage'u.

  I believe it's time to go. Życzcie mi powodzenia.

środa, 26 września 2012

Zapomniałem o "Złym Poruczniku"...

Zainspirowany wpisem Marcina Zembrzuskiego i innych filmowych blogerów (ok, tak naprawdę najbardziej zainspirował mnie brak nowych wpisów na Arkham), postanowiłem  opublikować listę dziesięciu (tak naprawdę lista zawiera jedenaście tytułów - sue me!) swoich ulubionych filmów. Stworzenie jej zajęło mi zaledwie minutę, ale gdybym miał przemyśleć sprawę, pewnie zmieniałbym to zestawienie w nieskończoność. Jeszcze kilka lat temu na liście byłoby więcej kina artystycznego, dziś dostrzegalna jest przewaga kina gatunku - co prawda w jego autorskiej odmianie, ale jednak. Jedynym kryterium wyboru było dla mnie przedstawienie WIELKICH filmów, zabrakło więc tu całkowicie klasy B - uprzedzając więc pytania, najlepszym filmem klasy B w historii kina jest dla mnie "Killing" Stanleya Kubricka. Na listę nie załapał się Andriej Tarkowski, z tej przyczyny, że nie byłem w stanie wskazać tylko jednego jego filmu. Zamiast tego pojawiają się "Harmonie Werckmeistera" Beli Tarra. Oprócz trzech pierwszych miejsc kolejność jest przypadkowa.  Starałem się też nie dublować reżyserów.


Rękopis Znaleziony w Saragossie (reż. Wojciech Jerzy Has, 1964)


Dobry, zły i brzydki (reż. Sergio Leone, 1966)


 Czas Apokalipsy  (reż. Francis Ford Coppola 1979)


Asfaltowa dżungla (reż. John Huston 1950)


Thing (reż. John Carpenter 1982)


W kręgu zła (reż. Jean-Pierre Melville, 1970)


Przynieście mi głowę Alfredo Garcii (reż. Sam Peckinpah, 1974)


Noc Myśliwego (reż. Charles Laughton, 1955)


Miller's Crossing (reż.  Ethan Coen i Joel Coen, 1990)


Werckmeister harmóniák (reż. Bela Tarr, 2000) 


Harakiri (reż. Masaki Kobayashi,1962) 


poniedziałek, 17 września 2012

Such Hawks Such Hounds. Scenes From the American Hard Rock Underground (2007)

Film dokumentalny poświęcony metalowemu amerykańskiemu podziemiu kręcącemu się wokół psychodelicznych i stonerowych stylistyk.  Wypowiadają się członkowie Kyuss, Sleep, Sunn o))), St. Vitus i wielu innych ważnych kapel. W filmie dość obszernie przedstawiono OM i Sleep, trochę mniej uwagi poświęcono Sunn o))), a o Earth nie było niemal nic (co mnie bardzo smuci). Bardzo fajnie, że niewielki fragment zasygnalizował istnienie specyficznych grafik związanych z tymi nurtami muzycznymi.  Jak zwykle w przypadku tego typu produkcji nie udało się objąć całego zagadnienia - przedstawiając korzenie skupiono się na metalu, zapominając o takich ludziach jak John Fahey, czy Wilburn Burchette. Nie obyło się też bez prawienia komunałów pokroju tego, że "w tym wszystkim chodzi o emocje", ale mimo wszystko "Such Hawks Such Hounds" to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto lubi poczuć dron w bebechach i pierdolnięcie w duszy. Warto zobaczyć już dziś - bo nie wiadomo, czy nagle nie zniknie z You Tube.

wtorek, 11 września 2012

Gniazdo Światów

 Żaden ze mnie liberał (nie posiadam wcale poglądów politycznych) a ci co mnie bliżej znają to i kulturalnym mnie nie nazwą. Niemniej chętnie czytam teksty poświęcone komiksom które ukazują się na łamach Kultury Liberalnej i z przyjemnością przyjąłem propozycje opublikowania tam swojej recenzji. Wszystko wskazuje na to, że nie będzie to jedyny mój tekst jaki tam przeczytacie.



