czwartek, 28 kwietnia 2022

Piękna. Hubert/Kerascoet

 


 
 
Komiks autorów „Pięknej ciemności”, którą kilka lat temu bardzo chwaliłem i która była jednym z moich ulubionych komiksów 2018 roku. Ten totalny sztos mocno namieszał nie tylko w podsumowaniu, ale i w mojej psychice. „Piękna ciemność” to bowiem komiks grający na emocjach jak mało który. Będący – jak ktoś to trafnie ujął, albo nawet ja to napisałem, nie pamiętam już – połączeniem „Pożyczalskich” z „Władcą Much”.
 
Nie oczekiwałem następnego komiksu tego zespołu. Nie sądziłem zresztą, że da się „Piękną ciemność” przebić. Musieli sobie też z tego zdawać sprawę autorzy, bo postanowili zaserwować coś nie mającego wiele wspólnego z ich chwalonym, poprzednim dziełem, które z miejsca stało się klasyką komiksu.
Owszem, zarówno „Piękna ciemność” jak i „Piękna” są obie jak w mordę strzelił mrocznymi baśniami, ale poza tym niewiele je łączy. Od strony formalnej „Piękna” nie jest tak mocno baśniowa i rozszalała plastycznie jak poprzedni komiks tych twórców. Graficznie jest oszczędnie, czarno-biało z domieszką złota. Narracyjnie to rzecz bardziej komiksowa, bardziej powieść graficzna niż rozbuchana baśń nawiązująca do ilustracji w książkach dla dzieci. Opowieść ta być może wywołuje też mniejsze emocje, ale i tak jest znakomita, warta lektury i obdarzona świetnie napisanymi postaciami, których nie powstydziłaby się „Gra o tron” (Król Knur!).
 
Fabuła traktuje o Flądrze – brzydkiej, śmierdzącej rybą wieśniaczce, która napotyka na swej drodze wróżkę Mab. Ta oferuje jej jedno życzenie do spełnienia. Nasza bohaterka pragnie być zjawiskowo piękna i wzbudzać zachwyt wśród mężczyzn. Początkowo wszystko idzie doskonale, jak po sznurku, wieśniaczka nawet zostaje królową, ale w ostatecznym rozrachunku dar okazuje się klątwą, której trudno się pozbyć. Jest to więc traktat ubrany w formę baśni-fantasy, ostrzegający przed tym, czego sobie życzymy. Jednak finał ostatecznie nie jest tak mocny i traumatyczny jak moglibyśmy się po tych twórcach spodziewać. Komiks daje też mniej do myślenia niż „Piękna Ciemność”. Nie jest to jakąś szczególna wada, ale niektórzy mogą czuć się zawiedzeni faktem, że komiks nie zmiażdżył im moszny.
 
Jak wspomniałem, opowieść jest oszczędniejsza graficznie, ale to nie znaczy, że jest biednie narysowana. Cartoonowa kreska wpasowuje się mocniej w tradycję komiksową, mniejsze, gęsto zapełniające plansze kadry i obszerny tekst pozwalają zawrzeć na stronach tego komiksu maksimum treści. Sprzyja to prowadzeniu fabuły, ale grafika już nie zapiera tchu jak w przypadku „Pięknej ciemności”. Więcej tu Willa Eisnera niż bajek Disneya. 
 
Mimo wszystko to – nomen omen – komiks piękny, który na pewno chcecie mieć w kolekcji. A czy rozejdzie się szerokim echem wśród czytelników i znajdzie się w podsumowaniach roku? Zobaczymy, jak się potoczą losy publikacji komiksowych w następnych kwartałach. Na razie jest u mnie dość wysoko na liście.

Niepamięć Absolutna. Serkowski/Pitura

 

 
Kiedy na rynku pojawia się kolejny twór prezentujący wizję futurystyczną - i mówimy tutaj zarówno o filmie, książce, czy komiksie – możemy być pewni, że zetkniemy się z szeregiem motywów, które już gdzieś kiedyś spotkaliśmy. Utalentowani twórcy potrafią żonglować znanymi wątkami w taki sposób, że gotowe dzieło, nawet jeśli nie jest niczym nowatorskim, to przynajmniej wygląda na świeże. Nasza szybko zmieniająca się rzeczywistość skłania artystów do korygowania obrazów przyszłości, tak aby wypadły one wiarygodnie. Zapewne też taki cel przyświecał Antoniowi Serkowskiemu oraz Mariuszowi Piturze, autorom komiksu „Niepamięć absolutna”.

