czwartek, 29 grudnia 2022

Czarny Młot. Odrodzenie. Część I. Lemire.

 


Żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary, a żadna dobra seria nie obejdzie się bez średniawej kontynuacji, tak to już w życiu jest. Przygody Jeffa Lemire z superbohaterami to loteria. Szanse na wygraną są co prawda większe niż w naszym starym, dobrym Lotku, ale poza sztosami typu „Animal Mana” i „Moon Knighta” zdarzają mu się też może nie paszkwile totalne, a rzeczy jedynie przeciętne. „Czarny Młot” to jednak jego autorska seria, jakość w skoncentrowanej formie i jeden z najlepszych przykładów subwersji trykociarstwa ostatnich lat. Według wszelkich reguł świata komiksowego, ryzyko spadku jakości powinno przewyższać tu nadzieję na konkretną jakość.

Założę, że pamiętacie mniej więcej fabułę oryginalnego „Czarnego Młota”. Jeśli nie, to i tak nie macie czego szukać w tym komiksie. No więc „Odrodzenie” teoretycznie podejmuje wątki ostatnio tknięte chyba w spin-offie „Sherlock Frankenstein i Legion Zła”. Lucy Weber, córka oryginalnego Czarnego Młota, poszukiwania swojego ojca zwieńczyła objęciem jego roli. Nie o tym jednak będziemy czytać, Lemire zabiera nas dwadzieścia lat w przyszłość. Kobieta zakopała topór (młot?) wojenny i zajęła się życiem rodzinnym. Nic jednak nie może trwać wiecznie – zarówno prywata bohaterki, jak i bardziej spandeksowa strona jej garderoby, stają się celem przysłowiowych fekaliów uderzających w wiatrak.

Jeff Lemire pozamiatał totalnie oryginalnym „Czarnym Młotem”, bo znalazł w tej serii idealny konsensu wszystkiego, co komiksowe. Wykorzystał w pełni swoje doświadczenie z historiami dramatów rodzinnych, rozgrywających się w małych mieścinach. Uczynił tę solidną podstawę wyjątkową, budując z niej zaskakująco przyjemną w odbiorze i wyważoną zabawę trykociarskimi tropesami. Zręcznie łącząc pulpowy luz z powagą snuł heroiczną i zarazem bardzo osobistą narrację, której każdy element był przesiąknięty miłością do fikcji superbohaterskiej i wielowarstwowymi komentarzami na jej temat. Uniknął przy tym z grubsza mądrzenia się, to był inteligentny fun, od miłośnika dla miłośników.

„Odrodzenie” idzie w sumie za ciosem. Wszystkie kolejne tytuły z uniwersum Lemire'a podążały z duchem popkulturowego czasu. Była era złota, srebrna też, weszła w końcu dekadencja i grzybowe podróże w stylu Morrisona. Teraz chyba przyszła pora na ponure początki XXI wieku. Historia Lucy to z jednej strony odbicie mrocznej przyziemności komiksów tamtych lat, a z drugiej dekonstrukcja do potęgi. Pozorna sielanka życia na wsi ustępuje jawnej rozpaczy rodzinnych trudności zamkniętych w bezdusznych blokach, a superbohaterska chwała to tylko powód słabo skrywanego żalu i rozczarowania. Pogrążona w marazmie, emerytowana heroska nie spieszy się jednak do ponownego grzmocenia obuchem po łbach, okoliczności ją do tego zmuszają. Gdy już jesteśmy prawie pewni, że komiks skupi się na awanturach z dzieciakami i małżeńskich sesjach terapeutycznych, dziwność wystawia swój łeb ze ściany, dosłownie.

Założenie brzmi doskonale, obiecująco, sensownie w ogólnej narracji wszystkich dotychczasowych tytułów z serii. Jestem jednak może nie zawiedziony, ale lekko zmartwiony. Pierwsza część „Odrodzenia” to historia powolna, teoretycznie naznaczona tym, co świadczyło o świetności poprzedników, ale dużo bardziej rozwodniona. Nawet jeśli zapowiada interesujący rozwój wydarzeń w przyszłości, to robi to mało przekonująco. Lemire nie wykorzystuje też w pełni swojego talentu do meta-komentarza łączącego wiele inspiracji z klasyki superhero w kompozytowe archetypy, postaci typu Sherlocka Frankensteina tu na razie nie uświadczymy. Także jego najmocniejsza umiejętność, czyli trafne obrazowanie złożonej problematyki rodzinnej, ma raczej skromne szanse na błysk przez pewną decyzję fabularną. Mam nadzieję, że się mylę, ale na razie jest mdło i kulawo.


Podobnie ma się rzecz z rysunkami. Dean Ormston w oryginale zrywał czapki z głów razem z kawałkami skalpu. Machał jakby od niechcenia kreską luźną, przyjemną dla oka i lądował jakoś w ciekawej okolicy między stylami Darwyna Cooke'a i Mike'a Mignoli. „Pułkownik Weird” Tylera Crooka i „Sherlock Frankenstein” Davida Rubina zabrały nas w skrajnie odmienne, ale niewątpliwie wyjątkowe rejony komiksowego wyrazu. Caitlin Yarsky to zaś artystka względnie nieopierzona i choć nie można jej odmówić własnego stylu, to nie jestem pewny, czy mi ten styl odpowiada. Zdecydowanie można ją pochwalić za dobre komponowanie zawartości kadrów, wszystko ma swoje miejsce i nie jest to miejsce przypadkowe. Bardzo dobrze też wypada, gdy odważy się pobawić w psychodelię, zarówno w samych rysunkach, jak i w ich układzie na stronach. Robi to jednak zbyt rzadko, a w bardziej powolnych sekcjach strony wieją nudą. Najbardziej jednak zawadza mi mimika, pomimo wyrazistości, bo zbyt mocno trąca mi manierą produkowanych taśmowo komiksów internetowych. Nie jest tragicznie, w żadnym wypadku, ale nawet kolory bezbłędnego Dave'a Stewarta wyglądają tu jakoś blado.

„Czarny Młot. Odrodzenie – część 1” to początek nowej historii w kultowym już uniwersum i jednocześnie opowieść tak nierówna i chwilami mdła, że trudno mi nawet stwierdzić, czy zdeklarowani fani serii powinni wiązać z nią jakieś nadzieje. Z jednej strony łatwo zauważyć wszystkie cudne elementy składowe, z których czerpaliśmy radość poprzednio, z drugiej najczęściej występują one w ilościach śladowych. Jeff Lemire u mnie na półce zawsze znajdzie miejsce, więc absolutnie nie przekreślam jeszcze szans na owocny rozwój zaprezentowanych tu wydarzeń, ale w porównaniu do wszystkich dotychczasowych tytułów wydanych u nas pod szyldem „Czarnego Młota” (może poza „'45”), „Odrodzenie” jest w tym momencie piątą wodą po kisielu i to takiego o smaku pokrzywy z miętą (tak, to istnieje).

 

Autor: Rafał Piernikowski

środa, 28 grudnia 2022

Miki. Szalone przygody. Trondheim/Kermidas

 


Kolejna wydana przez Egmont, ekskluzywna, podana w dużym formacie pozycja od Francuskiego oddziału Disneya, z której bardzo się cieszę. „Miki Szalone przygody” to kolaboracja legendarnego Lewisa Trondheima i niejakiego Kermidasa. Ten pierwszy, mimo iż zazwyczaj również rysuje, postanowił w tym tandemie być scenarzystą. Drugi zajął się stroną graficzną.


Już na wstępie sygnalizuję – jeśli spodziewacie się Trondheima na pełnej kurwie, to się niestety zawiedziecie. Jeśli macie ochotę na świeże spojrzenie na franczyzę, również możecie czuć się rozczarowani. To nie jest awangardowe komiksiarstwo, do którego przyzwyczaił nas Lewis. To po prostu opowieść o tym, jak Miki i Donald wpadają w nie lada kabałę. Ten komiks wyróżnia koncept, by wystylizować album na zbiór starych wydań o Myszy i Donaldzie. Fabuła jest poszatkowana, bo autorzy założyli, że ukazane będą tylko rzekomo ocalałe strony z jakiegoś zaginionego, legendarnego runu. No i pomysł był dobry, udało się utrzymać atmosferę oldskula. Świetny papier, sztucznie postarzane plansze tylko potęgują to wrażenie. Zamysł więc mamy fajny, mamy niebanalną fabułę, ale czy to coś więcej niż komiks dla dzieciaków? No właśnie znowu nie do końca... to znakomita przygodówka, ale nic ponadto.


Keramidas graficznie odważnie wchodzi w tradycyjne opowieści o Mikim. Nie jest epigonem kogokolwiek. Mimo iż cały czas grasuje na poletku Carla Barksa i Floyda Gottfredsona, to zachowuje swój niepowtarzalny styl. Oczywiście, lepiej by było, gdyby to Trondheim sam wszystko narysował, ale nie wiem, jak bezduszny Disney przyjąłby ten minimalizm, z którego znany jest autor „Lapinota” i „Wyspy Burbonów”. Według mnie świetnie by się w tym odnalazł, ale dostaliśmy, co dostaliśmy. Choć nie jest w każdym razie źle, mogło być wybitnie i tylko imaginować mogę sobie, co by było gdyby.


Czytałem ten komiks już kiedyś po angielsku i powiem szczerze, że powtórka zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż pierwsza lektura. Pewnie to dlatego, że w języku polskim łatwiej było mi się połapać w poszatkowanej fabule. Ogólnie zaliczam ten album do udanych. Pochylając się na koniec nad technikaliami, trzeba też dodać, że obniżył się nieco standard wydania komiksu. Możemy zapomnieć o płóciennym grzbiecie. Dzięki temu, mimo inflacji, udało się jednak zachować cenę okładkową na dość atrakcyjnym poziomie 50 zł.


Nieskończona granica

 

 


Coś mam uczucie, jakbym trzeci raz zaczynał recenzję takim samym streszczeniem, ale to w końcu spandeksowy mainstream, norma. W uniwersum DC dużo się odjebało na skutek wydarzenia znanego oficjalnie jako „Metal” (chwytliwe i uniwersalne), a nieoficjalnie jako „Scotta Snydera mokre sny o superbohaterstwie przepuszczonym przez filtr krawędziowego rzępolenia na gitarze”. Układ stary jak świat – złol o mocy zdolnej uczynić czarne białym robi burdel, nie da się go pokonać, ktoś go pokonuje i buch, świat zresetowany, znowu. Dramat dla czytelników oczekujących jakiejkolwiek ciągłości fabularnej, ale często również szansa na stworzenie interesujących, świeżych wątków.

Pokłosie metalowego śmietnika dostaliśmy już w albumach z serii „Stan przyszłości”, ale to było właściwie pobocze, elseworldy jedynie (przynajmniej na tyle ja rozumiem nowy układ uniwersum. Shit's starting to get confusing again). „Nieskończona granica” to z kolei raczej taki wstępniak do określania kształtu głównych części multiwersum. Tym razem nie przechodzimy z wirującego chaosu do nowego status quo, właściwie robimy leciutki kroczek z większego kryzysu, do takiego mniejszego, ale wciąż pełnowartościowego (pierdyliard postaci, nowi przeciwnicy, starzy przeciwnicy, alternatywne rzeczywistości, Darkseid jest. Takie sprawy). Zaczyna się dosłownie od przewodnika, w którym Wonder Woman przechodzi kuriozalną rozmowę kwalifikacyjną, skacząc jak Scrooge między wymiarami w towarzystwie Spectre. Potem na pełnej wchodzi konflikt między grupami o przeróżnym podejściu do oczywistego zagrożenia płynącego z istnienia i względnie luźnego dostępu do światów równoległych. Teoretycznie trykociarski banał.