Tak jak etiuda fabularna jest najlepszym sposobem, by nauczyć się pracy z materią filmową, tak komiksowe „szorty” są wstępem do pracy nad dłuższymi albumami. Jak radził sam Alan Moore – podkreślając, jak istotne dla jego rozwoju były krótkie prace stworzone dla brytyjskich magazynów komiksowych – jeśli twórca zrobi sto komiksów jedno-, dwu-, trzyplanszowych, to siłą rzeczy stopniowo coraz lepiej zacznie rozumieć materię, z którą przyjdzie mu pracować podczas pisania dłuższych historii. W komiksach zaprezentowanych w tym zbiorze widać, że Biedrzycki opanował już opowiadanie pod względem dramaturgicznym i konstrukcyjnym, jednak prace te jakością nie wyszły ponad przeciętność i wyrabianie sobie warsztatu. W fabułach rzadko pojawia się coś ponad skutecznie postawioną pointę. Brak tu jakiejkolwiek refleksji, a scenarzysta skupia się na samym przedstawianiu wydarzeń, zapominając, że mógłby przy okazji opowiedzieć o czymś dla niego samego czy dla czytelnika istotnym. Pomijanie tego aspektu jest bardzo zastanawiające i mam wrażenie, że powodem może być jakaś wewnętrzna zachowawczość twórcy, bo Biedrzycki w swojej pozaartystycznej działalności – np. jako publicysta – nie boi się wyrażać swoich (nierzadko kontrowersyjnych) opinii i przemyśleń. Wielka szkoda, bo to właśnie z kreacji, w które wkładamy kawałek siebie, wychodzą najambitniejsze, najbardziej interesujące i najmądrzejsze historie.

 CAŁY TEKST PRZECZYTASZ NA ŁAMACH KULTURY LIBERALNEJ>>>

piątek, 31 sierpnia 2012

OM - Advaitic Songs (2012)



OM, powstały na gruzach stoner-doom-metalowego Sleep, to zdecydowanie jeden z najciekawszych współczesnych zespołów postmetalowych.  Początkowo poruszający się w tej samej konwencji projekt Ala Cisnerosa bardzo szybko jednak przestał odcinać kupony od działalności poprzedniej formacji. Niewątpliwie kluczowe dla wyklarowania się brzmienia było spotkanie w studiu ze Stevem Albinim. Wyprodukowana przez niego płyta "Pilgrimage" która została uznana przez magazyn "Wire" za jeden z najlepszych albumów 2007* to niemal całkowite odejście od doom metalowych stylistyk i skłonienie się ku oszczędnym, psychodelicznym brzmieniom, przywodzącym na myśl rozdmuchaną do pełnowymiarowego albumu parafrazę "Set the Controls for the Heart of the Sun".

To właśnie 2007 rok i minimalistyczny  "Pilgrimage" - nagrany wyłącznie przy użyciu gitary basowej, perkusji i studia, które pogłębiło oszczędność brzmienia  - możemy uznać za swoiste wyzerowanie stylu. Przy nagrywaniu następnej płyty zespół opuścił perkusista Chris Hakius, a jego miejsce zajął znany z Grails Emil Amos. Nietrudno dostrzec, że od tego momentu z każdym albumem, wraz z nadbudowywaniem wielu elementów, muzyka zespołu robi się coraz bardziej konwencjonalna i bardziej przystępna, ale z drugiej strony zagęszczające ją komponenty pochodzą z bardzo zaskakujących rejonów, co nadaje jej niebywałej oryginalności. To cały czas muzyka eksperymentalna, doom metal spotyka się tu  z wiolonczelą, tablami i etnicznymi dronami spod znaku Ravi Shankara i Popol Vuh.  Wokół pulsującej linii basu i monotonnego wokalu narastają nowe elementy podkreślające mistyczne założenia projektu - co ciekawe, to właśnie one uwydatniają coraz bardziej stoner rockowe konotacje zespołu. Tak jak Black Sabbath wyciągnęło swoje odkrywcze brzmienie z tradycyjnego bluesa, tak OM wydobywają je z transcendentalnych hinduskich rag. Na tych płaszczyznach w bardzo interesujący sposób funkcjonuje też jednostajny głos Ala Cisnerosa, który w tym kontekście splata charakterystyczną dla doomu manierę z orientalnymi i sakralnymi zaśpiewami.

Spotkałem się z opiniami, że ta płyta to zdecydowany progres zespołu. To na pewno krok w inną stronę, ale według mnie niekoniecznie do przodu. Nie zrozummy się źle, trzeba uczciwie przyznać, że do metalowych stylistyk OM wraca z tarczą, a nie na tarczy - to dalej świeża i oryginalna muzyka i jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w 2012 roku. Ale osobiście wolałbym jednak, żeby projekt dalej eksplorował skrajny minimalizm. Chciałbym żeby skończyło się to tak, że Al i Amos mrucząc mantry grają na pudle po butach i gumce od majtek. Wiem, jestem samolubnym bucem bo pewnie wtedy tworzyliby muzykę tylko dla takich dziwolągów jak ja.

*  Uplasowała się na czwartym miejscu. Cała lista tutaj: klik

 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

"That is not dead which can eternal lie, And with strange aeons even death may die."