Przyszłość. Roboty, liczne urządzenia stworzone przez człowieka wykonują za niego wszystkie możliwe czynności. Stanowią źródło rozrywki oraz są stałym elementem otoczenia. Świat jest więc idealny, w pełni kontrowany przez maszyny, ludzkość zaś pogrążona w stanie między marazmem a rozkoszą. Dochodzi jednak do zakłócenia tej formy koegzystencji, gdy cybernetyczne wynalazki zaczynają po prostu znikać.

Sprawą tajemniczych dematerializacji postanawia zając się policjant Vin_cent. Jest to decyzja bez precedensu, gdyż już od dawna wszystkie sprawy kryminalne rozwiązują się same, czyli dzięki super komputerom. Nasz protagonista, krzepki brutal i luzak, nie jest miłośnikiem nowoczesnej technologi. Mówiąc bez ogródek – nienawidzi jej, co jest związane z pewną traumą, którą przeżył w dzieciństwie.

Podczas śledztwa bohater odkrywa, że wszystkie tropy prowadzą go do Repozytorium, ściśle tajnego miejsca, w którym kumuluje się najwybitniejsze umysły odpowiedzialne za powstawianie wynalazków ułatwiających ludziom życie. Swoista „Wyspa wynalazców” z Podroży Pana Kleksa. Miejsce to jest także celem grupy radykalnych anarchistów, którzy żyjąc poza systemem, próbują doprowadzić do jego zniszczenia. Wszystko to w imię powrotu do dawnej „naturalności”.

Większość twórców opowieści post-apokaliptycznych, czy fantastyczno-naukowych ma przygotowaną dla odbiorców przynajmniej jedną przewrotkę fabularną, po której ci są w stanie powiedzieć jedynie: „Wow!”. Trudno mi się doszukać takiego rozwiązania w Niepamięci absolutnej, dla której wszelkie porównania z klasyką gatunku wypadają delikatnie mówiąc krzywdząco. No bo, o ile tytuł komiksu stawowi trawestację Pamięci absolutnej Paula Verhovena, to już sama historia wymyślona przez Mariusza Piturę, nie jest specjalnie intrygująca. Film, oparty na powieści Philipa K. Dicka, nawet po wielu latach ogląda się z żywym zainteresowaniem. Dzieje się tak dlatego, że niejednokrotnie twórcy tego obrazu zwodzą nas, karząc wierzyć w coś, co później przedstawione jest jako rzeczywistość fałszywa. 
 
Rewelacje wymyślone przez autorów Niepamięci absolutnej nie wprawiają bynajmniej w osłupienie. Co prawda, parę razy miałem wrażenie, że opowieść pójdzie tropem kipiącego groteską Kongresu futurologicznego Stanisława Lema, gdzie trochę jak w Pamięci absolutnej, każda kolejna odsłona realności staje się po jakimś czasie złudą. Jednakże duet Serkowski/Pitura wybrali inną drogę i skupili się na stworzeniu dynamicznej historii, w której kluczowe miejsce zajmuje wartka akcja, a nie filozoficzne rozważania klasyków fantastyki naukowej. 
 
Jest pewna nieuchwytna różnica między umiejętnym skrótem, a prymitywnym uproszczeniem. Narracja Niepamięci absolutnej leci na łeb na szyję, podobnie jak Vin_cent z okładki komiksu. Tekstów w dymkach nie ma wiele, dlatego komiks czyta się dobrze i szybko. Mimo to – nie do końca trafne rozłożenie akcentów dramaturgicznych, nieustanne „dzianie się” aż po zadyszkę oraz absurdalne poczucie humoru, które zamyka to wszystko w nawias - rozbrajają akcję, która niejednokrotnie pozostawia czytelnika obojętnym. 
 