Może to więc tony świątecznych pierożków uciskają mi mózg, bo naprawdę mi się podobało. Dawno nie czułem takiego funu, czytając generyczne superhero wypchane po brzegi różnymi postaciami i wątkami, zwłaszcza, gdy większość z nich nie wykraczała poza typowe bicie się po mordach w odcieniach czarno-białej moralności (szarość niby też jest, ale banalna). Przypomniały mi się czasy powrotu po latach do uniwersum, gdy poznając „Blackest Night” chłonąłem bezkrytycznie kolejne strony popkulturowej miazgi i jarałem się dziesiątkami nieznanych (lub zapomnianych) postaci w kolorowych fatałaszkach. Nawet zapisywałem w notesie mordziatych, których inne przygody chciałem obczaić! Taka frajda weszła mi ponownie przy czytaniu „Nieskończonej granicy” i powodów jest kilka.

Od razu uprzedzam, teoretycznie głównym autorem scenariusza jest Joshua Williamson, ale nazwisk wymienionych tutaj jest tak dużo, że nie do końca nawet byłem w stanie ogarnąć, kto co pisał i rysował. Nie ma to większego znaczenia, jakość jest tym razem (o dziwo) dosyć wyrównana. Pismackim obowiązkiem wspomnę tylko, że poza Williamsonem będziecie mieli tu do czynienia (między innymi) z wymysłami Jamesa Tyniona IV, Stephanie Phillips, Geoffa Johnsa oraz (hehe) Bendisa.


Bardzo zróżnicowanej ekipie twórców udało się zgrać, co rzadko się zdarza, i utrzymać fabułę w formie koherentnej, ale też nieustannie serwującej ciekawe nowinki. Żeby była jasność, z dziesiątek rozpoczętych wątków może z dwa doczekują zakończenia w jakiejś formie, ale takie było założenie, to ma być nowa geneza. Nie oczekujcie też niczego szczególnie ambitnego. Pewne motywy zdradzają potencjał na historie podobne do „Mister Miracle” Kinga, „Starman” Robinsona, czy nawet „The Multiversity” Morrisona, ale na razie to tylko kiełbasa wyborcza w ilości przystawkowej. Zapowiada się głównie barwny szał widowiskowych mordobić w wykonaniu nie tylko tych znanych i lubianych. Głównym plusem „Nieskończonej granicy” jest skupienie na mniej oklepanych postaciach i nie chodzi tu tylko o scenariuszową łatwiznę, gender i racebending ikonicznych peleryniarzy (choć uwielbiam Prezydenta Supermana z Ziemi-23). Ogromną rolę grają tu takie drugoplanowe mordeczki jak Psychopirat, Mister Bones, Roy Harper, czy Obsidian i Jade (dzieciaki Alana Scotta). Powrót klasyki, nowe twarze i odrodzenie kreatywnej wolności oferowanej przez elseworldy zebrane w jeden album w formie strawnej dzięki doskonałemu tempu narracji. Ktoś musiał nad tym wszystkim czuwać. Mam nadzieję, że to faktycznie choć częściowo adekwatna zapowiedź przyszłości komiksów z tej stajni.

Troska o wysoki poziom jest też widoczna w warstwie graficznej, chociaż tutaj też włodarze grają bezpiecznie w doskonale znaną sobie grę, bez stylistycznych eksperymentów. Nazwisk za ołówkami również jest pierdyliard i zakwestionowałbym może tylko angaż Johna Romity Jr, bo go cholera nie znoszę (nothing personal, rysunków nie znoszę) i Todda Naucka. Fragment o „Stargirl” tego drugiego po prostu wypada bladziutko i infantylnie w porównaniu do reszty grafik w tomiszczu, choć pasuje do postaci. Głównym ilustratorem albumu jest Xermánico, czyli raczej nie ma na co narzekać, jeśli lubi się staranne konturowanie i bardzo dynamiczną kreskę w okolicach superbohaterskiego realizmu. Za to przy robocie artystów takich jak Inaki Miranda, Christopher Mitten, Joelle Jones, Alex Maleev, Phil Hester i Dexter Soy (tak, sporo ich) ten nieszczęsny Romita powinien wstydzić się pchać do rysowania ze swoimi generycznymi ryjami i klockową anatomią. Ilustratorów w albumie jest znacznie więcej, ale to ci wymienieni odeszli choć trochę od przyzwoitego standardu stylistyki komiksów o mężnych i potężnych w stronę artyzmu, który faktycznie ma jakiś wyjątkowy sznyt.

Rozpisałem się, znowu, ale „Nieskończonej granicy” nie można oceniać tylko jako dzieło samodzielne. Warto spojrzeć również na to, co zwiastuje dla uniwersum po tym okropnym pierdolniku Snydera i na razie w obu kategoriach jest raczej dobrze. Minęło już kilka lat od czasów, gdy miałem w życiu czas na takie rzeczy jak regularne wizyty u dentysty i śledzenie Marvela oraz DC Comics na bieżąco, więc jestem błogo nieświadomy faktycznej kondycji dalszego ciągu (ciągów?) tej historii na rynku amerykańskim, ale taką dawkę porządnej superbohaterszczyzny warto sobie zaserwować. Przypomnieć sobie, że nie tylko kameralnymi historiami alternatywnymi tworzy się jakość w tym gatunku, przynajmniej teoretycznie. Nawet jeśli ostatecznie okaże się, że te wszystkie piękne obietnice, jak to często bywa, będziemy mogli sobie o kant dupy potłuc.

 

Autor: Rafał Piernikowski

 

wtorek, 27 grudnia 2022

Venom. Tom 3. Cates.

 




Snobem będąc, można czasem dojść do wniosku, że amerykańskie komiksy to właściwie bez wyjątku popkulturowa papka, a wszyscy autorzy to wyrobnicy. W zależności od tego, na jakie tytuły się trafi, może to być prawda, średniactwo jest tak powszechne, że nie potrafię mieć do nikogo pretensji o taką opinię. Jeśli jednak ktoś uparcie odmawia choćby wypróbowania roboty uznanych talentów (jak Ewing, Lemire, albo Donny Cates właśnie), bo z pewnością reprezentują poziom podobny do reszty mułu, to niech sobie porówna drugi tom „Venoma“ z trzecim. Różnica w jakości jest porażająca.


Proporcja też jest porażająca. W chwili obecnej to już drugi (na trzy wydane) album z Venomem w tytule, który na okładce ma Carnage'a i na nim też się skupia. Nie narzekam, Cletus Kasady to jeden z moich ulubionych czarnych charakterów w trykociarstwie, bo nikt na siłę w tę czarność jego charakteru zwykle nie wciska innych barw. Ja wiem, antagoniści skomplikowani i problematycznie ambiwalentne moralnie indywidua są modne, można udawać ambitną dyskusję pod tytułem „Czy Thanos miał rację?”, ale bez przesady! To komiksy, potrzebujemy takich jednowymiarowych maniaków, zła wcielonego i pierwotnego, bestii motywowanych jedynie chęcią siorbania juchy z czaszek niewinnych ofiar. Obecnie to chyba w rzeczywistości takie potwory trafiają się częściej niż w fikcji. Dlatego Carnage jest the best, dlatego mam go wydziaranego na łokciu, a w gablotce trzy figurki. Jeśli czytaliście moją recenzję komiksu o Eddiem Geinie, gdzie krytykowałem kult seryjnych morderców, to uprzejmie proszę o zignorowanie mojej hipokryzji.

Mógłbym właściwie już skończyć, ale praktycznie nic nie powiedziałem o samym komiksie, a zgodnie z zaleceniami prezesa UOKiK ten tekst to przecież reklama, więc mam do odhaczenia punkty z umowy z wydawcą (dla niekumatych info – to żart). Historia zatacza koło i wracamy do Knulla, czyli boga symbiontów nieustannie odwalającego cosplay z Castlevanii. Okazuje się, że potęga tego wyrwanego żywcem z Lordi durnia jest potencjalnie do wzięcia, a to niesamowicie kuszący kąsek dla odrodzonego Carnage'a. Trzeba tylko wyciamkać fragmenty pozostawione przez symbionty w kręgosłupach wszystkich dotychczasowych nosicieli, czyli na celowniku ląduje właściwie połowa uniwersum Marvela. Kasady już w połowie uczty staje się praktycznie półbogiem z koszmaru Cronenberga, sieka mackami i kontroluje umysły. To zdecydowanie nie są dobre warunki do budowania więzi z nowo poznanym synem, a Eddie Brock ma na głowie też mocno skomplikowany związek ze swoim ukochanym czarnym glutem.

Znowu przeładowana akcją, durna superbohaterska sieka, ale Donny Cates przejmuje lejce i od razu jest lepiej. Pierwszy tom był chyba rozgrzewką, w drugim szanse na jakość sknociła konieczność tematycznego wbicia się w większy event, ale trzeci, proszę państwa, trzeci to… też w sumie większy event. Różnica polega na tym, że obcujemy z trzonem wątku „Absolute Carnage”, a nie z popłuczynami fabuły dotyczącej innych bohaterów. Symbionty są w centrum uwagi, pomimo moich słów z drugiego akapitu, Eddie Brock dostaje tutaj bardzo dużo czasu ekranowego. Historia jego relacji z młodym Dylanem (i z Venomem w sumie też) kręci się równolegle z makabryczną karuzelą grozy. Poza zabawą w domorosłych psychologów ten komiks to nieustanna akcja przeplatana horrorem i choć wciąż daleko tu do poziomu „Nieśmiertelnego Hulka“ w tym względzie, to Cates skutecznie podbił poziom krypności Kasady'ego do poziomu kosmicznego horroru. Tylko delikatnie zalatuje superbohaterskim plastikiem.

I właściwie tyle mądrego mam do powiedzenia, superbohaterskie łubudubu z ambitnymi dodatkami w proporcji wręcz homeopatycznej podziałało tym razem na tyle dobrze, że nie potrzebowałem więcej do radości. Kliknięcie w mózgu było, wróciła stara, niewymagająca wersja mnie i znowu bawiłem się świetnie, oglądając wyskakujące z każdej dziury symbionty barw wszelakich. Gościnny występ Ala Ewinga z jego Hulkiem był w tej sytuacji już jedynie luksusem, moje fanbojskie serce i tak już łopotało na najwyższych obrotach. Zupełnie nie zauważyłem, że to znowu raczej typowe, trykotowe zabawy w strzelanie laserami z dupy do celu w konkurencji o pozornie wielkie stawki. Tak dobrze Cates to napisał, no i w sumie faktycznych laserów nie było zbyt wiele.

