wtorek, 26 września 2023

Marvel Zombies. Kirkman/Phillips

 


Z okazji wydania zbiorczego pierwszych tomów Marvel Zombies powtarzam swój tekst sprzed 10 lat o tej serii. W owym czasie polski czytelnik nie był ani trochę przygotowany na to co zaserwował Kirkman i komiks został w naszym kraju źle odebrany. Mam nadzieję, że dziś rynek i czytelnik jest jednak inny i album spotka się z cieplejszym przyjęciem. Czego Wam, sobie i wydawcy życzę, bo dla mnie to jedna z najzajebistrzych serii jakie mainstream miał do zaoferowania.

Myślę, że stwierdzenie "połączenie Martwicy Mózgu z komiksem superbohaterskim" mimo, że efektowne, to nie oddaje w pełni fenomenu "Marvel Zombies", bo trzeba zaznaczyć, że to nie krwawa rąbanka jest największym atutem tego tytułu. To komiks zabawny, odważny, punkowy, świeży i - co chyba najbardziej zaskakuje - na swój sposób inteligentny, bo wchodzący w dialog z mitologią uniwersum Marvela.

We wstępie do oryginalnego zbiorczego wydania „Marvel Zombies” Robert Kirkman (główny winowajca zombie-epidemii w dzisiejszej kulturze), zdradzając kulisy powstawania serii, wyjawił, że gdy na horyzoncie pojawiła się propozycja napisania takiej historii, pierwszym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, była parafraza „Ostatniego człowieka na Ziemi”. Głównym bohaterem miał być czarnoskóry Luke Cage (znany również jako Power Man), samotnie walczący z potworami w świecie, w którym niemal całą ludzkość pochłonęła zaraza. Pomysł wydawał się wdzięczny, ale dość oklepany. Na szczęście redaktor serii zaprotestował i stanowczo zasugerował Kirkmanowi, by stworzył fabułę opowiedzianą z perspektywy zombie. Był to jeden z niewielu przypadków, gdy wydawca, wywierając presję na twórcy, miał stuprocentową rację. Zamiast typowej rzemieślniczej dłubaniny powstało coś naprawdę oryginalnego, przewrotnego oraz rozsadzającego gatunkowe ramy – i mówię tu zarówno o superhero, jak i o horrorze.

Koncept jest pozornie prosty. W świecie Marvela pojawia się wirus, który przemienia bohaterów w żywe trupy. Jednak to nie walka z plagą staje się kanwą tej opowieści. Kirkman poprowadził fabułę tak, jakby pisał antywestern z okrutną, chciwą „Dziką bandą” na pierwszym planie. Z postaci utożsamianych z herosami zrobił antybohaterów – krwiożercze potwory rozrywające ludzkość na strzępy. Czytelnik zmuszony jest przyglądać się ich poczynaniom i ostatecznie, chcąc nie chcąc, kibicować im. W przeciwieństwie do zombie znanych z filmów, zainfekowani superbohaterowie zachowali świadomość, jednak niepohamowany głód nie pozostawia im wyboru. Pociąg do ludzkiego mięsa jest tak wielki, że tylko nieliczni z nich są w stanie zadać sobie pytanie: jeść czy nie jeść? Najczęściej wybierają to pierwsze. Tym samym stają się bohaterami tragicznymi, w dodatku równie odrażającymi, co groteskowo zabawnymi.

Podkreślanie wagi warstwy plastycznej w komiksie może wydawać się truizmem, ale w tym przypadku faktycznie jest ona istotniejsza niż zazwyczaj, bo to na tej płaszczyźnie w pierwszej kolejności łączą się obie konwencje. Świetnym wprowadzeniem w meandry serii są już okładki zeszytów autorstwa Arthura Suydama. Pojawiające się na nich motywy to graficzne cytaty z najsłynniejszych frontów komiksów Marvela, które połączono z najróżniejszymi scenami konsumpcji i rozkładu żywych trupów. Okładki te idealnie ukazują zamysł serii i podkreślają, w jak gruby postmodernistyczny nawias ją wpisano.

W środku znajdują się rysunki Brytyjczyka Seana Phillipsa, który w ostatnich latach dzięki owocnej współpracy z Edem Brubakerem stał się jednym z najbardziej cenionych grafików współczesnego mainstreamu. To artysta posługujący się realistyczną, klasyczną kreską, ale przy tym niepozbawiony odrębnego stylu. W komiksach tworzonych z Brubakerem dał się poznać jako pokorny wobec historii narrator wizualny, dla którego sama opowieść zdaje się ważniejsza niż artystyczne zadęcie i efekciarstwo. W przypadku Marvel Zombies, z racji tego, że wiele aspektów budujących zarówno fabułę, jak i atmosferę opowieści podlegało wyłącznie warstwie plastycznej, miał okazję pokazać się zupełnie z innej strony. Komiks pełen jest szerokich, filmowych kadrów, dynamizmu i rozkładówek przedstawiających rozszalałą hordę zombie-bohaterów. Poziom graficzny albumu zaniża niestety komputerowe nakładanie tuszu i kolorów, które moim zdaniem spłaszcza, szpeci i krzywdzi prace Phillipsa.

Kilka tygodni temu Marvel Zombies trafił w końcu do polskich czytelników i wzbudził wiele kontrowersji. Jedni go kochają, drudzy nienawidzą. Część odbiorców mówi o wspaniałych dialogach i błyskotliwym scenariuszu, inni twierdzą, że to komiks nudny, głupi i o niczym. Jako miłośnikowi horroru trudno mi się silić na obiektywizm. Mogę oczywiście przytaczać wyświechtane frazesy na temat gore, mówić, że żywe trupy są krzywym zwierciadłem współczesnego społeczeństwa nastawionego jedynie na konsumpcję, ale wszyscy tę koncepcję znają i nic to w postrzeganiu tego tytułu nie zmieni. Możliwe, że niezadowoleni czytelnicy trafili na historię stworzoną na przecięciu gatunków i czują się nieswojo na tym egzotycznym, pulpowym południku. Nie mam więc zamiaru drzeć szat, bo według mnie ta historia broni się sama. Nigdy bym nie przypuszczał, że z połączenia konwencji superhero z zombie może wyjść coś tak błyskotliwego. Kirkman połamał schematy, zdeptał mity Marvela i przy okazji stworzył satyrę na polskie środowisko komiksowe. Tylko skąd on mógł wiedzieć jak tu jest, ja się pytam? Skąd?

wtorek, 19 września 2023

Jedyne wyjście. Dwurnik/Sztaba

 

Tekst pierwotnie opublikowany w periodyku Witkacy - Czasopismo.