Proza Samotnika z Providence towarzyszy mi od późnego dzieciństwa - czyli już jakieś piętnaście lat. We wczesnej młodości kształtowało mnie wielu pisarzy i artystów - od Jima Morrisona po Hermana Hesse - ale w moim osobistym panteonie  tylko pozycja Lovecrafta nie została do dziś zachwiana.  Cały czas wracam do jego twórczości, a jego postać z każdym rokiem staje mi się coraz bliższa.

Pamiętałem o jego urodzinach (które jakby kto nie wiedział wypadają dziś), ale nie planowałem na ten dzień nic szczególnego. Naszło mnie jednak, żeby zrobić remanent w mojej skromnej kolekcji. Mam w niej jeszcze sporo braków i postanowiłem sprawdzić na czym stoję - szczególnie jeśli idzie o publikacje prasowe, które mam zamiar uzupełnić w pierwszej kolejności. Skoro już to powyciągałem, to postanowiłem obfotografować i pochwalić się tym na blogu. Lovecraft był skromny, ale w listach czasem wspominał o rarytasach, które miał w swojej kolekcji i wydaje mi się, że taki hołd by mu się podobał.


Po raz pierwszy opowiadanie Lovecrafta pojawiło się u nas w grudniu 1959 na łamach Przekroju. Przez następną dekadę ukazało się ich jeszcze kilka - niektóre publikowano w częściach, niektóre pojedynczo. Brakuje mi jeszcze paru. Na zdjęciach znajdują się numery w których można znaleźć "Kolor który spadł z nieba" (numery 849, 850 i 851 rok 1961, znany później jako "Kolor z prze­stwo­rzy") , "Zimno" (numer 855, rok 1961) i "Potwór na progu" (numery 1219 – 1220, znany później jako "Coś na progu").

A tak to wyglądało w środku: 





Z prozą Lovecrafta zetknąłem się po raz pierwszy za pośrednictwem magazynu poświęconego grom fabularnym "Magia i Miecz". Mam  sporo numerów, ale akurat ten już się nie uchował. Następny był zbiór opowiadań wydany przez S.R., prawdopodobnie "Dagon", którego na przestrzeni lat również straciłem (dobry zwyczaj - nie pożyczaj!). Do cyklu z S.R mam największy sentyment. Bardzo poszukuję wydanego przez nich zbioru "Przypadek Charlesa Dextera Warda". Chodzi dokłądnie o to wydanie : klik. Jeśli ktoś ma i nie stanowi on dla niego wartości sentymentalnej, to chętnie odkupię!  Na fotce poniżej trochę wydań z poprzedniej dekady (wbrew pozorom tytuł zbiorów "Najlepsze opowiadania" kłamie - to zdecydowanie nie są najlepsze opowiadania HPL-a), trochę S.R. z lat 90tych, legendarne wydanie "Zew Cthulhu" z lat 80tych i jego przedruk pod szyldem "Szep­czący w ciem­no­ści" z 1992 roku. Na czubku załapała się antologia opowiadań Kuttnera, w których mniej lub bardziej nawiązywał on do twórczości Lovecrafta - bardzo fajna rzecz.



Produkty uboczne. Komiks ze znakomitymi rysunkami Enrique Brecci wydany u nas w serii Obrazy Grozy i, luźno nawiązujący do cthulhowej estetyki, komiks Sandovala "Wybryki Xinophixeroxa".  Ta mała książeczka o tytule "Zagadka rezerwatu" to trudna do zdobycia cthulhowa paragrafówka (jeszcze się za nią nie zabrałem). Z tyłu widać dwa dodatki do gry fabularnej "Zew Cthulhu", w którą nie grałem juz ponad dekadę. To stosunkowe  świeże egzemplarze w moich zbiorach, spotkałem je jakiś czas temu bardzo tanio, nie mogłem się powstrzymać i kupiłem. Obudziło to we mnie tęsknotę za tą formą rozrywki i mam nadzieję, że jeszcze uda mi się w "Zew" pograć.  Publikacje RPG z tamtego okresu bywają dziś trudno dostępne, więc jeśli macie w szafach  czy piwnicach jakieś cthulhowe dodatki albo podręcznik, to ja chetnie przyjmę lub odkupię.




Publicystyka. Czasopismo "Kruk", którego ukazały się bodaj całe dwa numery, biografia napisana przez S.T. Joshiego (bardzo dobra, ale sam Joshi działa mi na nerwy - ale o tym może innym razem), "Nadnaturalny horror w literaturze" czyli eseje Lovecrafta o grozie, eseje Houellebecqa o Lovecrafcie (opinie na ich temat są podzielone, ale ja polecam) oraz drugie wydanie "Necronomiconu" który, przeklęty, postanowił nie ukazać się na focie.