Warstwa graficzną za to daje po oczach, tak pozytywnie (ogółem), nie jak wkurzający gówniak z kupionym w kiosku laserem właśnie. Na start propsuje króciutki objętościowo, ale wyjątkowy występ Filipe Andrade i towarzyszącego mu dyrygenta barw, Chrisa O'Hallorana. Mały przerywnik w zdecydowanie bardziej bardzo wyrazistym ale efekciarsko kameralnym stylu, charakterystycznym dla raczej mniej mainstreamowych komiksów, był potrzebnym powiewem świeżości. Poza nim jest sieka totalna na dwa głosy, znowu rysują Ryan Stegman i Iban Coello, przy czym to raczej ten pierwszy świadczy bardziej o jakości albumu. Ilustracje Stegmana są bardziej rozpoznawalne, w kadrach pękających w szwach od szczegółów ruch u niego nie zamiera, a stosunkowo grube kontury pomagają zachować widoczność w burzy macek. Mocno plastyczna, cartoonowa mimika o dziwo nie kontrastuje z szlamiastą groteską no i ponownie dostajemy przynajmniej kilka świetnych splashy. Przekonałem się do stylu tego gościa, wspomagany przez kolory Franka Martina wypada kapitalnie. Coello z dynamiką radzi sobie również nieźle i kreśli nieco bardziej czytelnie, ale w tym porównaniu wypada blado. Wciąż lepiej od Marka Bagleya, którego też nam gościnnie tu na chwilę wcisnęli. Wątpię, żeby ktokolwiek prosił.

Jakoś tak się stało, że trzeci tomik Venoma spodobał mi się bardziej. Jest zdecydowanie lepszy od drugiego, który mocno się zebździał przez napchanie wymaganiami włodarzy uniwersum. Czy jest lepszy od tomu pierwszego? Chyba tak, bo grająca w tej serii pierwsze skrzypce akcja nabiera tempa, nurt narracji staje się wreszcie porywający i jeśli lubicie Carnage'a (a mam nadzieję, że lubicie), powinniście być zadowoleni. Podobnie jak w hulkowej zabawie Ala Ewinga, „Venom“ Catesa to lekka reinwencja postaci, której potencjał kryje się w bezczelnym wykorzystaniu większości klawych sztamp z dodatkiem motywów całkiem nowych. Świeżości u Catesa jest przy tym nieco mniej, ale dalekim od snobizmu marvelowym łbom będzie się podobać. Fast food, ale prędzej kanapka drwala niż odgrzewane w mikrofali nuggetsy.

niedziela, 25 grudnia 2022

Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa. Tadeusz Baranowski



Baranowski jak wino, im starszy tym smakuje lepiej. Kultura Gniewu konsekwentnie wznawia albumy mistrza polskiego komiksu i tym samym nadrabia zaległości będące udziałem polskiego rynku opowieści rysunkowych, który choćby w latach 90' funkcjonował w swoistym zawieszeniu. Dzięki temu możemy wracać do komiksów z dzieciństwa weryfikując obecny poziom naszego poczucia humoru, zaś dla młodszych pokoleń, jest to okazja do zapoznania się z klasycznymi pozycjami, które nieraz mogę zadziwić swoim wyrafinowaniem oraz niegasnącą oryginalnością żartu.


„Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa” - tytuł ten, będący specyficznym słownym połamańcem, jest albumowym debiutem Tadeusza Baranowskiego, wydanym pierwotnie w 1980 roku. Składają się na niego przygody Kudłaczka i Bąbelka w części pierwszej oraz Orient-mana w drugiej. Każda strona to oddzielny epizod historii, która ukazywała się wcześniej w odcinkach na łamach Świata Młodych. Tak więc mamy tutaj swoisty zbiór doraźnie powstałych jednoplanszówek, których konsumpcja „na raz” może okazać się męcząca, ale rozłożona na raty sprawia dużo przyjemności.

Pierwszy punkt programu - „W pustyni i w paszczy” - przedstawia wypadki „słynnych przyrodników” Kudłaczka i Bąbelka w Zaginionym Świecie w paszczy wieloryba (sic!). W każdym z rozdziałów poznajmy kolejnego zwierzaka, który stanowi uosobienie nonsensu. Niedowidzący nosorożec, bałamutna papuga, czy też lew, który ma dużo na głowie (m. in. telewizor, garnek i inne rupiecie). Poczucie absurdu – jak to u Baranowskiego - budowane jest głównie za pomocą słowa. Bohaterowie przeprowadzają swoisty wywiad z przedstawicielami fauny, gubiąc się w grach słownych i nieporozumieniach, które wynikają z wieloznaczności użytych wyrażeń i terminów.

Humor zawiera się również w warstwie graficznej. Cartoonowe rysunki ulegają surrealistycznej progresji. Proporcje są zaburzone, a logika przyczynowo-skutkowa zawieszona. Zdarza się, że bohaterowie łamią granice kadru i wychodząc przez czwartą ścianę, komentują pomysły autora. Samo zaś kadrowanie wydaje się niezwykle gęste i nierzadko misternie zaprojektowane, ilość tekstów w licznych dymkach również jest niemała (brak „milczących obrazków”), dlatego poszerzony formaty tego wydania, to pomysł wyjątkowo trafiony i sprzyjający lekturze.

Drugą część dzieła Baranowskiego o tytule „Co w kaloryferze piszczy” wypełniają przygody superbohatera Orient Mena, który „śmieszy, tumani, przestrasza”. Ten swoisty antybohater, czy też parodia amerykańskiego herosa w trykocie, już w pierwszym epizodzie „daje plamę” nie naprawiając zimnego kaloryfera Eskimosa w Grenlandii, po czym odlatuje do sobie tylko znanego celu, który aż do końca historii pozostaje dla nas tajemnicą.

Roszczeniowy Eskimos będzie prześladował naszego bohatera oraz autora (a tym samym czytelnika) w swych epizodycznych występach na następnych kartach komiksu. Każdy kolejny odcinek wypadków Orien Menea zaczyna się od natrętnie modyfikowanego streszczenia feralnej kwestii grenlandzkiego kaloryfera. Ta mantra może nieco drażnić, dlatego zalecam regularne przerwy w lekturze.

Podobnie jak w przygodach Kudłaczka i Bąbelka obcujemy tutaj z pseudo-baśniowym światem na opak. Poznajmy różne dziwne postacie, miejsca i sytuacje. Na ogół wszystko jest inne niż się wprzódy wydaje. Pozornie zwykłe rzeczy mają odmienne zastosowanie niż w rzeczywistości i jak zwykle komedię pomyłek napędzają nieporozumienia w obrębie słowa.

Komiks „Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa” może być przeznaczony zarówno dla młodego jak i starszego czytelnika. Dziecko oczywiście może zauroczyć się cudownie kolorowymi planszami, ale niewiele zrozumie - mimo załączonego słownika - z takiej oto tyrady: „Nasza restauracja ma na celu odnawiania, naprawy odświeżania i tylko niedostatek resury spowodował retardację realizacji moich reedycji, powodując refakcję na korzyść gastronomii”.

Propozycja twórcy „Skąd się wzięła woda sodowa” to przede wszystkim zabawa intelektualna przypominająca „Latający cyrk Monty Pythona”, którego pierwsze odcinki w tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego pojawiają się w polskiej telewizji dopiero kilkanaście lat po publikacji Baranowskiego. Jeśli zaś szukać polskich korzeni tego typu absurdalnego humoru, to przede wszystkim nasuwają mi się tutaj skojarzenia z satyrycznymi rysunkami Mrożka. Nie sposób jednak nie przecenić oryginalnego stylu Baranowskiego, który jest nie do podrobienia.

Warto zrobić sobie przyjemność kupując najnowszy-najstarszy komiks artysty z Zamościa i przekonać się o niegasnącej sile tego typu dowcipu oraz stylu rysowania. Jeśli coś tu się zestarzało, to tylko troszeczkę. Wciąż jednak absurd przedstawionego świata z powodzeniem możemy rzutować na ten, w którym obecnie żyjemy. Nic w tej materii się nie zmieniło. Otaczająca rzeczywistość jest równie groteskowa, zdeformowana nowomową i fałszywymi wyobrażeniami, jak za czasów PRL.  

 

Autor: Jakub Gryzowski

piątek, 16 grudnia 2022

Luc Junior. Goscinny/Uderzo

 



Luc Junior, zwany też po prostu Juniorem, to młody koleżka, który dzięki swojej nieokiełznanej pomysłowości i idealnej dla młodych-ambitnych koniunkturze zostaje reporterem. Wraz z fotografem Ciaptakiem i pozbawionym węchu psem Alfonsem tworzą drużynę gotową na wszystko dla dobrego artykułu.


No nie do końca. Nie byłoby wtedy zabawnie. Luc jest gotowy na wszystko, Ciaptak na nic, a Alfons chciałby coś zjeść – klasyczny pies. Wspólnymi siłami pchają taczkę obłędu; to w stylu Okna na podwórze tropią włamywaczy, to szukają zaginionego dziedzica, wracają do szkoły z niedorzecznym synem Maharadży i mówią Tintinowi: „Księżyc? Przeżytek. Mars to przyszłość”. Wszystko jest sympatyczne, urocze i zabawne. Zbiry trafiają do więzień, a dobrzy zajadają się kurczakiem.

I tajemnicą pozostanie dla mnie jak to jest, że te opowiastki, którym niedługo stuknie osiemdziesiątka, są wciągające. Wciąż śmieszą. Goscinny to jednak był gość. Asteriks ciągle żyje, ciągle bawi – nawet dzieciaki, Lucky Luke chyba też, ale i seria o Mikołajku zdaje się nie do zdarcia. A że znam bardzo dużo dzieci, wiem, że Luc będzie się podobał. Fascynujące.

Oczywiście scenariusz scenariuszem, ale bez rysunku nie ma komiksu. Styl Uderzo jest znany i rozpoznawalny, ale podzielę się swoją sympatią. Naprawdę lubię tę kreskę, która tyle daje historiom Goscinnego. Lubię wielkie nosy, dynamikę kadrów i to jak bohaterowie opowiadają ciałem. Niby nie ma tu realizmu, ale jest sporo prawdy o tym, jaki potencjał komediowy drzemie w geście.
To jeszcze tylko o wydaniu, bo jest solidne. Obszerny wstęp z opowieścią o początkach duetu – spotkanie Goscinnego i Uderzo naznaczone jest tyloma zbiegami okoliczności, że chyba można już zastanowić się nad istnieniem przeznaczenia – anegdotkami, fotografiami, szkicami i różnej maści archiwaliami. Prawie trzydzieści stron historii. Jest też dodatek: Bill Blanchart. Jedyny komiks, który ta dwójka stworzył w stylu realistycznym. Zestarzał się. Bardzo. Wciąż jednak pozostaje ciekawostką. Wszystko zebrane w twardą oprawę i – poza dodatkiem – kolorowe (tzn. w 4 a nie 2 kolorach). Widać, że się sprawę traktuje serio.

Czy to niezapomniana przygoda? Nie wiem. Samotna wyprawa tratwą i marsjańska przygoda zostaną ze mną na długo. Czy to najlepszy komiks roku. Nie. Czy to wyżyny Uderzo i Goscinnego? No też nie. Jednakowoż wiadomo, że liczy się to, co po „ale” zatem: ale jest to kawałek historii, a przede wszystkim bardzo miła publikacja. A ten przymiotnik to w ogóle bym wytłuściła albo pokolorowała na różowo. Wszystko w środku jest miłe, w sam raz pod choinkę. Pod koc, do śniegu. Na wycieczkę sentymentalną, w którą wyruszyć może jednocześnie kilka pokoleń.