Niejedyne wyjście. O komiksie Jedyne wyjście Poli Dwurnik i Wojciecha Sztaby

 



Ostatnia, nieukończona powieść Stanisława Ignacego Witkiewicza to nie rurki z kremem, lecz twardy orzech do zgryzienia, i niejeden połamie sobie na nim zęby już przy pierwszych kilkunastu stronach. Śledzimy na nich wewnętrzny dramat w bólach wykluwającego się systemu filozoficznego, a nie jakkolwiek rozumianą akcję. Autor wysoko stawia poprzeczkę czytelnikowi i chyba niespecjalnie się nim przejmuje, pozwalając sobie na osobiste, nierzadko zgryźliwe wycieczki (głównie w stronę Leona Chwistka) oraz wręcz obsesyjne tyrady, w których prowadzi nigdy niedomykający się dialog z tęgimi umysłami swoich czasów (Ernstem Machem, Hansem Corneliusem, Alfredem North Whiteheadem i innymi). Druga część napisanego tomu dotyka problemu sztuki (głównie malarstwa), rozwałkowywanego przez poszczególnych bohaterów na cząstki elementarne w dialogach błyskotliwych, bełkotliwych lub do granic możliwości abstrakcyjnych. Głównie te partie książki stały się inspiracją do stworzenia komiksu. Mogłoby się wydawać, że nie ma wyjścia z problemu przetransponowania tak złożonej, wielowątkowej narracji na inny gatunek twórczości artystycznej. A jednak wyjść jest wiele.

Parę słów o autorach. Scenarzysta Wojciech Sztaba jest historykiem i krytykiem sztuki oraz witkacologiem. Od 2012 r. redaguje stronę internetową witkacologia.eu, która stała się największą bazą informacji o aktualnym stanie badań nad życiem i twórczością Witkacego. Trudno o bardziej kompetentną personę. Pola Dwurnik zaś to artystka wizualna, autorka 6 artbooków oraz wielokrotnie nagradzanej publikacji pt. Girl on Canvas / Dziewczyna na płótnie. Jej ojciec, znany malarz Edward Dwurnik, miał być pierwotnie autorem grafik do komiksu inspirowanego Jedynym wyjściem, co zaplanował już w latach osiemdziesiątych. Idea ziściła się dopiero teraz, w przeważającej mierze dzięki talentom córki.

Przy komiksowych adaptacjach literackich, podobnie jak w adaptacjach na potrzeby filmu, pojawia się przynajmniej jeden poważny problem. Ogrom treści literackiej nie jest w stanie zmieścić się w nawet kilkusetstronicowym komiksie ani w choćby sześciogodzinnym filmie. Rozwiązaniem jest uproszczenie, eliminacja pewnych wątków pobocznych, przepisanie akcji na nowo, tj. dostosowanie jej do charakteru innego medium z zachowaniem ducha oryginału (często praktykowane m.in. przez Wojciecha Jerzego Hasa w jego filmowych adaptacjach literatury). Autorzy powieści graficznej Jedyne wyjście zdecydowali się na fuzję tych dwóch podejść. Odrzucając styl klasycznego komiksu realistycznego, stworzyli w pełni oryginalną i samowystarczalną wypowiedź artystyczną.

Z mnogości kipiących w powieści idei Sztaba wybrał wątek malarstwa, czyniąc główną osnową akcji artystyczny szał Marcelego Kiziora-Buciewicza przy tworzeniu kompozycji Samozapępiające się gnębity, co dla Dwurnik stało się doskonałą okazją do sugestywnego „wyżycia się” w temacie, który najwyraźniej czuje i odbiera jako swój. Tym sposobem dylematy filozofii biologicznego materializmu Izydora Smogorzewicza-Wędziejewskiego, mimo iż zasygnalizowane, schodzą na dalszy plan. Twórcom udało się uniknąć próby opowiedzenia wszystkiego o wszystkim – co zapewne wypadłoby chaotycznie i po łebkach – na rzecz spójnej i przejrzystej narracji według zasady „z ilości w jakość”.

Ucieszyło mnie, że w powieści graficznej nie pominięto nakreślenia tła akcji. Kraj lub świat rządzony jest przez „demoniczną” organizację: PZP (PZPR, PiS, Rząd Światowy?). Autor Nienasycenia nie opisuje jej w sposób wyczerpujący, dając tym samym asumpt do indywidualnych interpretacji i dopowiedzeń. Dla znających witkacowski katastrofizm – obecny w innych dziełach artysty – jasne jest, że otrzymujemy tu jego częściowe zobrazowanie. Oryginalność tej wizji polega na tym, że przyszłość nie oznacza apokaliptycznej destrukcji w sensie materialnym, tylko – przeciwnie – pełne uporządkowanie, absolutny utylitaryzm zabijający wszelkie wyższe potrzeby duchowe oraz oryginalność indywiduów. Przy obecnych próbach centralizacji władzy przez międzynarodowych globalistów – przy jednoczesnym kontrolowaniu każdej dziedziny życia i świadomości za pomocą nowoczesnej technologii, która doprowadza ludzi do „zbydlęcenia” – profetyzm Witkacego staje się aż nadto jaskrawy.

Jednakże bohaterowie Jedynego wyjścia nie są jeszcze ostatecznie umasowieni. Izydor dopiero dopina swój system mający doprowadzić do definitywnego rozwiązania problemów filozoficznych. Marceli zaś jest ostatnim prawdziwym malarzem, którego aktywność przynosi kres wszelkiej Sztuce w ogóle. W historii występują też bohaterki kobiece: Rustalka Ideyko, katoliczka (religia poległa jako pierwsza), świeżo poślubiona żona tego pierwszego oraz Suffretka Nunberg, aktualna, usłużna kochanka tego drugiego. Uczestnikami orgii artystycznej w pracowni malarza jest jeszcze paru jegomości, wygłaszających – mniej lub bardziej składnie – najróżniejsze tezy, teorie i przekonania, podczas gdy Marceli spala się przed sztalugą, próbując odcisnąć na niej spuchnięte do czerwoności napięcie metafizycznej Dziwności Istnienia.

To, co najbardziej urzeka w koncepcie komiksu Jedyne wyjście, to iście witkacowskie podejście do formy (Czystej Formy). Teksty są integralnym elementem rysunku. Czarno-biały, intencjonalnie „płaski” rysunek współgra ze słowem. Ekspresja kreski ewoluuje wraz ze zmianą emocjonalnej temperatury padających kwestii. Dlatego też jedne rysunki wydają się nam wylizane, inne to zaledwie szkice, na szybko zrobione „bohomazy”, „wyrzygi bebechowe”. Realizm wykoleja się tutaj w abstrakcję, po czym podlega kolejnym deformacjom dyktowanym uniesieniami bohaterów. Wyczuwalne są tu próby zapisu automatycznego – przynajmniej częściowo szkic powstaje w wyniku „kontrolowanych przypadków”. Poszczególne rysunki nie mają ram kadrów, przez co wydają się rozlewać poza granice kart komiksu w kierunku potencjalnej nieskończoności. Spójność obrazu i tekstu uderza sugestywnością niepozwalającą przerwać lektury, która kończy się może nazbyt szybko.