W kresce Antoniego Serkowskiego można odnaleźć echa polskiego undergroundu komiksowego. Te sprawne rzemiosło uzupełnione stonowaną kolorystyką, kojarzyło mi się również z dokonaniami Roberta Adlera oraz – chyba przede wszystkim – Jakuba Rebelki. O ile jednak ten drugi ma zadatki na oryginalnego wizjonera, którym de facto jest, autor rysunków Niepamięci absolutnej kieruje się skromniejszymi ambicjami epigona. Niestety, zestawienie omawianego komiksu, z nie tak dawno u nas wydaną „Genezą”, musi wypaść na niekorzyść graficznych propozycji Serkowskiego. Nie należy jednak zapominać, że mamy tutaj do czynienia z rysownikiem stawiającym swoje pierwsze kroki na rynku opowieści rysunkowych. W takiej optyce wypada on nawet bardziej niż nieźle.

„Niepamięć absolutna” nie jest lekturą dla mnie. Mimo to – jak się domyślam - komiks ten znajdzie swojego czytelnika. Najprawdopodobniej w niemałej liczbie. Jest to w końcu rzecz spełniająca komercyjne wymogi utworu rozrywkowego. Krótki, przyjemny relaks i oderwanie się od rzeczywistości. Pozytywnie zadziwia taki poziom profesjonalizmu u twórców debiutujących. Pewne szablony zapożyczone z klasyki, nie podlegają tutaj dodatkowemu poszerzeniu czy też interpretacji, tylko stanowią popkulturowe sygnały rozpoznawcze, rekwizyty odarte ze swej głębi niepokoju. Dla poszukujących wnikliwszej refleksji na temat technologii zmieniającej oblicze naszego świata, poleciłbym inne lektury. 
 
Autor: Jakub Gryzowski

 

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Punisher. Tom 2. Marvel Knights. Ennis/Dillon

 


Oto Frank. Znacie go bardzo dobrze. Od Egmontu dostajemy jego kolejne przygody zebrane pod flagą imprintu Marvel Knights. Ja sam śledzę przygody Punishera od wczesnego dzieciństwa i nie skłamię, jeśli powiem, że jestem ultrasem tej serii w każdej możliwej odsłonie i to moja ulubiona mainstreamowa postać komiksowa, zaraz po Batmanie.


Punisher to koleś naznaczony traumą po śmierci żony i dzieci, którzy zginęli przypadkowo podczas porachunków mafijnych. W zemście zabija tabuny przestępców i inszych karków: nie je, nie pali i nie ma robali. Co znamienne, to również weteran wojny w Wietnamie. I bardzo fajnie, że tu nic nie było zmieniane i nie uczyniono tej postaci byłym policjantem czy jakimś ochroniarzem z securpolu. Wietnam i wspomnienia z dżungli są wszak częścią genezy tego bohatera. Nie sposób jednak nie odczuć, że autorzy coś tam namieszali w genomie tej postaci. Niekoniecznie wyszło to komiksowi na dobre.


Jestem też fanem Gartha Ennisa i nie marudzę już tak bardzo jak kiedyś na rysunki świętej pamięci Steve'a Dillona. Czytało mi się to wszystko więc bardzo przyjemnie, bo większość runu to właśnie ich wspólna robota. To jednak w lwiej części ten śmieszkowaty, groteskowy styl Ennisa, który nie do końca pasuje do przygód Franka. Dla mnie, Punisherowego weterana, nie wszystko tu jest Si. Nie gra to tak dobrze jak późniejsze komiksy Ennisa o tej postaci z imprintu MAX, gdzie serwował on poważniejsze historie i wyzbył się niemal całkiem grotechy. Mam wrażenie, że szalony Irol, tworząc te zeszyty, nie do końca jeszcze poczuł atmosferę opowieści o Franku Zamku. Nie miał też zawsze odpowiednich pomysłów na te historie, mimo iż oczywiście chciał dobrze. Przykładem niech będą zeszyty, w których Punisher jedzie do Belfastu. Europa dla Franka i jego czytelników to cudowny, bajkowy wręcz region świata, jest w nim w co nakurwiać. Ten event wypada jednak słabo w porównaniu ze słynnym, genialnym Eurohitem. Jeśli oczekujecie czegoś na jego miarę to srogo się zawiedziecie tą podróżą. Ani rysunkowo ta Europa jakoś specjalnie nie wygląda, ani nie mamy tu porażającej fabuły. Frank zabija kilka osób i wraca do Stanów, goni za następnymi handlarzami prochów, tyle. Zdecydowanie zmarnowano ten samograj, a przecież Ennisowi cudownie wychodzą opowieści o podróżach.