Myślę sobie, że jeśli lubi się komiksy – nie konkretne i niekoniecznie obsesyjnie, jeśli po prostu lubi się komiksy, jeśli ma się ten szczególny rodzaj czułości i ciekawości dla komiksu jako sztuki, to warto mieć Luca. Nie wiadomo, kim byłby bez niego Asteriks. 

 

Autorka: Dominika Senczyszyn

czwartek, 15 grudnia 2022

Pamiętniki Sknerusa McKwacza. Kari Korhonen

 


 

Oglądając ostatnio „Białego Kła” w interpretacji Lucio Fulciego, złapałem się na tym, że Klondike i czasy Gorączki złota postrzegam nie przez pryzmat Londona, a wyłącznie przez kontekst, który znam z komiksów o Sknerusie McKwaczu. Dzieła Rosy zrobiły na mnie zresztą takie wrażenie, że „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” wymieniłbym w mojej ścisłej topce powieści graficznych. Uwielbiam komiksy z Kaczogrodu. Nie śledzę co prawda Gigantów i pochodnych, bo nie mam na to czasu, ale na te ekskluzywnie wydane komiksy Disneya, które prezentuje Egmont, raczej zawsze się połakomię.


Wiedziałem, że komiksy Finlandczyka, Kari Korhonena, to nie będzie ta sama jakość co Rosa, ale bardzo chciałem wrócić do czasów młodości Sknerusa, dałem mu więc szansę. No i to nie są złe opowiastki, ale oczywiście jestem trochę zawiedziony. Wizja Fina jest mniej spójna. Trudno spoglądać na „Pamiętniki...” w kategoriach powieści graficznej, bowiem są to niezbyt odkrywcze, króciutkie komiksy, które rzadko kiedy pogłębiają obraz uniwersum (acz są wyjątki). To trochę strzały na chybił trafił, bo oczywiście są tu fajne, lepsze historie (jak ta z Arturem Conan Doylem), ale jako całość to się, za przeproszeniem, nie trzyma kupy. Również portret psychologiczny Sknerusa jest bardziej pogłębiony u Rosy. No cóż, nie każdy twórca jest mistrzem komiksu. Tak jak nie każdy komiks o Sknerusie to arcydzieło.


Graficznie Karhonen wypada jednak bardzo dobrze. Kompozycje plansz są niemniej luźniejsze, nowocześniejsze niż u Rosy, więcej tu powietrza i odważniejszego kadrowania. To pewnie dlatego, że autor nie był zmuszony upychać treści na tych kartach... z drugiej strony nie miał co upychać, bo najzwyczajniej jego komiksy to zbiór śmiesznych (lub czasem nieśmiesznych) gagów, a nie drobiazgowa biografia najbogatszego Kaczora świata. Krecha jest w porządku, ani na siłę nie kopiuje Barksa (na ile to możliwe w komiksach o Kaczogrodzie w ogóle), ani Rosy. Nie jest też na siłę unowocześniona. Ogółem ogląda się to bardzo dobrze.


Jeśli oczekujecie po tym albumie poważnego komiksu (jakim niewątpliwie są „Życie i czasy...”) to się zawiedziecie. To jednak tylko komiks dla dzieci ze śmiesznymi historyjkami, a nie uzupełnienie słynnej wizji Rosy. I mimo iż autor wskazuje, że więcej czerpał z Barksa, to wszak stylizuje swój album na coś takiego jak „Życie i czasy...”. Niestety nie wytrzymuje porównania. Dorośli mogą zmarnować tu czas, dzieciakom może się podobać. Ja, jako kolekcjoner fajnych komiksów z Kaczogrodu, które są czymś więcej niż niezobowiązującymi historyjkami dla dzieci, jestem średnio zadowolony.

 

środa, 14 grudnia 2022

Singiel. Jiří Franta

 


 

A gdyby tak Terry Gilliam zrobił film o tym, że faceta zostawia baba i ten idzie w tango? Czaicie i wyobrażacie sobie. To jest do wyimaginowania. Wizja szalonej przygody, imprezy z vibem „Fisher Kinga” i „Las Vegas Parano”. Do tego jego przygody dzieją się między innymi w snach, ale nie tylko, bo i w Rzymie i w Pradze. Miastach również dla mnie nieco onirycznych i magicznych, które znam tylko z tworów kultury.


Główny bohater jest czeskim everymanem w nieokreślonym wieku. Lubi muzyczkę, laski, piwko i piłkę. Wódeczka go rozkłada na łopatki, narkotyków unika. Trzeba zaznaczyć, że futbol to ważna część składowa tej opowieści i miłośnicy piłki docenią te elementy jeszcze bardziej niż ja – człowiek, który mistrzostwa świata spędził przed konsolą i z nosem w komiksiorach. Nie da się nie lubić wąsatej, pospolitej twarzy bohatera. Takie przygody jak on– te na jawie – przeszedł zresztą każdy, kogo jakaś wywłoka po kilku latach kopnęła w dupala bez wyraźnego powodu. Autorowi jednak ze zwyczajności, podobnie jak wspomnianemu we wstępie Giliamowi, udaje się wyciągnąć magię. Sceny picia piwa i wódeczki nie nudzą. Mają w sobie coś, co sprawia, że bardzo ciekawi nas tok wydarzeń na następnej stronie. Do tego dochodzą sceny surrealistyczne, nie są one w przewadze, ale są obecne i jeszcze bardziej upodabniają komiks Czecha do twórczości jedynego amerykańskiego członka grupy Monty Pythona.


Grafika również jest bardzo ciekawa. Jeśli chodzi o układ plansz, kadrowanie, to czuć tu echa Chrisa Ware'a. To podobne spojrzenie na rzeczywistość, podobne ukazanie detalu w małych ujęciach piętrzących się na krawędziach planszy. Wkrada się tu co prawda trochę chaosu i brak precyzji cechującej prace Amerykanina, ale ogólnie wszystko jest dość czytelne i to raczej jawna inspiracja. Krecha natomiast to w pewnym stopniu David B., a sceny przykładowo na trybunach stadionu piłkarskiego mają coś z tego, jak Francuz obrazuje w swoich komiksach sceny batalistyczne. Tak, mają coś w sobie z grafik średniowiecznych. To też album pięknie wydany, gruby, pachnący drukarnią.


„Singiel” nie jest komiksem z mojej tegorocznej topki, ale bawiłem się przednio. Oczywiście, dla fanów samych kalesoniarzy, czy z drugiej mańki, samych Kajkoszy i Żbików, to będzie tytuł o niczym, ale tacy odbiorcy mnie pewnie nie czytają, a jak czytają, to pozdrawiam! Wyjdźcie z własnej dupy!

 

wtorek, 13 grudnia 2022

Błękit w zieleni. Ram V.



 

Scenarzysta Ram V, bodaj Hindus z pochodzenia, przedstawił się Polskim czytelnikom całkiem niezłym komiksem „Dziki Ląd”, o którym pisałem Wam w samych superlatywach. Niemniej dopiero stworzonym dla Image „Błękitem w zieleni” rozbija bank i kradnie mi serce.


To znów nietypowe ujęcie opowieści grozy. Rzecz traktuje o pewnym jazzmanie, rozwiązującym niebywałą zagadkę związaną z nim i jego rodziną. Bohater zagłębia się w małe klubiki muzyczne które pamiętają jeszcze lata świetności jazzu. Wszystko jest utrzymane w stylu nawiązującym konstrukcją raczej do historii pisanych przez tuzów wczesnej grozy. Dziś ten komiks zaliczono by chyba do wierd fiction (piszę „chyba” bo jestem na bakier ze współczesną grozą literacką – prócz Ligottiego, do którego też można by tę opowieść przyrównać). Nie odnajdziecie tu gore czy innego ciężkiego horroru. Liczy się atmosfera, stworzenie zawiesistego klimatu, oddanie rozpadu osobowości głównego bohatera. Rzeczy ulotne, trudne do zobrazowania, które w genialny sposób udało się przenieść autorom do swojej opowieści.


Gdyby ten komiks był współczesnym filmem, krytycy mówiliby o nim w kategoriach post-horroru. To bowiem konstrukcja fabularna oddalona od mainstreamowego oblicza gatunku. Dużo tu obyczajówki, rozważań na tematy okołomuzyczne, „genetycznego horroru” – w sensie klątwy rodzinnej zapisanej w naszych umysłach, od której nie ma ucieczki. Do tego dochodzi stricte artystyczna forma podania tej opowieści. W komiksie natomiast określiłbym ten tytuł jako rzecz nawiązującą do lat 90. – a dokładniej tych lepszych zeszytów dla dorosłych z tamtej dekady. Autorzy kopiują styl z najlepszych tworów ze stajni Vertigo z tamtego okresu. To pomieszanie opowieści obyczajowej, kryminalnej i lovectraftowskiego horroru, napisane w stylu, którego nie powstydziłby się Gaiman w najlepszym swoim okresie. Komiks narysowany jest natomiast tak, jakby zrobił to w tamtych czasach Dave McKean. Mówiąc krótko, to trochę takie „Drastyczne przypadki” XXI wieku.


Nie będę też ukrywał – to moim zdaniem nie lada sztosisko, które chętnie wręczyłbym na gwiazdkę swoim znajomym zakochanym w horrorze. Trzeba też dodać, że w komiksach jest bardzo mało dobrej grozy. W tym medium dużo trudniej straszyć niż w kinie, bo nikt nie wyskoczy nagle zza winkla. Trzeba więc odtrąbić duży sukces Rama V i przyglądać się temu scenarzyście, najwyraźniej to duży talent.



 

poniedziałek, 12 grudnia 2022

Ostatnie Spojrzenie. Charles Burns

 


 

„Co za chore gówno” - tak oto, sformułowaniem typowym dla bohaterów Charlesa Burnsa, można by podsumować jego najnowsze dzieło. Ten jakże wdzięczny, absolutnie nie pejoratywny zwrot, pojawia się także w niektórych pracach Daniela Clowesa i chyba najpełniej oddaje specyficzny klimat historii, która zawierają w sobie wyraźne pęknięcie. Coś tu jest nie tak. Poprzecinana retrospekcjami struktura narracyjna się gmatwa, strzępy podświadomości roszczą sobie prawo do bycia jedyną rzeczywistością, a nad całością losów protagonistów wisi Damoklesowy miecz nieodgadnionej tajemnicy. Oto świat, w którym przyszło nam żyć, przynajmniej przez 176 stron, świat, od którego trudno oderwać odurzone spojrzenie.

    Pierwsza strona tej historii przedstawia szereg osiemnastu pionowych, czarnych i czerwonych prostokątów. Wpatrując się w białe linie graniczące pomiędzy nimi, dostrzeżesz lekkie migotanie. Ten niewinny zabieg, będący graficznym eksperymentem percepcyjnym, uświadamia nam, że wchodzimy w strefę psychodeliczną. Na następnych kartach Ostatniego spojrzenia poznajemy bohatera przypominającego nieco Tintina Herge'a eksplorującego, nieodpowiednie dla niego, oniryczne przestrzenie. Pojawiają się tutaj niepokojące motywy tak charakterystyczne dla estetyki Burnsa – ludzkie gady i spersonalizowane robactwo. Są też oczywiście narkotyki. To one są wehikułem, który przenosi nas z epizodu na epizod, w głębokim, niekończącym się  tripie .