Komiks Jedyne wyjście to rzecz oryginalna – choćby dlatego, że nawiązuje do tych fragmentów dziedzictwa Witkiewicza, które są jeszcze „nieograne”. W kółko bowiem w kulturze popularnej, „do wyrzygu” trawestuje się i młóci te same tanie kawałki, wierszyki i marginalia wyszarpane z tak przecież złożonej i niełatwej twórczości zakopiańczyka. Historyjka obrazkowa Jedyne wyjście to lepsza promocja Witkacego, niż – utwierdzająca krążące o nim stereotypy – kretyńska komedyjka filmowa. Być może wielu trudno się z tym pogodzić, ale autor Pożegnania jesieni nie jest twórcą dla wszystkich. Jeśli jednak już chcemy do jego artystycznego dorobku zachęcić umysły tego godne, to właśnie za sprawą tak zgrabnie i wdzięcznie prezentującego się dziełka Dwurnik i Sztaby. Zawiera ono w sobie szereg idei przewijających się w innych pracach Witkacego. Pozostaje pytanie, co on sam by powiedział o takiej transpozycji jego wysiłku literackiego w komiks. Wiemy, że nie był zbyt przychylny kinu, rozumianemu jako nowy gatunek sztuki. Komiks również mógłby mu się wydać przejawem masowej rozrywki i komercyjnej tandety, bo taki też komiks bywa (podobnie takąż bywa i literatura, i teatr, i działalność plastyczna, i wspomniane kino itp.). Jednak powieść graficzna Jedyne wyjście – wydana w nakładzie zaledwie 1000 egzemplarzy – to owoc pracy czysto artystycznej, próba indywidualnego zmierzenia się na serio z głębią tematyki literackiego pierwowzoru i wyciśnięcia z niego, w sposób bezpośredni na papierze, niepowtarzalnej, różniącej się od powszedniej, jedności i jedyności rzeczywistości. Przyjmując taką perspektywę, twórca Czystej Formy musiałby rzec: „Pola Dwurnik – kiz dziadzi? Diabelnie to dobre!”.

 

Autor: Jakub Gryzowski

czwartek, 7 września 2023

Armada. Tom 5.

 


Kolejny tom kosmicznej, frankofońskiej sagi o agentce Navis zawitał na sklepowe półki. Pisałem o poprzednich tomach, ale za cholerę z bieżących wydarzeń nic nie zapamiętałem. To źle, ale to pewnie wina mojej smutnej starości i Niemca co mi wszystko chowa. Pamiętam jednak, że czyta się to nieźle, i nawet po tylu tomach (każdy zawiera cztery odsłony serii) komiks potrafi sprawić frajdę.


Seria, po kilku eksperymentach fabularnych wraca na dawne tory. Bowiem w pierwszym zebranym tu albumie Navis znów, niczym bohater „Trudno być Bogiem” Strugackich zostaje wysyłana na zamieszkałe przez istoty inteligentne planetę. Miejsca które odwiedza są w różnym stopniu rozwoju co staje się najczęściej okazją do analogicznego snucia dywagacji o jakimś okresie w historii świata. Jak zwykle bohaterka wplątuje się w sprawy społeczno-polityczne, co daje autorom możliwość rozpatrywania różnych wariantów scenariuszy historyczno-politycznych. Warto zauważyć, że sama tytułowa Armada, jest zbiorowiskiem przedstawicieli różnych planet, rzecz odnosi się więc sprytnie do naszej multikulturalnej rzeczywistości. Przy czym to komiks stworzony przez autorów o lewicowej wrażliwości. Porównania do Valeriana nie są więc bezpodstawne. W rezultacie to nie głupia pulpa SF dla młodszego czytelnika, ale strzelam, że i wąchale od Thorgala powinny znaleźć tu coś dla siebie. Jeśli jednak nie lubisz frankofońskich czytadeł to prawdopodobnie odbijesz się od tej pozycji, bo posiada ona wszelkie zalety jak i wady tego typu publikacji.


Graficznie jest bardzo poprawnie. Krecha jest realistyczna, a autor rysunków ma już wyrobiony, nieco kreskówkowy styl. Świetnie radzi sobie przy okazji z ciśnięciem różnych, iście gwiezdno-wojennych ras, które zamieszkują uniwersum Armady. To samo z pojazdami. Doskonale rysuje też sceny akcji. Nie udaje mu się uniknąć pewnej dawki kiczu, ale w tej serii styl jaki prezentuje zdecydowanie zgadza się z programem i nie ma tu fałszywej nuty.


To ostatni grubszy, zbierający cztery zeszyty tom Armady. Od teraz, gdy zdaje się już zabrnęliśmy do momentu, w którym jesteśmy niemal na równi z krajami frankofońskimi, będziemy dostawać albumy po dwa tomy. Nie wiem jeszcze czy właśnie teraz nie skończę przygody z tą serią. To nie jest zła rzecz, ale nie wiem czy jest w moim życiu miejsce na takie czytadło. Trzeba zauważyć, że rynek ma obecnie dużo więcej do zaoferowania niż w momencie gdy Armada pierwszy raz ukazywała się w naszym kraju i mogła być faktycznie łakomym kąskiem dla wyposzczonych fanów frankofonów. Dziś to jedna z wielu serii, która jakościowo ginie w gąszczu znakomitych pozycji.

Superman: Syn Kal-Ela. Tom 1. Prawda. Tom Taylor

 


 

Zaburzyła mi się recenzyjna dynamika w tym miesiącu. Zwykle biorę jeden lub dwa tytuły samodzielne i podobną ilość spandeksowych aktualności dla funu. Zwykle te pierwsze są lepsze, a tu „Moon Knight” od Bendisa i „JSA. Złota Era” sprawiły mi zdecydowanie mniej satysfakcji od bardziej głównonurtowego trykociarstwa pisanego ręką Toma Taylora. Tak, tak samo jak „Nightwing. Skok w światło”, „Superman. Syn Kal-Ela” też czytało mi się dobrze, choć z tej dwójki to tytuł zdecydowanie słabszy. Nie, nie dlatego, że Jon Kent całował się tu z innym chłopem.

Ciągniemy wątki rozpoczęte w czasach tych wszystkich „Stanach przyszłości”, czyli po zakończeniu eventu „Metal”. Jon wrócił z przyszłości starszy o kilka lat, mierzy się z absurdalnie ciężkim bierzmem spuścizny swego ojca i nieuchronną wizją zostania połowiczną sierotą. Jeśli bowiem nie pamiętacie, młody Supek, świrując na osi czasu, dowiedział się, że Kal-El zniknie z historii świata i ten moment zbliża się coraz bardziej. Sam Człowiek ze Stali oczywiście nic sobie nie robi z ostrzeżeń i lęków syna, bo przeznaczenie, bo misja i takie tam, ja tego nie rozumiem. Tym trudniejsza staje się walka z makiawelicznym prezydentem Gamorry – utopii szytej najgrubszymi z grubych nici. Jon jednak poddać się nie może, bo przeznaczenie, bo misja… no tak, ale podążanie śladami rodziciela to za mało. Chłopak chce dokonać prawdziwych zmian, a to oznacza social justice warriorem.

To ostatnie napisałem totalnie z przekąsem, żeby była jasność. W internecie naczytacie się ton jadu na temat tej serii wyłącznie dlatego, że syn Supermana nie jest hetero i udziela się społecznie, głównie broniąc uchodźców słusznie wiejących przed terrorem. Jeśli nie zamierzacie głosować na Konfę, to raczej nie będzie wam przeszkadzać woke'ism tego komiksu. Jon jest młodziakiem i ma serce w słusznym miejscu, jego zachowania wypadają naturalnie. Starczy się z tym pogodzić, by cieszyć się porządnymi dialogami, konsekwentnie poprowadzonymi postaciami i rozważnym tempem narracji, która przeskakuje między akcją i wątkami osobistymi w zdrowych dawkach. Na dodatek Taylorowi udaje się ukazanie Supermana (i starego, i młodego) w idealnej postaci nośnika nadziei, niezłomnej siły i okazjonalnej złodupności. Tak to powinno wyglądać.