Najfajniej wypada chyba, czerpana garściami z kina eksploatacji (był taki brytyjski film o kanibalach w metrze, zabijcie, nie pamiętam, jak się nazywał) opowieść, w której Frank eksploruje tunele nowojorskiego metra. Czuć tu street-levelową atmosferę z najlepszych historii o Punisherze. Rysował ją o dziwno nie Dillon, a Tom Mandrake (nie znam typa). Może jest to poniżej poziomu Dillona jeśli o grafiki chodzi, ale za pomocą brudnej i obskurwiałej historii wpuszczono trochę powietrza do tego runu i czytając to potakiwałem głową. Tak, to jest Frank którego lubię. Takie historie chciałbym czytać.


Jeśli jesteście fanami spółki Ennis/Dillon to zapewne przeczytacie ten komiks z dużą przyjemnością. Cokolwiek by się nie działo, to sprawdzony tandem, na pewno lubiący wspólną pracę. Trochę jednak szkoda, że rozmienił się na drobne, bo to nie jest komiks na miarę Kaznodziei. A wszyscy, łącznie z włodarzami Marvela, tego chcieli.


Miałem pomysł, żeby na koniec napisać, że to nowe oblicze Punishera, ale przecież dostajemy zeszyty sprzed ponad 20 lat. Większość młodych czytelników nie zna Franka z dawnych czasów i dla nich to jest właśnie prawilny Punisher. Niemniej w MAXie wszystko wychodziło Ennisowi lepiej i ja wolę zdecydowanie tę serię. Nie znaczy to, że źle się bawiłem i pozbędę się tych komiksów. To po prostu jeszcze nie to, co tygryski lubią najbardziej.


sobota, 9 kwietnia 2022

Doktor Strange. tom 2. Mark Waid

 

Magicznego szuruburu ciąg dalszy, tym razem z mile widzianym powiewem świeżości, którego brak całkiem chyba słusznie zarzuciłem poprzedniemu tomowi. Jak zresztą stwierdziłem poprzednio, nie mam fioła na punkcie superbohaterskiego czarnoksięstrwa, zupełnie przeciwne odczucia mam jednak w stosunku do wędrówek w kosmos, kropki Kirby'ego krążą mi w żyłach. Dlatego cieszy mnie, że Mark Waid pod jednym względem pozostał wtórny – swoje oczy nadal kieruje ku gwiazdom i właśnie tam, choć nie tylko, wysyła Doktora Strange'a.

Waid wbija zresztą w gwiezdną próżnię na całego i pełnymi garściami czerpie z wątków najważniejszych dla trykociarskich zabaw astronautycznych. Pierwsza połowa albumu stawia w centrum uwagi Galactusa, bo bardziej oczywistym wyborem byłby chyba tylko Thanos. Wszechpotężna ofiara kompulsywnego, planetarnego amciu przywdziała bowiem śliniaczek łypiąc na niewłaściwą planetę. Zarksjanie to rasa magów-wojowników, więc najpotężniejszy z nich, kradnąc wcześniej Strange'owi sporo bajerów, odsyła kosmicznego żarłoka do wymiaru mistycznego. Ezoteryczne energie okazują się dla kolosa mieszanką amfetaminy i ociekającego tłuszczem fast-fooda, a w rozwiązanie wynikającego z tej sytuacji zagrożenia dla całego wszechświata zamieszani zostaną Dormamu, Mephisto, a nawet Living Tribunal i Eternity. Wielu mniejszych graczy, takich jak Gladiator, Terraz i Inhumans, też obligatoryjnie ryje swe na stronach tego komiksu pokaże.

Druga część tego tomu jest już zdecydowanie luźniejsza, epizodyczna i bardziej przyziemna, a ja jestem ogromnym zwolennikiem wpychania takich form w spandeks, pomimo uwielbienia dla fantazyjnej kosmologii Marvela. Na pierwszy plan wchodzi tutaj chyba najbardziej rewolucyjny wątek scenariusza Marka Waida – pragnąc pomóc dziecku poszkodowanemu w wypadku spowodowanym przez ducha ochlejmordy, Stephen magicznie naprawia sobie łapska i zaczyna tęsknić za robotą chirurga. Przy okazji dostajemy też całkiem fajne, mniejsze historie, z których destrukcyjne polowanie na demona w mieszkaniu przypadkowej pary jest szczególnie urocze.