    Sceneria ulega zmianie i poznajmy Doug'a, to on będzie głównym bohaterem tej opowieści, która z wolna - aczkolwiek pozornie - normalizuje się. (Równolegle przez cały komiks będziemy wracać do przygód à la Tintina w alternatywnym świecie, lub w krzywym/pękniętym zwierciadle rzeczywistości, albo - jeszcze inaczej – w podświadomości Douga). Znajdujmy się w środowisku młodzieżowym, podobnie jak w słynnym „Black Hole”. Widocznie Burns uważa - chyba słusznie - że we wczesnym okresie życia, człowiek jest podatny na wszelkiego rodzaju eksperymenty (prochy, nowe doświadczenia, miłości) i charakteryzuje się niezwykłą – już w dojrzałych latach niepowtarzalną - intensyfikacją zaangażowania emocjonalnego.

    Doug jest młodzieńcem o artystycznych aspiracjach. Idzie z dziewczyną, z którą niezbyt mu się układa, na alternatywny koncert do jakiejś budy. Mamy lata 50' albo 60'. Przed występem wrzaskliwej kapeli zakłada maskę przypominająca fizys Tintina i przy akompaniamencie trzasków z zawieszonego na szyi magnetofonu, wygłasza teksty amerykańskiego bitnika  Williama S. Burroughsa, swoistego patrona tej opowieści. Poza tym Doug to miły młody człowiek randkujący z dziewczynami. Po imprezie jedna relacja się kończ, a zaczyna kolejna. Chłopak poznaje tajemniczą Sarę. Mają się ku sobie i wszystko zaczyna wyglądać naprawdę wspaniale, gdy naraz odzywa się złowróżbny głos z domofonu - reminiscencje mrocznej przeszłości Sary.

    Zaprezentowana historia nie jest kryminałem sensu stricto, mimo to czytelnik musi wcielić się w rolę detektywa, aby upstrzony flashbackami kalejdoskop zdarzeń, uporządkować we względnie logiczną całość. Co charakterystyczne dla postmodernistycznych dzieł tego typu, wiele dróg wydaje się prowadzić na manowce, to zmyłki, fałszywki, lub drzwi, po przejściu których, czeka nas jeszcze więcej pytań niż odwiedzi. Rzecz jasna komiks stanowi konkretną, przemyślaną całość, można go interpretować na wielu poziomach i z pewnością nie jest to historia o niczym. Wyraźne odbijają się tutaj, funkcjonujące już w świadomości powszechnej społeczeństwa, utarte frazesy badaczy podświadomości. Mamy bowiem w Ostatnim spojrzeniu doskonale zilustrowany motyw mechanizmu wyparcia, który w sposób fatalistyczny decyduje o przebiegu losów bohaterów. Jest też słynny lęk przed posiadaniem dzieci, który już wielokrotnie stawał się pożywką artystyczną, między innymi dla takich artystów jak David Lynch. Podobnie jak w Głowie do wycierania, w dziele twórcy „El Borbah” potencjalne potomstwo jawi się bohaterowi pod odpychającą, larwalną postacią.

    Chciałoby się jeszcze wspomnieć o kompleksie ojca, kryzysie męskości, lękiem przed podjęciem większej odpowiedzialności, jednak te wszystkie tropy, mimo iż słuszne i trafne, nie są w stanie oddać charakteru całości dzieła oraz tego, co w nim wyjątkowe. Po takim arcydziele jak „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” Daniela Clowesa, można odnieść wrażenie, że postmodernizm w komiksie zjada swój własny ogon. Z drugiej zaś strony niezwykła poetyka komiksowa Charlesa Burnsa, jego wyobraźnia narracyjna, sprawiają że komiks śledzi się z zapartym tchem i wątki, które brzmią znajomo, nie wydają się owocem braku oryginalności, lecz są raczej objawem wyszukanej erudycji. Żongluje się tutaj stałymi elementami gry, na szczęście autor, żongler wybitny - z narkotycznego galimatiasu, w którym trudno odróżnić sen od jawy i gdzie bohaterowie błądzą, tracąc egzystencjalne punkty orientacyjne - potrafi wyłowić temat istotny. A jest nim dojmujące poczucie bezpowrotnej utraty, spierdolonego życia.

    Być może tym, co decyduje o pełnym zaangażowaniu czytelnika w opowiadaną historię, jest jej warstwa graficzna. Znamy już ikoniczny, klarowny styl Charlesa Burnsa, jego szczelnie zamknięte w kadry rysunki - które przypominają klastyczny styl komiksowy z lat 50' - stanowią przeciwwagę dla chaosu i umysłowej dewastacji bohaterów. Wymowne jest też znaczenie przestrzeni pozakadrowej – powracające jak mantra puste prostokąty, wyobrażające lukę w świadomości, lub to, co ukryte, może najważniejsze i czego można się jedynie domyślać. Nowością u Barnsa jest pojawienie się koloru. Dla wielu przywykłych do mięsistych, czarno-białych grafik autora, będzie to trudne do zaakceptowania. Wg mnie to ciekawe poszerzenie możliwości graficznych twórcy, które nie odbiera jego pracom pierwotnego charakteru. Kolor, jak w starych komiksach, użyty jest tutaj oszczędnie - postacie i przedmioty wypełnione są czystymi, lekko przygaszonymi  barwami z intencjonalnie ograniczonej palety. Nie burzy to, lecz podkreśla klimat pozornie normalnej historii w stylu retro, pod której powierzchnią lęgną się wszelkiej maści niepokoje i potworności z zupełnie innego świata.  

    Najnowsza propozycja Charlesa Burnsa nie zawodzi. Od pierwszego komiksu tego autora, który czytałem - czyli od „El Borbah” (wyd. pol. 2001) – wiedziałem że mam do czynienia z dojrzałym i w pełni ukształtowanym twórcą, który nie potrafiłby mnie zawieść. Mimo iż praca nad powieściami graficznymi jest tylko jedną z wielu jego działalności, to właśnie w tym medium - nad którym pochyla się pokornie, przez lata tworząc swoje zagadkowe historie - jest w stanie wyrazić się artystycznie najpełniej, włączając się tym samym do panteonu największych twórców komisu i kultury w ogóle. Można oczywiście powiedzieć, że w Ostatnim spojrzeniu nie ma jakiegoś nowatorskiego spojrzenia, lecz nie takie ambicje przyświecają artystom wyrastającym z tego pnia, co Burns. Otwieranie kolejnego komiksu tego autora, to kontynuacja dialogu ze starym przyjacielem, który z kolei prowadzi niedokończony dialog z Beat Generation, skupiając się na kontestacji popkultury. Jest więc całkiem swojsko, ponownie stykamy się z naszym i nie naszym światem, który  - jakby powiedział Wojciech Has - nie jest snem, nie jest też rzeczywistością. 


Autor: Jakub Gryzowski,

sobota, 3 grudnia 2022

Wyszywanki. Satrapi.


 



Przeczytałam wznowione właśnie „Wyszywanki” i tak sobie pomyślałam, głupkowato, ale to pierwsza myśl, że gdyby minione wieki pozwoliły kobietom opowiadać historie, zamiast oddawać pióra wyłącznie upiornym mnichom (to moja wizja z „Imienia róży” nie zatrze jej nawet legion rozśpiewanych, pyzatych i sympatycznych braci maszerujących po salonie) i kronikarzom-fantastom, może faktycznie wiedzielibyśmy coś o mentalności ludzkiej w minionych stuleciach, a nie gdybali tylko oglądając pod lupą skorupy. Bo co powie więcej o sposobie doświadczania świata niż rozmowa osób, które są wobec siebie bezgranicznie szczere, nie znają tabu i nie boją się śmieszności?

„Wyszywanki” są cudownie bezczelną kobiecą opowieścią. Nie ma tu żadnej innej perspektywy. Dziewięć kobiet w różnym wieku siada przy herbacie, by rozmawiać - opowiadać sobie szalone, pokrętne, przerażające, zabawne, niewiarygodne i obrzydliwe historie z życia własnego lub znanych sobie kobiet. Historie bezwstydne w swojej szczerości, których istotą nie jest wymiana plotek, tylko oczyszczenie – „wietrzenie serca”, jak nazywa to babcia Marjane. Bo choć serce każdego jest czasem przyduszone, to sercu kobiety, żyjącej w posuniętym do skrajności patriarchacie, nieustannie zagraża zaczadzenie.

Sama figura – kobiet zasiadających w kręgu, by (przy wyszywaniu) dzielić się doświadczeniem jest całkowicie uniwersalna, istotą pozostaje jednak to, co jest opowiadane. A w przypadku tego komiksu dostajemy ogrom informacji o całkowicie niedostępnym nam świecie, zamieszkiwanym przez kobiety, które muszą godzić wewnętrzną wolność z zewnętrzną zależnością. Bohaterki bywają w tych historiach towarem na sprzedaż, ale i bezwzględnymi marionetkarkami pociągającymi za sznurki męskiego życia, przy kompletnej nieświadomości swoich mężów, ojców, synów i kochanków. Śmieją się z siebie i z innych i pozwalają na śmiech czytelnikowi.

Dlatego „Wyszywanki” są przewrotnym komiksem. Można pewnie łatwo przeoczyć ich siłę. Nie ma tu dat, kontekstów politycznych, religii. Nawet hidżabów nie ma zbyt wielu. Niepotrzebne są przypisy i obszerne wprowadzenia, to tylko indywidualne doświadczenia kilku kobiet. To więcej niż można by oczekiwać. Nawet rysunek jest tu jakby wyzwolony: pozbawiony kadrów. Satrapi zostawia planszom bardzo dużo powietrza, bohaterki raz rozrastają się na połowę strony innym razem maleją w tłumie lub zamieniają w cień. Wypowiedzi potrafią zajmować ponad połowę strony, a jednak nie ma w tym przytłoczenia ani chaosu. No może poza liternictwem, które przypomina pismo szkolnej prymuski z podstawówki.


Zwykło się mówić o tym komiksie w kontekście „Persepolis”, że jest interesującym uzupełnieniem. Poniekąd oczywiście. Spotkamy tu bohaterów najsłynniejszego dzieła Satrapi, ale „Wyszywanki” mogą być czytane jako autonomiczna historia. Rodzaj bardzo dużego zoomu. I może przez to właśnie pojawia się jakiś rodzaj dyskomfortu w lekturze, jakby robiło się coś niestosownego, szpiegowało, przystawiając szklankę do ściany, by podsłuchać rozmowę (to działa?). Wyobrażam sobie, że może to kogoś odrzucić, zniesmaczyć, znudzić. Może samego siebie zapytać: „Co ja czytam?” Zrozumiem, chociaż zdania nie podzielę.

 

Autorka: Dominika Senczyszyn

piątek, 2 grudnia 2022

Blade Runner 2029. Johnson/Guinaldo

 


 

Czekałem od dawna na ten tomik. Pierwsza komiksowa odsłona Blade Runnera, nosząca podtytuł 2019 bez problemu wbiła się do mojej topki 2021 roku. O ile dobrze pamiętam, oceniając pierwszy tom miałem jakieś problemy z zakończeniem, ale ogólnie byłem zadowolony z lektury. Wiedząc, że nad nową odsłoną (tym razem dziejącą się w roku 2029) pracuje ta sama ekipa byłem jednak spokojny o tę kontynuację. Nie zawiodłem się.