Nie powinno jednak być w fabule tylu fartownych zbiegów okoliczności. Jak na Taylora, większość kluczowych elementów ma w tym komiksie naprawdę boleśnie pretekstowy charakter. Przykład? Jon idzie do nowej szkoły i zanim przekroczy jej próg, musi uratować nowych kolegów przed niedoszłym naśladowcą zwyrodnialców z Columbine, a przy okazji poznaje naczelnego partyzanckiej prasówki poświęconej walce z reżimem Gamorry. No leniwe ze strony Taylora. Jako totalny lewicowiec muszę zresztą też przyznać, że choć zgadzam się z postawą prezentowaną tu przez Jona, to dotarcie do pewnych wniosków nie zostało u niego poparte niczym poza młodzieńczym idealizmem. To naturalne, ale jak już takie kwestie są w komiksach poruszane, to wolałbym, aby czytelnika przekonywały faktycznie inteligentne argumenty, a nie „bo Superman by tak zrobił”. Ta kontrowersyjna romantyczna relacja zresztą też nie wykwitła z namacalnej chemii, trąca trochę tokenizmem. Dobry cel, panie Taylor, ale nie trzeba było iść na skróty.

Wizualnie niewiele mam do zarzucenia. Zarówno John Timms jak i Daniele Di Nicuolo radzą sobie z dynamiką niezbędną w superbohaterskim kreślarstwie. Ten pierwszy częściej zachwyca detalami i kompozycją w ramach pojedynczych kadrów, ale za to ma tendencję do paskudzenia facjat, zwłaszcza z profilu. Di Nicuolo niby rzadziej zachwyca detalami, ale z drugiej strony plusuje układem całych stron, a jego jeszcze bardziej oddalona od realizmu stylówa ma zdecydowany urok. Wygląda to czasem przy okazji, jakby uczył się pilnie od Ryana Ottleya, tylko fachu w łapie trochę brakuje. Wesoło, kolorowo i nowocześnie, czyli typowe peleryniarstwo na zadowalającym poziomie. Tylko tyle i aż tyle.

W sumie to trzeci akapit wygląda straszliwie krytycznie, ale skupcie się na pozostałych, bo ta negatywna hiperbola absolutnie nie wyraża moich ogólnych odczuć podczas lektury. To był bardzo przyjemny komiks, choć ludziom o odmiennych poglądach pewnie żyła może jebnąć. Wkurzyłem się tylko na Taylora, bo chęć promowania ważnych wartości nie może być realizowana po łebkach. Nie chcę, by skrajna bigoteria miała okazję do przemycania słusznej krytyki w potoku swoich uprzedzeń, musimy to robić lepiej. Z drugiej strony nie mogę sam udawać, że tych mankamentów nie widzę. Może miałem zbyt wysokie oczekiwania względem mainstreamowego komiksu, w końcu rolę zwykle przypisywaną do tego gatunku spełnił doskonale, ale obawiam się trochę ciągu dalszego przy tak karkołomnych początkach. 


Autor: Rafał Piernikowski

Catwoman. Samotne Miasto. Cliff Chiang.





Obserwuję serię ze znaczkiem Black Label niemal od początku. Są to w większości rzeczy słabe, niemniej sam pomysł oddawania bohaterów uniwersum DC w ręce młodych i zdolnych, by tworzyli zamknięte powieści graficzne o niskim progu wejścia, jest bardzo dobry. Nie wiem zupełnie, czemu to nie wychodzi w praktyce, ale porządnych komiksów z tej serii jest na dzień dzisiejszy bardzo mało. Dlatego cieszy mnie, zarówno jako krytyka jak i fana Batmana, dość wysoka jakość komiksu „Catwoman. Samotne Miasto”, bo w gruncie rzeczy smutno mi kopać kolejne komiksy o Uszatym.


Graficznie rzecz jest znakomita i pokazuje, że w czasach dominacji komputerów i zaniżania gustów da się zrobić coś, co nie wygląda pokracznie. Rysunki są realistyczne, dzisiejszy amerykański styl zerowy – chciałoby się powiedzieć – ale nie zawsze norma wypada aż tak dobrze. Nawet cyfrowe kolory działają tu na korzyść opowieści. Z siły tych grafik musiało sobie zdawać sprawę DC Comics, bo dostajemy album powiększony niemal do europejskich rozmiarów. Na uwagę zasługują też różne ukazania kostiumu Catwoman, które pojawiają się w licznych retrospekcjach tej historii.


Graficznie rzeczy z Black Label jednak prezentowały się zazwyczaj nieźle, tym razem i od strony fabularnej również jest dobrze. „Catwoman. Samotne Miasto” jest stworzone na sprawdzonym patencie. To takie „Dark Knight Returns”, tylko z Catwoman na pierwszym planie. Akcja osadzona jest w niedalekiej przyszłości, a Kobieta Kot, ma na jej kartach ponad 50 lat. To nie ona okazuje się jednak głównym bohaterem tej opowieści. Autor skupia się bowiem na całym Gotham, które po latach od śmierci Batmana (o niej również opowiada ten komiks) bardzo się zmieniło. To ogólnie komiksowe heist movie z bohaterami wyciągniętymi z mitologii Mrocznego Rycerza. Nostalgiczne, zabawne i niegłupie. Wzięcie historii w humorystyczny nawias i ciepło z niej bijące odróżnia ją jednak od poważnego wydźwięku DKR. Myślę też, że niniejszy komiks jest w batmańskim świecie swoistym instant classic – tym określeniem amerykanie opisują coś, co od razu staje się klasycznym dla danej niszy. Owszem, można zarzucić albumowi poziom żartów na poziomie familijnego sit comu, ale nawet mnie, nadętego bubka, te żarty śmieszyły, a gdy trzeba, wywoływały uczucie nostalgii. Od tej strony komiks działa więc na medal.


Czytania nowości z Black Label to niewdzięczna robota. „Catwoman. Samotne miasto” jest bodaj dopiero trzecim chwalonym przeze mnie albumem z tej serii. Czasem rysunki są dobre, ale ogólnie, jeśli patrzeć na całokształt, linia wypada bardzo słabo. Na szczęście niniejszy komiks jest jednym z tych wyjątków podkreślających regułę. Zdecydowanie życzę sobie w batmańskim segmencie więcej opowieści na tym poziomie.

Nightwing. Skok w światło. Tom Taylor.

 


 

Muszę wam streścić, jak wygląda mój proces. Zwykle biorę komiks w łapki, siadam na kanapie i zabieram się za lekturę z notesem u boku. Przewracając strony, notuję istotne obserwacje, do których potem wracam po zakończeniu czytania i zrobieniu dodatkowego researchu w internetach. Wspominam o tym dlatego, że po liźnięciu pierwszych kadrów w „Nightwing. Skok w światło” wsiąkłem totalnie i zapomniałem spisać choćby jednej literki. Do tekstu siadam więc zdecydowanie gorzej przygotowany, niż zwykle, ale też i ogromnie zadowolony. Nie ma co tego odczucia zaburzać, jeśli jest szczere.