Wspomniany wyżej wątek, w którym Strange rozpiedziela chawirę dwojga bogu ducha winnych ludzi przypadł mi do gustu najbardziej, bo podkreśla największy kwas w podejściu Waida do czołowego czarnoksiężnika Ziemi. Dopiero w drugiej połowie tomu Strange zaczyna objawiać jakieś minimum interesującej osobowości. To przecież powinna być postać pełna uroku, charyzmatyczny mistrz miotany wątpliwościami i wyrzutami sumienia. Tymczasem, podczas prania się z galaktycznymi zagrożeniami, głównie biadoli on w mało naturalny sposób o tym, jak to tęskni za swoją ex. Fajnie mieć na co ponarzekać, ale nie takiego Strange'a chcę. Ten gość ma być wyrazisty, niekoniecznie sympatyczny, ma budzić emocje. Bajkę Waida o ratowaniu wszechświata czyta się niestety bardziej jak teatr ekspozycji z lat 80. i to jeden z tych gorszych, wypełnionych sztywnymi dialogami i milionem laserów z tyłka. Punktuje tutaj sam koncept, ale poza całkiem zadowalającym tokiem akcji, reszta leży i kwiczy. Kurde, dostajemy tu nawet tak bzdurne momenty jak typowa, znana nam dobrze, zbiórka sił „dobra” pod szyldem „Idziemy ci wpierdolić, Galactusie”, gdzie raczej słaba liczebnie ekipa nagle zostaje zasilona hordą sprzymierzeńców, którzy chyba czekali tłumnie za drzwiami, by zrobić jak najbardziej dramatyczne wejście (w epickich pozach). No nie pisze się już tak komiksów, a jeśli to miał być samoświadomy hołd dla nostalgii, to wyszedł zdecydowanie zbyt kampowo.

Na całe szczęście druga połowa tomu jest o niebo lepsza i o dziwo skuteczni są nie tylko inni scenarzyści, ale i wciąż odpowiedzialny za objętościową większość Waid. Doktor Dziwago nagle faktycznie ma jakiś charakter, pokazuje motywacje i prowadzi wewnętrzny dialog. Halloweenowa opowieść z annuala nie musi opuszczać ziemskiej atmosfery, by cieszyć bogatą fantazją, a kwestia tęsknoty za dawną świetnością nadaje głównemu bohaterowi odrobinkę głębi, nie za dużo, no bo to nadal jest trykociarstwo średnich lotów. Kolejny przykład na to, że porywanie się z motyką na Słońce nie do końca jest tym, czego potrzeba czytelnikom.

Wizualnie pierwsza połowa też trochę trąca oldskulem i niekoniecznie jest to zarzut, bo większość kosmicznych promieni, barwnych wybuchów i wygibasów w nieważkości wygląda efektownie. Mamy tu jednak uzdolnionych artystów, pojawiają się nazwiska takie jak Scott Koblish i Barry Kitson, tych ludzi stać na dostarczenie prawdziwego sztosu, co prawda zwykle w ramach oklepanej stylistyki superhero. Tu mam wrażenie, że nikt do końca się tak naprawdę nie postarał. Wtedy wchodzi Jesús Saiz, wraca właściwie, cały na kolorowo. Jak ostatnio moje zdanie na temat jego ilustracji można by streścić umiarkowanie entuzjastycznym „klawo”, to w tym tomie wypadł naprawdę kapitalnie. Nie jara mnie realizm w komiksie, ale robota tego pana jest bardzo przyjazna w odbiorze, wchodzi gładziutko. Mój laur tym razem zdobywa Andy MacDonald, który rysując „Noc duchów” z annuala, pozwolił moim oczom odpocząć od sterylnej sztampowości. Nieco chaotyczne (ale nadal czytelne) i kipiące wręcz dynamiką cartoony zawsze będą moim faworytem.