Owszem, rzecz (prócz zakończenia, ale o tym sza!) nie jest zbyt Dickowska, bo odnosi się bezpośrednio do świata znanego z filmów, który zasadniczo różnił się od tego co przedstawiono powieści skupiającej się na ekologii, ale to nie jest w tym przypadku minus. Film wszedł wszak do kanonu i znakomicie radzi sobie jako osobne dzieło, szukające i filozofujące na trochę innych terenach niż literacki oryginał. Podobnie sprawa ma się z komiksami, które stanowią osobną jakość. W tym mamy do czynienia z dość ostrą, terrorystyczną rewolucją wśród androidów, które dalej śnią o wolności i równości z rodzajem ludzkim. Po środku stoi Ash, łowczyni androidów, która przeszła długą drogę od eliminatorki do zbawczyni sztucznych ludzi. Fabuła, rozciągnięta na trzy trejdy zebrane tu w jedną powieść graficzną. Rzecz jest bardzo spójna i gwarantuję, że dostarczy każdemu miłośnikowi Łowcy Androidów nie lada frajdy. Sam wpisuję ją na listę najlepszych komiksów tego roku i możliwe, że znajdzie się znów w mojej ścisłej topce ( w tym roku jest więcej dobrych komiksiorów), bo poziom tego albumu znów jest wysoki.


Dużym plusem są również rysunki jakimi opatrzono ten komiks. Dla gęstości atmosfery robią może i więcej niż nie najgorsza wszak fabuła. Ilustratorem jest zakorzeniony swoimi pracami w europejskim komiksie Andres Guinaldo. Hiszpan znakomicie rozumie co ma robić i świetnie odnalazł się w noirowo-fantastycznym świecie Blade Runnerowej metropolii. Nawet komputerowa kolorystyka, nałożona ze smakiem broni się i nie szpeci jego realistycznych prac.


To wspaniała sprawa, że ten komiks okazał się sukcesem artystycznym. Mam cichą nadzieję, że również czytelnicy chętnie zagłosują na niego portfelem. To bowiem prawdziwa perełka wśród komiksów bazujących na znanych franczyzach i jedna z najlepszych kontynuacji filmów w historii komiksu. Nie powinniście obu tych albumów przegapić i jeśli nie sięgnęliście jeszcze po poprzednią odsłonę czym prędzej ją nadróbcie.

 

czwartek, 1 grudnia 2022

Hellblazer. Mike Carey. Tom 1.

 


Nie powiem, żebym był zawiedziony, bo znając rzemiosło Careya, niczego sobie przy tym komiksie nie obiecywałem. Dostałem wręcz dokładnie to, co przypuszczałem – średnią, rzemieślniczą robotę, którą odbębnił kolejny angol piszący „Hellblazera”. 

 



Run Careya rozgrywa się chyba bezpośrednio po cyklu pisanym przez Azzarello. Nasz bohater wraca na stare śmieci i wplątuje się w kolejne nadprzyrodzone afery. Nic tu Was nie zaskoczy od strony fabularnej. To generyczny kryminał z wątkami nadprzyrodzonymi. Carey postąpił bardziej jak businessman niż artysta i zaserwował czytelnikom to, czego oczekiwali. Nie mam pojęcia, jak sprzedawał się jego run, ale sądząc po nadchodzących dwóch tomach z jego pisaniną, odniósł on sukces. Ja to wszystko oczywiście przeczytam, bo jestem komplecistą „Hellblazera”, wcale się jednak na tę perspektywę nie cieszę. Co więcej, Careyowi tak mocno spodobała się ta robota, że zaczął pisać powieści o pewnym Magu bratnio podobnym do Constantinea – Felixie Castorze. Mam te powieści na półce, wyszło u nas kilka, więc też musiały się nieźle sprzedawać. Nie czytałem ich jeszcze. Kiedyś zacząłem, ale porzuciłem je, bo goniły mnie sprawy recenzyjne, potem pierwszy tom pożyczył ktoś, kto już jest czcigodnym nieboszczykiem. Nie odzyskałem go, ale niezbyt się tym martwię, bo nie mam ochoty wchodzić w świat portretowany przez Careya. 

 



Inaczej jest z grafikami. Komiksy Careya ilustrowali: Marcelo Frusin, Steve Dillon, Lee Bermejo i Jock. To wszystko rzemiosło, nie wielka sztuka, ale rzemiosło w swojej kategorii bardzo, bardzo dobre. To dla kolejnych artystów chciało mi się przewracać kartki i brnąć dalej w przewidywalne historyjki Careya. Jest mrocznie, realistycznie, a piekielne potwory są narysowane z nie lada swadą. Rysownicy znaleźli się po prostu w odpowiednim miejscu i czasie, a zadania stawiane im w scenariuszu były bardziej inspirujące i świeże niż sama literacka warstwa opowieści. 

 



Mimo wszystko, paradoksalnie, nie będę odradzał Wam zakupu. Z „Hellblazera” – tak jak ja – chcecie mieć na półce wszystko i cieszę się, że Egmont wydaje ten run. To nie jest bowiem jakaś abominacja, tylko produkt mający spełniać wymagania ludzi o konkretnych oczekiwaniach. O dziwo broni się, jeśli tak na niego popatrzeć. Mimo mojego marudzenia na przewidywalność i sztampę, czyta się to zresztą bezboleśnie. Jestem niemniej pewien, że patrząc od strony pomysłowości, Alan Moore – tata Johna, nie byłby szczególnie dumny ze swojego krajana.

Rorschach. Tom King

 


 

Gdy Tom King oznajmił na swoim instagramie, że zaczyna grzebać przy „Strażnikach”, stwierdziłem na Arkham, że to jedyna osoba we współczesnym mainstreamie, która mogłaby zrobić w świecie komiksu Moore'a coś ciekawego od strony literackiej. Ogólnie uważam, że nie powinno się dotykać tej historii i nie sięgnąłem po serię „Strażnicy: początek” z lojalności dla kudłatego Maga. Tym razem jednak moja ciekawość wygrała z hejtem na bezduszny przemysł. To również dlatego, że podobnie jak w przypadku Moore'a, jestem komplecistą prac jego młodszego kolegi. Nie wszystko mi się podoba, ale ogólnie kibicuję Kingowi. Swoim „Visionem”, pisanym zdecydowanie w tradycji Moore'a, udowodnił wszak, że potrafi tworzyć dzieła wybitne i jest godnym uczniem Maga z Northampton. Podobał mi się bardzo również „Mister Miracle” oraz karcący amerykańską agresję na Irak (upraszczam) wspaniały komiks „Szeryf Babilonu”.

 




„Rorschach”, według tego słynnego już scenarzysty, to nie kolejne przygody bohatera „Strażników”. To polityczny thriller noir w świecie wykreowanym przez Alana Moore'a. Komiks nie wybitny, ale mądrze skonstruowany i sprytnie korzystający z symboliki świata przedstawionego w oryginale, bardzo dobry po prostu. Do tego jest mroczny, przytłaczający, daje do myślenia. Tom King nie skupił się na odcinaniu kuponów od opowieści Moore'a. Nie korzysta z niej na siłę, nie mnoży scen z bohaterami w maskach. Pogłębia natomiast kontekst społeczno-polityczny. Prowadzi swoiste śledztwo na kartach tej opowieści, podąża za poszlakami, listami postaci, śladami, błądzi po prowincjonalnej Ameryce, ale też po jej metropoliach. Kingowi pomaga w pracy nad tego typu komiksami fakt, iż pracował w CIA. To zdecydowanie pozwala mu urealniać procedury i pisać opowieści tego typu. Najwięcej przestrzeni zajmuje mu wiwisekcja ludzi, domniemanych szaleńców, którzy chcieli zorganizować zamach na prezydenta USA. 

 



Jak wspomniałem to bardzo dobra rzecz. Jest to jednak wizja mroczna, zdecydowanie dla miłośników politycznych thrillerów, a nie dla fanów superbohaterskiej pulpy, którą urealniał Moore w swoim dziele. Komiks Kinga różni się atmosferą od pierwowzoru tak bardzo, jak to tylko możliwe, ale trzeba mu przyznać, że jego wizja działa. Postacie są tu bardzo dobrze zarysowane. Najbardziej interesujący jest obraz jednej z nich, która jest sędziwym twórcą komiksowym. Bardzo mnie korci, żeby napisać Wam o tej warstwie fabuły, bo dla miłośników sztuki komiksowej będzie ona zapewne najciekawszym elementem układanki. Na kartach trafiają się bowiem autentyczne postacie twórców opowieści obrazkowych. Zostawię tu jednak niedomówienie, żebyście sami odkrywali karty, które rozsuwa w wachlarzu przed Wami autor i byli zaskoczeni, tak jak ja byłem. Niektórych może nieco boleć nieco Cronenbergowskie zakończenie, ale dla wielu jego dziwność może to być też zaletą. 

 


 


Z jednej strony nie dziwię się, że King wyszedł z tej opowieści z obronną ręką. Z drugiej po lekturze poczułem ulgę, bo nie zawsze jego komiksy do mnie przemawiają. Miałem nosa dając mu jednak szansę i sięgając po ten album. Nie do końca jednak jestem pewien, czy to rzecz dla fanów „Strażników”, bo jak mówiłem, komiks ten całkowicie różni się atmosferą od pierwowzoru. To rzecz dla miłośników teorii spiskowych, thrillerów politycznych i dla fanów Kinga, którzy chcą przeczytać kolejny komiks swojego ulubieńca. Nie zawiodą się.

środa, 30 listopada 2022

Nieśmiertelny Hulk. Tom 2. Al Ewing

 


 

Al Ewing, czyli gość, który napisał w sumie sporo (nie tylko dla Marvela), ale dopiero „Nieśmiertelnym Hulkiem” chyba naprawdę wypłynął na szersze wody, to jest jakiś cudotwórca. Gdyby ktoś kilka lat temu mi powiedział, że sposobem na odświeżenie zieleni najpotężniejszego giganta w historii superbohaterstwa będzie dopisanie do jego genezy sporej dozy mistycyzmu i odkopanie praktycznie na raz wszystkich dawno już zmęczonych wątków, popukałbym się w czoło tak mocno, że zsiniał by mi paluch. Tymczasem zwykłe „udało się” byłoby w tym przypadku ogromnym niedopowiedzeniem.

Mamy w kulturze wiele definicji piekła, większość z nich jest mocno osobista. Prawie wszyscy chyba jednak mogą się zgodzić, że całkiem dobrym kandydatem do tego miana jest miejsce, w którym nasze koszmary dreptają sobie swobodnie z wypalonymi oczodołami, a widmo znienawidzonego, despotycznego ojca przemawia w imieniu ogromnej, zielonej mordy, ziejącej promieniowaniem na horyzoncie. Zaczyna się więc ciekawie, w momencie zakończenia pierwszego tomu, Hulk wędruje sobie po tym wesołym krajobrazie i jedynym znanym sobie sposobem, czyli siłą sflaczałych chwilowo mięśni, funduje Bruce’owi Bannerowi nieco lobotomiczną terapię. Na tym jednak fabuła nie poprzestaje, bo przecież gnostyczne rozważania o psychologicznej manifestacji przeciwieństwa sił najwyższych to za mało. Ostatecznie więc wrócimy również do spraw typowych dla hulkowych historii – oszalałej z nienawiści komórki militarnej i prania się po mordach z Abominacją, jeszcze bardziej abominacyjną tym razem.