Dick Grayson stracił niedawno pamięć, jeśli nie jesteście na bieżąco, ale spokojnie – już mu lepiej. Wraca na stare śmiecie, do Blüdhaven (to dla Gotham coś w stylu Zgierza dla Łodzi albo Sosnowca dla Krakowa). W mieście źle się dzieje, no bo o czym mielibyśmy czytać w innym wypadku. Nielegalnym podziemiem i skorumpowanym nadziemiem rządzi żelaznoręki Blockbuster, bieda piszczy na każdej ulicy, a burmistrzem zostaje córka oprycha odpowiedzialnego za śmierć rodziców Nightwinga. Nie wszystko jest jednak tragiczne, spadek po Alfredzie otwiera przed Dickiem nowe możliwości, Baśka Gordon wbija mu na kwadrat i szybko przekonuje do adopcji trójnogiego szczeniaka znalezionego na jednej z akcji. Wiadomo, że każda historia z psem z marszu staje się dziesięciokrotnie bardziej pozytywna, nawet jeśli na dzielni ktoś pozbawia ludzi serc.

Pociągnę wątek ze wstępu: researchu też za bardzo nie zrobiłem. Okazuje się, że „Nightwing” Toma Taylora ściągnął na siebie ogromną uwagę, to przytłaczająco popularna seria, z czym wiąże się multum skrajnych opinii, często z ust ludzi o durnych oczekiwaniach względem teoretycznie ulubionego bohatera. Tylko przypadkiem wychodzi, że tego ulubionego bohatera właściwie nie lubią od 20 lat, bo autorzy nie kwapią się do obrazowania ich nocnych fantazji w skali 1:1. Wolę nie ulegać takim wpływom, wam też nie polecam.

Może po prostu napiszę raz, dla odmiany, recenzję względnie krótką i pozbawioną pretensjonalnych analiz. „Skok w światło” to idealny materiał na taki tekst, bo po dziesiątkach superbohaterskich średniaków wreszcie trafił mi się albumik serwujący trykotowe akrobacje ekstremalnie zadowalającej jakości bez szczególnego brnięcia w te zasrane dekonstrukcje, subwersje i metakomentarze, no ile można. Tom Taylor napisał prostą, ale inteligentną historię o nierealnie porządnym gościu, który robi fikołki, tłucze złoli i przy okazji stara się w logiczny sposób faktycznie pomóc potrzebującym. Dorzucił do tego świetne relacje między bohaterami, intrygujący twist fabularny i dziesiątki smaczków dla uważnych czytelników. Wszystko w ramach scenariusza płynącego przyjemnie dzięki najlepszym dialogom, jakie czytałem w tym gatunku od bardzo dawna.

Mam mimo wszystko jedną obserwację i choć tak z początku zabrzmi, wcale nie jest to zarzut. Dick Grayson jest tutaj smukłym saltofikaczem, co to buja się po mieście na linkach, mieszka z rudowłosą ulubienicą fandomu, walczy z odzianym w biały garnitur królem zbrodni na sterydach i kieruje się moralnym kompasem nastawionym przez starszego mentora świętej już niestety pamięci. Tak, Taylor zrobił z Nightwinga Spider-Mana, tylko z lepszą zdolnością kredytową i twarzą modela światowej klasy, no może dorzucił też trochę Daredevila. Zabieg działa? Oczywiście, więc po cholerę się czepiać, jedynie zaznaczam. Jeśli miałbym wskazać jakieś wady tego albumu to byłoby porzucenie głównego wątku pod koniec (choć jego zastępstwo też nie jest fabularnie biedne) i zbyt częste sięganie po innych członków Bat-rodziny. Chciałbym więcej Dicka w Dicku. No innuendo intented.

Właściwie to jest jeszcze jedna rzecz, na którą bym trochę popsioczył – śledzenie kreski Bruno Redondo jest tak ekstremalnie przyjemne, że gdy pod koniec na szkice wbijają na chwilę Rick Leonardi, Neil Edwards i Geraldo Borges, różnica jest porażająca. Nawet nie chodzi tu o jakiś spadek jakości, trudno kogokolwiek tu oskarżać o zawalenie szaty graficznej, ale Redondo jest takim perfekcjonistą gładziutkiego konturowania, że nie da się do jego stylu narracji nie przyzwyczaić. „Skok w światło” pod jego przewodnictwem artystycznym może służyć za wzór skutecznej sekwencyjności, w którym proste, doskonale ułożone kadry przeplatają się z nieprzesadnie częstymi nośnikami wizualnej rozmaitości w postaci kompozycyjnych eksperymentów. Najwyraźniej pozornie banalne, semi-realistyczne superhero potrafi zachwycić, gdy proste elementy składowe złożone są z głową, z sercem i w akompaniamencie utalentowanego kolorysty. W tej ostatniej roli Adriano Lucas, gość o bogatej bibliografii, na którego będę teraz zwracał większą uwagę.

Miało być krócej, a wyszło… o kurde, i tak krócej niż zwykle! W sumie to kit mi w oko, bo najwyraźniej narzekanie przychodzi mi łatwiej od polecania, starzeję się. Na szczęście komiksy takie jak „Nightwing. Skok w światło” potrafią jeszcze obudzić w moim serduchu płomyk tej gówniarskiej miłości do historii o trykociarzach walących fikołki między dachami. Jeśli ograniczymy się do rasowego superbohaterstwa, bez przesadnie ambitnych kombinacji, to najlepszy tytuł od DC Comics, jaki czytałem od 2-3 lat. Czysta frajda i klawe rysunki, piękne kolorki oraz umiejętne rzemiosło kilku naprawdę uzdolnionych autorów. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo mi takiego czegoś brakowało i będę Taylora obwiniał za wszystkie najbliższe rozczarowania. Wysoko postawiona poprzeczka. 


Autor: Rafał Piernikowski

środa, 6 września 2023

Moon Knight. Bendis/Maleev

 


Gdyby zbiorowa niechęć mogła telepatycznie oddziaływać na świat rzeczywisty, światowa społeczność fanów Moon Knighta w 2011 roku przerobiłaby Briana Michaela Bendisa na chmurę cząstek elementarnych i cisnęła tenże obłok w samo Słońce. W historii tej postaci nie znajdziecie runu wzbudzającego bardziej negatywne emocje, głównym zarzutem wobec autora zdaje się zaś być całkowite niezrozumienie istoty mściciela w bieli. Czy jest to jednak prawda? Czy Bendis jest fatalnym scenarzystą? Nie do końca i absolutnie nie, ale po kolei.


Markowi Spectorowi się powodzi, względnie. Jakimś cudem udało mu się, w świecie wypełnionym bohaterami o kompletnie porąbanych genezach, przekonać kogoś, że jego historia zasługuje na ekranizację. Kręci więc sobie serial, na brak hajsu nie narzeka i działa znowu na terenie Los Angeles jako samotny mściciel. Teoretycznie samotny, bo z marszu praktycznie wplątuję się w przerastającą go intrygę związaną z truchłem Ultrona i ambitnymi planami Hrabiego Nefarii – potężnego złola, co ciosy z Thorem nawet wymieniał. Bez pomocy Avengers się nie obejdzie, ale czy Moon Knight będzie potrafił współpracować z bandą raczej nieprzyzwyczajoną do jego zaburzeń?