Marvel Fresh nadal daleko od propsów, ale jakość rośnie. W takim tempie za jakieś pięć tomów możemy dostać komiks naprawdę wybitny, ale w sumie składniki recepty na miksturę doskonałości objawiają się już tutaj. Przydałoby się trochę więcej osobistego podejścia do Strange'a, który powinien być przecież klejnotem koronnym tej historii, nieco mniej brnięcia w tę chorą, przesadnie rozdmuchaną epickość. Dorzuciłbym też kapkę magicznego realizmu, bo ten czuć tylko troszkę w drugiej połowie tomu, a reszta to raczej pozbawiony uroku spandeksowy debilizm. Mark Waid wyraźnie wie co robić, pozostaje jedynie kibicować, by przestał silić się na odwoływanie się do średniej jakościowo klasyki w swoich marzeniach o podboju magicznego kosmosu. Pewnie się tak nie stanie, ale dla pewności kolejny tom też sprawdzę.

Autor: Rafał Piernikowski

Batman Death Metal. Tom 3.

 


Na wszelki wypadek, gdyby jakiś obłąkaniec z nieokreślonego powodu dotarł do recenzji trzeciego tomu „Batman Death Metal” bez absolutnie żadnego kontekstu, postawię sprawę jasno od samego początku. Ten komiks to perwersyjna, intensywna i mało bystra rozrywka. Coś jak bieganie po podwórku z kupą na kiju, mieszanie różnych alkoholi, oglądanie kompilacji na YouYube po zmahaniu, czy też właśnie (nieprzypadkowo) spora część muzyki metalowej. Wszystkie tomy odpałowego eventu Scotta Snydera działają na podobnej zasadzie – odbiorcę pretensjonalnego, czuba mającego czelność wymagać jakiegoś sensu, ładu i składu odstraszają właściwie od razu, niepewni zaawansowania własnej martwicy mózgu odpadają stopniowo później. Ci, którym nie pozostała już żadna nadzieja, do samego końca bawią się dobrze. Nawet jeśli coraz bardziej im ta kupa z kija zaczyna cuchnąć.

Nie wiem, czy w ogóle jest cel kusić się na szczątkowy opis fabuły, skupmy się może zamiast tego na tym, co jest tu faktycznie istotne. Napierdzielają się potężnie, Nightwing jeździ na metalowym koniu, bootlegowy crossover Supermana i Kiss walczy z świadomym Bat-mechem złożonym z fragmentów Gotham, a Detektyw Szympans paraduje w stroju gladiatora. To tylko początek, drobna garść przykładów z całego zbioru nastoletnich fantazji nadpobudliwego fana komiksów w latach 90. Reszty nawet dobrze nie pamiętam, bo jak to często bywa z chwilowymi uciechami, mój umysł w ramach reakcji obronnej kazał mi zapomnieć powody dobrej zabawy, chyba by uchronić mnie przed wstydem. Musicie wiedzieć tylko, że jest tu też powalająco duża dawka Lobo i do żadnej historii Ważniak nie pasował już od dawna tak dobrze. Nie świadczy to dobrze ani o nim, ani o tym komiksie.

 


Oczywiście główny wątek krucjaty złowrogiego Batmana, który śmieje się już coraz rzadziej, dalej jest rozwijany. Tak samo idzie do przodu opowieść o poczynaniach dotkniętego porażką Lexa Luthora i całej zgrai superbohaterów dotkliwie nieskutecznych w swojej misji ratowania wszechświata. Trudno jednak tą fabułą się cieszyć, nie powinno się nawet próbować, bo jej bieg to bezmyślna i spazmatyczna kawalkada napędzana pretekstami. Skuteczne i od zawsze dostępne ciosy zachowywane są na ostatnią chwilę dla zachowania minimum dramatyzmu, złole stają się sprzymierzeńcami na skutek (jak przypuszczam) najbardziej przyfarconego rzutu na charyzmę w wykonaniu Dicka Graysona, a wszechpotężny strażnik niesamowicie istotnej konstrukcji niszczy ją promieniem śmierci w wyniku banalnej prowokacji. Promieniem śmierci, który (muszę dodać) zabija mniej skutecznie od wszechobecnej tu patetycznej ekspozycji w dialogach. Dla nieszczęśników szukających w komiksowie intelektualnego wyzwania trzeci tom „Batman Death Metal” może okazać się źródłem marzeń o zamieszkaniu na odludziu Alaski w celu odcięcia się od najdrobniejszych śladów cywilizacji.