Co bym o drugim tomie „Nieśmiertelnego Hulka” nie napisał, wszystko będzie brzmiało banalnie w porównaniu z faktyczną zawartością komiksu. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, przecież to kontynuacja, ale utrzymanie poziomu i rozwój pomysłów zawsze są godne pochwały. Pomysłami właśnie ta seria stoi – Al Ewing to kompletny alchemik fabuły. Może i w jego baniaku nie zrodziło się nic do końca nowatorskiego, ale klient tak zręcznie poprzeplatał utrwalone w Marvelu gamma-gotowce z niepowiązanymi dotąd fragmentami kultury (nie tylko popularnej), że ta hulkowa zieleń ani trochę nie trąca zgnilizną. Seria Ewinga to w efekcie, co się dobrze składa, totalna mutacja. Elementy składowe jeszcze da się rozpoznać, ale całokształt jest świeży, szokujący i czasem obrzydliwy.

Starczy ogólników, nie recenzowałem pierwszego tomu, więc musiałem jakoś odpalić rozruch silnika zachwytu. Ta, zbyt wiele krytyki to tutaj nie będzie, to moja ulubiona seria Marvela z ostatnich kilku lat, deal with it. Żeby nabrać dystansu poczytałem nawet trochę krytycznych opinii, miałem nadzieję znaleźć mankamenty, które naćpany zielonym sosem mogłem wcześniej przeoczyć, ale nie wyszło. Miejcie litość, jak psioczyć na komiks z jednej strony wyciągający miodne dla trykociarskiego maniaka motywy, a z drugiej znacznie rozszerzający od zawsze obecną warstwę psychologiczną, że już o dodatkach zalatujących Lovecraftem nie wspomnę? Powraca Samson, powraca uwielbiany Rick Jones, coraz większą rolę gra Alpha Flight przemianowane teraz na Gamma Flight z Puckiem na czele, bardziej zajebistym niż kiedykolwiek. Absorbing Man, po krótkiej przygodzie z negatywnym wpływem hulkowego sterydu, dostaje coś na wzór małego redemption arc, a Betty wreszcie nie jest znów jedynie damulką do ocalenia, wręcz przeciwnie. Ewing zgarnia do swojej fabuły każdego, kto ma cokolwiek wspólnego z Bannerem i żadnej z tych postaci nie traktuje po macoszemu. Nikt tu nie jest niepotrzebny, nikt nie świeci jedynie ząbkami w celu zwiększenia sprzedaży, a w Marvelu kurewsko rzadko się to zdarza.

Mając za protagonistów często przeobrażające się w odpychający sposób zlepki napromieniowanych komórek, dla których rozszarpywanie przeciwników jest nieszczególnie poważnym problemem moralnym, trudno nakreślić wyraźnie granicę między tymi dobrymi i tymi, co to im dopingować w teorii nie powinniśmy. Złole są tu na szczęście wyraźnie parszywi, nawet bardziej kaprawej niż zwykle facjaty Hulka, a więź czytelnika z bohaterami buduje introspekcja. Rozjebana psyche Bannera jest w „Nieśmiertelnym Hulku” przedmiotem częstej analizy, poważnej i nawet momentami rozczulającej. Ten element gra jednak drugie skrzypce, bo na pierwszym planie (teoretycznie, bo głównie w ramach wtrąceń) znajduje się rozprawa na temat natury zła i diabła. Powiązanie promieniowania gamma z czymś nadnaturalnym było ryzykownym krokiem, ale w świecie tak napakowanym magią zrobienie z zagadnienia naukowego czegoś, co może otworzyć dosłowne drzwi dla sił pierwotnych, było strzałem w dziesiątkę. Tak samo jak wyrażenie tej warstwy za pomocą porównań do kabalistycznego Drzewa Życia i Zaratusztrianizmu, poetyckie i patetyczne, ale trafne i zastosowane ze smakiem. Nigdy nie myślałem, że w mainstreamowym komiksie superbohaterskim przyjdzie mi czytać o Keter, Kamaelu i Ahura Mazdzie bez ciar zażenowania.

Zarzuty jakieś? No dobra, to absolutnie nie jest seria dla świeżaków w tym temacie. Pogubić się łatwo, bo choć Ewing jest dobrym scenarzystą, to gładkość jego pióra nie złagodzi uderzenia głową o mur nadmiaru fantazyjnych wymysłów. Wysoki próg wejścia przeszkodził mi przed proponowaniem tego komiksu nowicjuszom i w drugim tomie jest tylko gorzej. Łagodna ekspozycja nie czyni potencjalnej skuteczności takiego pierwszego kontaktu czymś niemożliwym, ale mnie by chyba nadal głowa rozbolała.

No i pozostaje też kwestia rysownika, Joe Bennetta, który okazał się antysemitą osranym i Marvel słusznie przerwał z nim współpracę. Wywalili go w momencie pracy nad innym komiksem i zastąpili Gregiem Landem, na co moim jedynym komentarzem może być „xD”, no ale Land jest tylko kiepskim artystą. To nieporównywalnie mniejsze przewinienie i nie dotyczy omawianego tytułu. Skoro mamy to z głowy, to jak wygląda „Nieśmiertelny Hulk” od strony artystycznej? A no niby wygląda cudownie. Nie jestem wielkim fanem sposobu, w jaki Bennett rysuje twarze, ale jego zdolnościom technicznym i znajomości anatomii (zwłaszcza gdy ta jest wypaczana) nie można nic zarzucić. Nawet jeśli czasem zdarzą mu się kadry narysowane jakby od niechcenia i wtopy tak komiczne, że muszą być intencjonalne – w tym tomie są dwa rysunki wręcz memiczne, poszukajcie sami i dajcie mi znać. Jakoś to wszystko wizualnie nadal wpisuje się częściowo w błyszczące, banalne trykociarstwo, ale często postawione na głowie, zmutowane szokującą brzydotą i zaskakującymi dawkami brutalności. Co jednak najważniejsze, krecha jest pewna, ilustracje zachwycają dynamiką bez utraty drobiazgowego skupienia nad cieniowaniem i paskudnymi detalami, zazwyczaj. Muszę również pochwalić kolory nałożone przez Kyle’a Hotza. Facet rozumie, jak światło działa na barwy, ale też nie pozwala, by realizm odebrał scenom odpowiednią atmosferę wyrażoną dobranymi paletami, dobry złoty środek. Ach, no i okładki od Alexa Rossa inspirowane klasyką pulpowego horroru, perfekcja!

Ostateczny werdykt jest taki, że napromieniowało mi banię i teraz jestem niebezpieczny. Zarażam gdzie się da i kogo się da uwielbieniem do roboty Ewinga. Jestem mu wdzięczny za zrobienie pierwszego od wielu lat niemalże doskonałego komiksu z Hulkiem. Moje zdanie może więc być nieco wypaczone, ale wydaje mi się, że drugi tom jego runu tylko zachęca do dalszej lektury. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć ciąg dalszy popapranych przygód Bruce’a w Gammalandii. Chcę wiedzieć, co jeszcze scenarzysta wyciągnie z koszyka tropesów i jak te banały przekuje w nową jakość. Sprawne napisanie połączenia poważnej, osobistej historii ze spektakularnym, superbohaterskim odpałem wydawało mi się wcześniej niemożliwe, a „Nieśmiertelny Hulk” dał mi właśnie to i jeszcze dużo, dużo więcej. 



Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 29 listopada 2022

Z importu #3 Shuna's Journey. Hayao Miyazaki



Hayao Miyazakiego chyba nie muszę nikomu z czytelników przedstawiać, bo to najsłynniejszy twórca w historii japońskiej animacji. Tworzył też mangi, poniekąd głównie dlatego, że w Japonii tak działa rynek – dobrze, gdy popularny komiks poprzedza film. Właściwie to do niedawna sądziłem, że stworzył jedną mangę, „Nausicaä of the Valley of the Wind”, którą zresztą mam na półce i obiecuję o niej kiedyś Wam napisać. Niemniej, kilka dni temu na rynku anglosaskim pojawił się kolejny rodzynek: „Shuna's Journey”. Zadziałałem szybko i już ją mam w rękach, a nawet ją przeczytałem.

Nie do końca wiadomo, czy rzecz dzieje się w zamierzchłej przeszłości czy dalekiej przyszłości. Pewien młody książę cierpiącego głód plemienia wyrusza na poszukiwanie ziaren rośliny, która mogłaby złagodzić biedę panującą w jego krainie. Fabuła jest prościutka i oparta o Tybetańską legendę, jednak została dość mocno przecedzona przez wyobraźnię mistrza japońskiej animacji. Ma cechy zarówno fantasy jak i sci-fi. Jest przy tym dość kameralna. To nie „Blade Runner” czy nawet „Mad Max”, to opowieść o głodnych, prostych ludziach, którzy szukają wyjścia z sytuacji i są gotowi ryzykować życie, by odmienić los swój i swoich bliskich. Atmosferą rzecz sytuuje się pomiędzy „Nausicaą” i „Księżniczką Mononoke” z tym, że to mniej spektakularna, mniej epicka historia. Wszystko opowiedziane jest jak ludowa, wiejska gawęda. Większość plenerów to pustkowia i małe wioseczki – tylko przez kilka plansz będziemy odwiedzać większą metropolię przypominającą średniowieczne miasto. Być może komiks ten nie wbije Was w fotel od strony fabularnej, ale jego folkowa prostota może być też zaletą.

Wgniotą Was natomiast w glebę grafiki. Nie jest to typowa manga, bo (co nie zdarza się często w tej formie sztuki) kolor jest położony na całej opowieści i są to zjawiskowe akwarele, obok których nie da się przejść obojętnie. Wszystkie znajdujące się tu ilustracje można z powodzeniem oprawić i powiesić na ścianie. Bogactwo przygaszonych nieco barw opowiada nam o różnych porach roku, naturze, pustkowiach jakiejś narodzonej w głowie Miyazakiego tundrze. Nie ma też co się oszukiwać, bo prawdopodobnie są to przerobione na narracje komiksową storyboardy i tekst nieraz wydaje się wciśnięty na siłę. Dymków jest tu jak na lekarstwo, to obrazy, ledwie uzupełnione narracją literacką, prowadzą nas przez opowiadaną historię. Plansze dzielone są zaledwie na dwa-trzy kadry, często wcale. W posłowiu (pochodzącym z 1983 roku) Miyazaki twierdzi, że chciał stworzyć film animowany, ale nie było szans na to, żeby któreś studio wówczas zainteresowało się tą kameralną fabułą, zdecydował się więc na swoistą powieść graficzną. Czy wyszło to tej opowieści na dobre? Niekoniecznie, ale dzięki temu mamy przecudny album ukazujący to, co kochamy w twórczości Japończyka najbardziej. Jeśli ją cenicie, to musicie zdobyć tę pozycję.