No raczej, że będzie potrafił. Powód jest prosty – Wolverine, Kapitan Ameryka i Spider-Man w tej serii, przynajmniej na początku, nie są prawdziwi. To wytwory schizoidalnego umysłu Spectora, któremu widocznie zbyt mało było tłoku przy trzech (ewentualnie czterech, zależy) osobowościach. To również główny pomysł Bendisa na fabułę i czołowa przyczyna kontrowersji. Zastanawiałem się, czy zdradzać wam ten bardzo istotny szczegół w tekście, ale traktowanie go jak jakiegoś burzącego frajdę z czytania spoilera nie ma sensu. Po pierwsze, spokojnie frajdę z czytania zburzą wam tu inne bzdury, a po drugie, Bendis sam absolutnie nie kryje się z tym twistem fabularnym. Widać, że był ze swojej kreacji ogromnie zadowolony i chciał czym prędzej odkryć karty albo jedynie nie miał koncepcji na rozwój narracji otoczonej woalem subtelnej tajemnicy, pewnie i jedno, i drugie jest prawdą.


Odetnę się jednak trochę od ogólnie przyjętej narracji fanowskiej i przyznam, że sama idea nie jest zła, jest wręcz kapitalna. To jej wykonanie leży i kwiczy boleśnie ubite pośpiechem scenarzysty oraz bolesnymi ciosami złych decyzji. Te trzy postaci perfekcyjnie obrazują różne oblicza Moon Knighta, jego heroiczne aspiracje i słabości, z jakimi musi się mierzyć. Nie uważam również, że Bendis nie zrozumiał księżycowego krzyżowca – bądźmy poważni, w trykotach takie reinterpretacje są normą, a Spector potrzebował trochę odświeżenia, jeśli miał kiedykolwiek bardziej przebić się do mainstreamu. Ta seria otworzyła zresztą furtkę dla dużo bardziej udanych następców, jak runy Jeffa Lemire, Warrena Ellisa, Jeda Mackaya i nawet ten Maxa Bemisa. Było o niej głośno, to raz, a dwa, że mało kto tak mocno skupiał się wcześniej na psychologicznych problemach awatara Khonsu

.
U następców też nie było to idealne, ale Bendis kompletnie położył wątek rozszczepionej osobowości Spectora. Jestem w stanie wybaczyć prawie całkowite wyeliminowanie Stevena Granta i Jake'a Lockleya, pomysł z czołowymi Avengersami też jest sam w sobie całkiem spoko, nie mogę jednak przeboleć bezrefleksyjnego spłycenia bardzo poważych problemów psychiatrycznych w celu zrobienia z nich spandeksowego narzędzia narracyjnego. Autor nie wie, o co w takich zaburzeniach się rozchodzi i nawet nie próbuje dotknąć istoty problemu. Jego Moon Knight to zabijaka i ekscentryczny dziwak dla innych w najgorszym wypadku. W lekturze absolutnie nie pomaga fakt, że to jeden z tych komiksów, w których Bendis nie opanował swojego dialogowego szaleństwa – bohaterowie wymieniają się pozwijanymi strumieniami świadomości, te co chwilę się zderzają, skutkując nienaturalnymi przerwami i ogólnie nikt nie ma tu swojego wyjątkowego głosu. Mało minusów? Mamy występ Echo, co samo w sobie ponownie jest świetne, ale jej nagły związek z Moon Knightem startuje z dupy, jest totalnie toksyczny i kończy się perfidnym zlodówkowaniem bohaterki. 


Mógłbym spokojnie dalej wymieniać szczegóły, które nie mają w tym albumie sensu, ale narzekam już trzy akapity. Muszę przecież jeszcze wyjaśnić, czemu nie uważam Bendisa za złego scenarzystę i jak to się stało, że ostatecznie ten koszmarek czytało mi się nawet przyjemniej. Łysolowi naprawdę zdarzały się (i wciąż się zdarzają) scenariusze bardzo dobre, nawet wybitne, czasem tylko oślepi go złota krawędź jakiegoś pomysłu i z rozbiegu wpada wtedy w króliczą norę coraz gorszych rozwiązań. Nawet wtedy jednak, z tej głębokiej ciemności, widać przebłyski talentu. Motyw przewodni tej serii miał ogromny potencjał, brakło jedynie subtelności i cierpliwości, a wciąż zdarzyły się sceny pokazujące nam to, jak dobrze mogło być (Moon Knight kontra policja, obczajcie). Uważam też, że Nefaria jest dla Pięści Khonsu idealnym przeciwnikiem i irytacja arcyłotra w kontakcie z kiwającym go rezerwowym drugiej ligi Avengers była przepyszna. Trafiał się również dobrze rozegrany humor, raz nawet parsknąłem na głos, a ilość śmieszków nie zepsuła atmosfery całokształtu. To właśnie ogólny klimat uratował ten tom przed prędką wizytą na lokalnej grupie śmieciarkowej, tona satysfakcjonującej akcji (mniej dialogów Bendisa to tutaj ogromny plus) i te nieliczne momenty fabularnej samokontroli w wykonaniu autora.


Oczywiście atmosferę szlak by trafił, gdyby nie Alex Maleev. Poza okładkami szata graficzna prezentuje nieco niższy poziom od roboty tego samego duetu autorskiego w perfekcyjnym „Daredevil. Nieustraszony!”, nie mogę na to nie zwrócić uwagi. Jednak nawet szkodliwe uwagi w scenariuszu – bo wątpię, by Maleev sam z siebie tam gęsto powtarzał kadry – nie mogły zdusić tak potężnego fachu w łapie. Zwykle lubię bardziej pewną i wyraźną krechę, ale u tego artysty poszarpane linie oraz plamy czerni o węglowo organicznej fakturze biją dynamiką, również jak każe mu się rysować nudne sceny. Facet podnosi rangę tego komiksu nawet jeśli przy okazji się trochę marnuje.

„Moon Knight” Bendisa doprowadził mnie dosłownie na granicę tolerancji. Bywają komiksy dobre, złe i średnie, ale rzadko kiedy trafi się nam potworek tak wypchany skrajnymi cechami. Za każdym razem, gdy miałem pochwalić jakiś zabieg, scenariusz robił zwrot o 180 stopni i skakał na banię w odmęty kretynizmu. Jak chciałem tom z niesmakiem odłożyć, zwykle coś potrafiło utrzymać moją uwagę na chwilkę dłużej, zaintrygować, obiecać poprawę, rozbawić czasem nawet. Gdyby nie rysunki Alexa Maleeva pewnie bym jednak nie wytrzymał do końca, ogromną rolę też musiała odgrywać tutaj moja osobista sympatia do postaci Moon Knighta. Jeśli taką recenzję pisze osoba, która ma Spectora wydziabanego na łapie, to sami sobie oszacujcie, na ile warto ryzykować kontakt z tą serią.

No chyba, że w sumie macie wywalone na tę postać i nie siedzicie mocno w superhero, a w sumie też wymagania co do warstwy intelektualnej nie są dla was kluczowe. Wtedy śmiało kupujcie, fajne rysunki, fajnie się tłuką, jest Wolverine. Nie piszę tego złośliwie. 


Autor: Rafał Piernikowski

poniedziałek, 4 września 2023

JSA. Złota Era. Robinson/Smith

 


Nie myślałem, że mnie to kiedyś spotka (choć w sumie powinienem), ale recenzję „JSA. Złota Era” muszę zacząć od wyjaśnienia wam w ogromnym skrócie, czym był Makkartyzm. Otóż niedługo po II Wojnie Światowej niepokoje społeczne doprowadziły do drugiej Czerwonej paniki, lęku przed komunistycznymi wpływami i szpiegostwem na wszystkich szczeblach. Narastającą paranoja pozwoliła na początku lat 50. zeszłego wieku wykwitnąć jednemu z najbardziej tragicznych przykładów wylewania dziecka razem z kąpielą. Dotkliwe prześladowania, tysiące zwolnień, przypadki zawodowego i finansowego wyniszczania jednostek o lewicowych poglądach, przemoc też była, bo jakżeby inaczej. Takim sposobem dokonano zbiorowo fikołka logicznego na ogromną skalę – w wyniku strachu zrodzonego pierwotnie po wyjściu z okopów konfliktu z nazistami, zezwolono na szerzenie się faszyzmu i nie jest to w żadnym stopniu emfaza z mojej strony. „Złota Era” to w dużym uproszczeniu „Strażnicy”, tylko w kontekście pokłosia poprzedniego chronologicznie wielkiego konfliktu militarnego.


Jeśli mieliście w życiu w łapkach więcej niż trzy zeszyty komiksowe z nurtu superhero, to pewnie wiecie, co oznacza „Złota Era” w tytule, ale skoro już odwalam lekcję historii… to prawie dwie dekady od końca lat 30., gdy w USA formował się i rozwijał obraz pierwotnych nadludzi. Wczesne dzieciństwo naszej ulubionej, fantazyjnej mitologii. W 1993 roku James Robinson wbił w obszary coraz bardziej modnej wtedy dekonstrukcji gatunku, umieszczając w kontekście następstw II Wojny Światowej klasycznych bohaterów jak Atom, Johnny Quick, Liberty Belle, Hawkman, czy pierwsza Zielona Latarnia (Alan Scott). W tej alternatywnej wersji wydarzeń, Mr. America powraca z frontu jako bohater narodu i szybko wykorzystuje swój fejm do roztoczenia macek makkartystycznego terroru nad zlęknionym narodem. Społeczeństwo nie potrzebuje już zamaskowanych mścicieli, więc gdy starzy gracze usiłują powrócić do normalności, tworzy się miejsce na superbohatera nowej ery. W narodzie targanym podziałami nic nie jest jednak takie, jak się wydaje.


No w cholerę ambitny grunt sobie Robinson położył pod kolejną historię o gościach w rajtuzach, nie ma co. Czytelnik praktycznie od razu dostaje po gębie poważnymi obietnicami rozpraw na tematy głęboko personalne, jak odnajdywanie nowego celu w życiu, radzenie sobie z poważnym uzależnieniem i efekty załamania nerwowego. Równolegle padają pytania o znacznie bardziej globalnym zasięgu. Jak peleryniarze powinni zareagować na powstanie bomby atomowej? Jak mają poradzić sobie z bezradnością, której doświadczyli podczas wojny? Jak oddany syn narodu opowiadającego się za wolnością stał się faszystą, czemu ta przemiana jest tak naturalna i czy intensyfikacja antykomunistycznych działań prewencyjnych na początku lat 50. była usprawiedliwiona? Na ostatnie odpowiem wam od razu, no kurde niestety częściowo tak, Stany Zjednoczone najwyraźniej faktycznie wtedy zjadała od środka rozległa siatka rosyjskich szpiegów, ale z komiksu się raczej tego nie dowiecie.


Robinson bowiem robi w „JSA. Złota Era” wiele rzeczy doskonale, ale równie wiele elementów historii koncertowo zawala. Rozwinięcia większości doniosłych wątków się nie doczekacie, na budujące posępny klimat liźnięcie dramatu można liczyć w najlepszym wypadku. Głębia ekstremizacji wybitnych jednostek wpada na zakręcie klimaksu do rowu przeznaczonego dla totalnych sztamp komiksów z czasów bliskich II WŚ i to jest pewnie zabieg zamierzony, ale powagę fabuły rozgniata tak mocno, że prawie parsknąłem lekko zażenowanym śmiechem. Całkowicie słyszalnie parsknąłem już za to, gdy plany szumowin wyszły na jaw, a właściwie przez to, jak dokładnie to się stało. Jazda po linii najmniejszego oporu to w tym przypadku kolosalne niedopowiedzenie.

Ogólnie jednak nie byłem takim obrotem spraw szczególnie rozczarowany. Wspomniałem wcześniej, że James Robinson zdecydował się na dekonstrukcję gatunku, ale to nie jest do końca prawda. „Złota Era” nie doprowadza bowiem trykociarskich tropesów do logicznego ekstremum w ramach zarysowanego świata, a raczej kokietuje perspektywą takiego toku fabularnego, by wrócić ostatecznie do barwnych bzdur. Patetycznych, ale wciąż bzdur. Może i byłby to problem, gdyby nie pasowało to doskonale do charakteru całej serii. W całokształcie można to uznać za przepisanie archetypu bez powszechnego wtedy cynizmu, za mroczny, ale wypełniony miłością do klasycznych historii hołd dla bohaterów z zamierzchłych lat. Pożegnanie, które w otoczce realistycznego lejtmotywu streszcza tło nadejścia następnej, srebrnej już ery. To Robinsonowi wychodzi zajebiście dobrze. Pomimo mnogości wątków, narracja jest zrozumiała i jej całkowicie odrębne ścieżki naturalnie dążą do jednej konkluzji. Przy okazji zaczynamy przejmować się losami dziwaków, o których połowa jeszcze unikających emerytalnej biedy komiksiarzy nie słyszała.


Rysunki Paula Smitha nie kłócą się z taką interpretacją, raczej nie szczypią w siatkówkę pod względem technicznym i nigdy nie motywują do zarzucenia artyście chałturnictwa. Z drugiej strony ani mnie taki styl grzeje, ani ziębi. Osobne ilustracje utrzymane w oklepanym, nieco wzniosłym rodzaju realizmu ubarwiają jedynie te nieliczne momenty, w których rysownik umiejętnie pozwala sobie na eksperymentowanie kompozycją kadrów. Smith kapitalnie za to radzi sobie z mimiką, a wizualną wartość całości podbijają kolory autorstwa Richarda Ory. Paletę tego typu określam zwykle mianem peerelowskiej plasteliny, bo to takie tonacje smutkiem bijące nawet przy rewii barw, ale kolorysta operuje nimi bardzo zręcznie. Serio, otwórzcie sobie ten album na przypadkowej stronie kilka razy i zobaczcie, jak gość trzyma się trzech/czterech dominujących kolorów (z których zwykle dwa są intensywniejsze), jak od tej reguły odbiega, by zaznaczyć konkretną scenę i jak tę różnorodność ogranicza, gdy pewne wydarzenia trzeba zamknąć w mocniejszym nawiasie.