Pojawienie się tego tytułu na polskim rynku jest raczej mało prawdopodobne. Nie dlatego, że wydawcy nie widzą w tym interesu, wręcz przeciwnie. Hayao jest jednak ponoć niechętny Polsce. Podobno dlatego, że wplątaliśmy się w wojnę w Iraku i on, jako pacyfista, zlewa nas ciepłym moczem. Trochę głupia teza, bo po angielsku jego prace się ukazują, a przykładowo Ameryka cały czas gdzieś wojuje. Możliwe też, że nasz rynek jest dla niego za mały. Jakkolwiek by nie było, wielka szkoda, bo wydanie anglosaskie kosztuje małą fortunę, a nie jest jakoś wybitnie dobre. U nas ta manga kosztowała by z połowę tego, co przyjdzie nam zapłacić za wersję anglojęzyczną. Niemniej na razie nie ma innej opcji.


piątek, 18 listopada 2022

Miasto Wyrzutków. Tom 3. Grobowiec Olbrzyma. Julien Lambert.

 


 

Nikt się chyba nie spodziewał, że Julien Lambert będzie kontynuował „Miasto wyrzutków”, bo w poprzednich dwóch tomach opowiedział zamkniętą, mającą ręce i nogi historię. Non Stop Comics zrobiło mi jednak miłą niespodziankę i bardzo się cieszyłem, gdy dowiedziałem się, że na rynku pojawił się trzeci tom współczesnej frankofońskiej serii, która skradła mi serce.


Główny bohater, gadający z przedmiotami detektyw, ma do wykonania kolejne zlecenia. Tym razem rzecz będzie się tyczyć zabójstwa pewnego cyrkowego olbrzyma, którego dokonano 50 lat przed wydarzeniami dziejącymi się w tym komiksie. To fajna historia, ale nie okłamujmy się, nie o skomplikowaną fabułę chodzi w tej serii. Ważne są tu motywy, wzorce czerpane z pulpowych konwencji z neo-noir na czele. Bohaterem na równi z występującymi tu postaciami jest również nakreślone mocną krechą miasto. Jest przez to coś w pracach tego twórcy, co porównuję chętnie do komiksów Franka Millera. Jakaś dusza miejsca, podkreślona zresztą gadającymi do bohatera przedmiotami z narzędziem zbrodni, młoto-toporem Rębaczem na czele. Ten ma własny charakter i prócz tego, że jest groźną bronią, to jest również małym, kochającym rozróby skurwysynkiem. W tej odsłonie wraz z głównymi postaciami intrygi penetrować będziemy podziemia, kanały wodne. Syfu będzie jeszcze więcej niż wcześniej. Dodaje to jednak komiksowi uroku i ukazuje rysownika jako gościa z nielichym warsztatem, który niejedno umie przekonująco pocisnąć.


Julien Lambert to genialny artysta. Posługuje się cartoonową, mocno newschoolową, europejską krechą. Jestem fanem i uważam go za bardzo zdolnego i osobnego twórcę. W jego pracach jest zarówno coś ze wspomnianego Millera, jak i Joana Sfara. Wszystko cechuje też wspaniała dynamika i świetnie narysowane (kapitalne kompozycje plansz!) sceny akcji, których w tym komiksie jest multum. Czytając, można się zachwycić i dostać oczopląsu. Jest to tak unikalne, odmienne od generycznych frankofonów, że jeśli dziś pytalibyście mnie o największą nadzieję tego rynku, wskazałbym właśnie tego autora.


Mam cichą nadzieję, że tworzenie kolejnych odsłon wejdzie Lambertowi w krew. Trzecia część okazała się bowiem jak dotąd najlepszą odsłoną cyklu. Owszem, to nie są jakieś szczególnie pobudzające intelektualnie treści, nie jest to coś co może konkurować o laury komiksu roku, ale gwarantuję, że ubawicie się jak prosięta.

 

wtorek, 15 listopada 2022

Mooronomicon. Liga niezwykłych dżentelmenów. Komiksowa klasyka postmoderny

 TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH CZASOPISMA SZTUKA. 

 


 


Ostatnio bardzo głośno o Alanie Moorze – i tak już najsłynniejszym scenarzyście w historii komiksu. Wszystko za sprawą jego krytycznych (wypowiadanych od lat, ale dopiero teraz obiegły one mainstreamowe media) wypowiedzi na temat filmów superbohaterskich. Anglik twierdzi, że to bardzo niebezpieczne, gdy dorośli ludzie zapatrują się w uproszczony moralnie i ideowo wzorzec świata. Widzi związki z popularnością tego typu filmów a dojściem Trumpa do władzy w Stanach Zjednoczonych, przywołuje również widmo faszyzmu. Żeby było śmieszniej, to właśnie Moore jest odpowiedzialny za dorastanie komiksu superbohaterskiego w latach 80. i później. To jego scenariusze historii obrazkowych, tak chętnie ekranizowane (niejako na złość twórcy, bo sam twierdzi, że tych adaptacji nienawidzi) stanowiły podstawę dla rozwoju kina komiksowego. Autor ma na koncie wiele klasyków, bardzo postmodernistycznych w formie i treści. Może nie był pierwszym, który korzystał z takich pomysłów, ale twórczo je eksploatował i to dzięki niemu przesiąkły do głównego nurtu. Jednym z najważniejszych dzieł tego typu jest wznowiona niedawno „Liga niezwykłych dżentelmenów”.


Niniejsza seria, której główny trzon stanowią dwa tomy, korzysta z pomysłu miszmaszu kulturowego. Wszystko zaczęło się iście komiksowo, od tak zwanego „crossovera”. Moore w swoich scenariuszach przeciął ścieżki postaci znanych z brytyjskiej (i w mniejszym stopniu amerykańskiej) literatury groszowej przełomu XIX i XX wieku. Bohaterowie stanowiący tytułową „Ligę...” to: przywódczyni Wilhelmina Muray, znana również jako Mina Harker, postać zaczerpnięta z „Draculi” Brama Stokera, kapitan Nemo, bohater książek Juliusza Verne’a, awanturnik Allan Quatermain, Dr Henry Jekyll i Mr Edward Hyde, oraz Niewidzialny Człowiek z kart opowieści H.G. Wellsa. Razem tworzą organizację strukturalnie podobną do, nie przymierzając, X-Menów. Pomysł prosty, genialny i dający czytelnikom sporo frajdy. Moore nie znosi kina i może utyskiwałby na takie porównanie, ale w jego wizji jest też coś z filmów studia Hammer. Tego typu pomysły od zawsze chodziły za autorem. Podobnie uczynił z (fatalnie zekranizowanym) „Prosto z piekła”, komiksem analizującym dogłębnie postać i legendę Kuby Rozpruwacza, gdzie spotykały się znowu postacie historyczne, tworząc zaklęty krąg, w jakim urodził się mit seryjnego mordercy. „Liga niezwykłych dżentelmenów” jest jednak komiksem bardziej pulpowym, lżejszym, odnoszącym się do spuścizny tego, co dziś nazywamy literaturą groszową tamtego okresu. Bliżej jej również do komiksowych schematów. Bohaterowie to awanturnicy dla ratowania świata zrzeszeni pod sztandarem brytyjskim. Moore odważnie poszerza ich portrety psychologiczne, useksualnia ich, nie boi się nowoczesnej formy opowieści.


Bardzo ważnym elementem w niniejszych tomach stanowią literackie dodatki. Nie są, jak to zazwyczaj bywa w tego typu komiksach, kwiatkiem do kożucha, tylko pełnoprawną częścią historii. W pierwszym tomie przykładowo dostajemy opowiadanie, w którym Allan Quatermain, po wypaleniu jakiegoś podejrzanego zielska, podróżuje astralnie przez czas i przestrzeń, spotykając przy okazji między innymi Randolpha Cartera znanego z kart opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta i podróżnika w czasie z książki H.G. Wellsa „Wehikuł Czasu”. Opowiadanie to atmosferą, ale też kontekstami, góruje nad całym komiksem i udowadnia, jak wspaniałym literatem jest Moore. Dodatki te były tak ważną częścią opowieści, że pokuszono się o stworzenie trzeciego tomu „Ligii”, który w dużej mierze składa się z samych tego typu „bonusów”. To słynne „Black Dossier”, w Polsce znane jako „Czarne Akta”.


Tytułowe „Czarne Akta” nie są typowym komiksem, acz ten jest tu obecny i przecina zebrane w tomie materiały. To rzecz stylizowana na teczkę ewidencyjną, zbierającą informacje o różnych wcieleniach Ligii na przestrzeni setek lat. Okazuje się bowiem, że organizacja brytyjskich X-Menów działała dużo wcześniej niż jest to ukazane w tomie pierwszym i drugim. Wszystko stanowią rozbudowane, literackie, stylizowane opowieści i dokumenty. Do panteonu dołączają co rusz nowe postacie. Moore, szukając pryzmatów, przez które mógłby na nie patrzeć, sięga między innymi po: sfabrykowaną zaginioną sztukę Szekspira, zapiski maga podobnego Alistairowi Crowleyowi, czy publikację stylizowaną na proto-komiks opowiadający o życiu nieśmiertelnego bohatera na przełomach rodzących się i upadających cywilizacji (człowiek ten został w pewnym momencie wcielony w struktury Ligii), a nawet humorystyczne opowiadanie z wątkami Lovecraftowskimi. Są tu również mocne akcenty erotyczne. Przykładowo zaserwowano nam dalszą część słynnych pamiętników Fanny Hill i rzecz udającą podziemny komiks porno, tak zwaną w krajach anglosaskich „Tijuana bible”. Końcowy rozdział natomiast został zaprezentowany w technice 3D, którą podziwiać możemy za pomocą dołączonych specjalnych okularów. Wszystko to przy okazji posiada niezwykłą wartość estetyczną, jest mistrzostwem świata od strony edytorskiej i łakomym kąskiem dla każdego miłośnika pięknych, wyjątkowych książek.


Albumy opatrzone zostały rysunkami niezłego rysownika cartoonowego – Kevina O'Neilla. Nie można o nim zapomnieć, ponieważ „Liga niezwykłych dżentelmenów” to w dużej mierze również on. Jego semi-realistyczne rysunki bohaterów zazwyczaj trzymają się co prawda z dala od ilustracji książkowej i prasowej, która towarzyszyła oryginalnym przygodom postaci występujących w scenariuszach Moore'a. Niemniej bardzo dobrze odnalazł się on w tematyce i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny mógł ten komiks zilustrować lepiej.


Historia publikacji „Ligi niezwykłych dżentelmenów” nie kończy się na „Czarnych aktach”. Moore napisał, a Kevin O'Neill narysował jeszcze kilka tomów – spin-offów, na przyjrzenie się im przyjdzie jednak czas przy następnych wznowieniach. Obecnie „Liga...”, jest już domknięta, a sam Moore porzucił komiks na rzecz literatury, która jakoś nie ma u nas szczęścia do wydawców i nic z jego beletrystyki nie ukazało się w naszym kraju (pomijając chyba jeden rodzynek – opowiadanie w zbiorze ku czci Lovecrafta „Cienie spoza czasu”). W tym kontekście dodatki do „Ligii...” są jeszcze cenniejsze, bo ukazują nam Moore'a jako bardzo świadomego swojego warsztatu literata.