Całkiem pozytywny tekst jak na komiks, przy lekturze którego przynajmniej dwa razy walnąłem facepalma. Podejrzewam, że „JSA. Złota Era” jakimś dzikim fartem wpisało się akurat w tę ślepą strefę mojego czepialstwa, gdzie zbiegają się chęć brnięcia w istotną problematykę i umiłowanie do kolorowych głupot. Jestem z tego powodu nawet gotowy uwierzyć, że dokładnie taki był zamiar Jamesa Robinsona i ten scenariusz nieprzypadkowo jest taki strawny pomimo olewania skrajnie poważnych obietnic. Nie jest to wcale takie nierealne, biorąc pod uwagę, jak absurdalną erę popkultury ma nam ta seria podać w formie pigułki o intensywnym, gorzko-słodkim smaku. Dzięki takim komiksom z ciepłem w serduchu wspominam spandeksowe starocie, ale też cieszę się niezmiernie, że ich czasy już dawno przeminęły.


 

Autor: Rafał Piernikowski


sobota, 2 września 2023

Ciemność. Hubert/Mallie

 


 

Gdy otwieramy ten album, przede wszystkim rzuca nam się w oczy jego jakość wydania i przepiękne rysunki. Graficznie Mallie rzeza tak, że wióry lecą z jego ołówka. To rzecz ukazana w quasi-średniowiecznym kostiumie dostosowanym do baśniowego fantasy, nie każdy potrafi się odnaleźć w tym anturażu. Semi-realistyczna krecha odwołująca się ni to do Disneya, ni to do Loisiela, jest po prostu mistrzowska i stawia ten komiks od razu w otoczeniu takich klasyków jak „W poszukiwaniu Ptaka Czasu” czy „Szninkiel”.


Tak, to ten poziom rzemiosła, okraszony jednak pewną dawką cartoonu, przez co graficznie osobny. Nie jest przy okazji od strony rysunku – co istotne – nudnym frankofońskim czytadłem. Momentami pojawi się tu ten semi-realistyczny duch „Gnata”– świetnie przecież poruszającego się w późniejszych odsłonach w tych schematach – którego grafikę sam autor porównywał do połączenia stylu „Walta Kelly'ego i Moebiusa”. To coś takiego, ten poziom narracji obrazem i lekko cartoonowa stylówa wykorzystane do rysowania fantasy. Kolory na te piękne grafiki położył Bruno Tatti. Świetnie uzupełniają one bajkowy świat opowieści Huberta i Mallie'a i są w odpowiednich momentach mroczne, pochmurne, a gdzie trzeba bardziej rozjaśnione. O dziwo są to komputerowe barwy, ale nie czuje się w nich zupełnie kiczu i w swojej klasie też są na najwyższym poziomie.


Świętej pamięci Hubert dostarcza nam natomiast nieuchronnie smutną historię o miłości, zanurzoną jedną nogą w baśniach a drugą w „Grze o tron”. Historię miłości rycerza i jego wybranki, która jednak ostatecznie nie potoczy się drogami typowymi dla fantasy. Ogólnie, patrząc na swoiste Hubertverse, musimy zgodzić się, że autor był konsekwentny i na podstawie opublikowanych u nas jego dzieł jawi się współczesnym baśniopisarzem pierwszego sortu. Przy okazji wynosił ten rodzaj opowieści do rangi sztuki. Nie jest to jednak nachalny postmodernizm, to nie opowieści Gaimana, nie jest też okraszony tarantinowską przemocą i przerysowaniem. Charakteryzuje się natomiast znakomitym ogrywaniem baśniowych schematów i ich archetypów. Szukaniem w nich ukrytej prawdy o ludziach i ich pragnieniach. Jest to też przecież opowieść o odmienności i jej konsekwencjach, Hubert nie byłby sobą, gdyby nie zawarł takiego przesłania, wszak wszystkie jego komiksy mają jakieś nietypowe, alegoryczne zaplecze.


Ogólnie to bardzo dobra rzecz w swojej klasie – komiksu fantasy, który ukochałem bardziej niż literaturę tego typu. Nie jest to może najlepszy scenariusz Huberta, bo inne (szczególnie „Piękna”) zamiatały mną bardziej, ale to dalej wysoka półka i sądzę, że komiks ten zostanie wyróżniony w podsumowaniach roku. U mnie zostaje wpisany na listę the best of 2023, dopiero jako piaty w tym roku album, więc już miejcie go na uwadze podczas zakupów.


 

Sandman. Tom 9. Panie Łaskawe. Neil Gaiman.

 


Święto dla wszystkich lubiących przebywać w uniwersum Sandmana. Kolejny, 9 już tom sagi trafił do sprzedaży w odnowionej oprawie i z komputerowymi kolorami, dostosowanymi do współczesnych standardów.


Powtórzę się, ale uważam, że tę historię lepiej sobie w takich proporcjach, w jakich ukazywała się na naszym rynku teraz. Gdy czytałem Sandmana poprzednim razem, wciągałem go całego naraz, przez co czuć było spadek jakości na długości całej serii. Jeśli jednak traktować każdą opowieść z cyklu jako osobną powieść graficzną i poznawać je w odstępach, to okazuje się, że dzieło Gaimana najzwyczajniej w świecie świetnie się czyta. Jest tu masa postaci, w których towarzystwie chce się czytelnikowi przebywać. Jest coś, co sprawia, że przejmujemy się tym bohaterami, ciekawią nas ich losy. Przy okazji od strony pomysłu to totalnie rozbuchana, radosna post moderna, o dziwo i dziś bardzo przyjemna w odbiorze. Tak też jest z opasłymi „Paniami łaskawymi”, które są niejako przystawką przed wielkim finałem. Czas bowiem obszedł się z „Sandmanem” nomen omen łaskawie, nie pokaleczył przesłania i faktu, że jest to komiks o tak wielu ważnych rzeczach. Wyraźnie tym razem jednak widać zmierzanie do finału, prowadzenie wyklutych wcześniej wątków i rozmyślne rozstawianie pionów na szachownicy. Na tle najlepszych tomów ten wypadłby może blado, ale to nie oznacza, że to zły komiks.


Mam jednak problem z grafiką. Już pominę, że cartoonowa krecha odstaje mocno stylem od innych części sagi. To się może podobać bądź nie. Samo nowe wydanie jest piękne, bo zaprojektowane przez mistrza McKeana, ale wolałbym jednak, żeby dostosowywano papier i wydano serię w starej wersji kolorystycznej. To się jednak już prawdopodobnie nie stanie i obecny standard zostanie tym obowiązującym. Umówmy się, nie dla grafik czyta się ten tom, tylko dla treści. Sam jestem jednak fetyszystą i przyznam, że trzymam też na regale pierwsze polskie wydanie w miękkiej oprawie ze starymi kolorami (i autografem Gaimana, blink blink). Można uważać to za kolekcjonerski zbytek, ale czuję się lepiej ze świadomością posiadania oryginału.


Mówiłem przez lata różnie o tym komiksie. Dopadł mnie chyba jednak syndrom Mamonia, bo tak się składa, że dziś jestem jedną z tych osób, które bardzo cenią czas spędzony w świecie sagi o Sandmanie. Czytam całość dobry piąty raz i zawsze znajduję w tej serii coś nowego. To jej siła i cieszy mnie kolejna okazja dla nowych pokoleń do zanurzenia się w tym, co wykreował Brytyjczyk. W porywach to szczyt tego, co ma do zaoferowania medium i nie boję się nazywać Gaimana jednym z reformatorów mainstreamowego, anglosaskiego komiksu.