 


Załóżmy jednak, że za nic mamy aktualną wiedzę naukową i faktycznie możemy cofnąć się w czasie, ale nie tak całkowicie. Nie zachowujemy świadomości, gustu i doświadczenia, które zrodziło w nas tak zbędną zdolność krytycznego myślenia. Wracamy do tego magicznego czasu, gdy parodie toksycznego męstwa jeszcze nie zżarły własnych ogonów z dupami włącznie, w sklepach dało się kupić pałkowate lody po 30 groszy, a większość sensu w komiksowych historiach musieliśmy wygrzebywać ze strzępków dostępnych w przypadkowo wybranych zeszytach. Z takim nastawieniem, obym nigdy go nie stracił, naprawdę da się wciąż dobrze bawić w kontakcie z roześmianym wujaszkiem Snyderem, który od dobrych kilku lat bez przerwy wypluwa strumień świadomości napędzany narkotyczną mieszanką wspomnień z Wacken i zeszytówek wygrzebanych ze śmietnika osiedlowego kiosku. To smak nostalgii i prostszych czasów, smak dobry tylko przez konotacje, ale niech mnie dunder świśnie, jeśli nie odnajduję w tym komfortu. No i gdzie jeszcze miałbym okazję przeczytać „DOOM METAL” uformowane z różowych, świecących gwiazdek, hę? No właśnie, a tu to ma nawet jakiś sens, trochę mnie to przeraża.

Ładnie też jest, o ile nagle nie postanowimy zmienić sobie nastawienia i wymagać awangardowego artyzmu. Nadal mam mieszane uczucia co do kreski Grega Capullo, a i mówienie, że "jego styl pasuje do tego komiksu" nie jest jednoznaczną pochwałą, ale dynamika pierdolnika pod jego ołówkami zdecydowanie nie cierpi. Dużo bardziej przyszpanowali Robson Rocha, Xermánico i inni artyści odpowiedzialni niestety za króciutkie, kilkustronicowe wtrącenia. Strona wizualna całego eventu od samego początku jest zresztą nieporównywalnie bardziej spójna i starannie przygotowana od jego fabuły, więc entuzjaści obserwowania mięśniaków odzianych w obcisły spandeks powinni być zadowoleni, nie ma przecież nic bardziej metalowego. Będę też po wsze czasy wdzięczny Snyderowi, bo dzięki tej niedorzecznej serii powstała cała masa kapitalnych okładek i w tym tomie trafiłem kilku ulubieńców z Lobo narysowanym przez Rafaela Grampę na czele. Już kombinuję, gdzie zdobyć printa.

 



 

Jeśli to jeszcze nie jest jasne, nadal mi się podoba. Tak to już jest z tym metalem, muzyką się znaczy, że dzieli się on na ten traktujący się poważnie i na ten pozornie operujący w kontekście patosu w celach… najpewniej satyrycznych, mam taką nadzieję. Istnienie trzeciego rodzaju, który otwarcie bawi się w śmieszki, zignoruję na potrzeby argumentu ze względu na osobistą pogardę (whatever floats your boats though!). Jestem fanem pierwszego typu, drugi szanuję za dystans i stworzenie bardzo specyficznej bańki eskapizmu. Taka sztuka, tak samo jak „Batman Death Metal” to wbrew pozorom bardzo konkretnie zaplanowane dzieła, rozważania na temat naturalnej ewolucji czegoś, co słusznie zdechło lata temu. Może nie mam racji i to po prostu debilna akcja scenarzysty, któremu zdolności samokrytyki odebrało otoczenie się gromadą głąskających potakiwaczy, ale wolę mieć jakieś szczątkowe chociaż usprawiedliwienie dla swojej nieustającej sympatii do tego tytułu. Nigdy nie czujta się winni za to, że coś lubicie, no ale na salonach trzeba zachować twarz.


 

Autor:Rafał Piernikowski

wtorek, 5 kwietnia 2022

DCEased – Nadzieja na końcu świata

 

 


Jakoś tak wyszło, że poprzednie dwa albumy z nadgniłymi superbohaterami DC Comics recenzowałem w innym miejscu nerdowskiego netświata (klik tu i tu ). Dlatego też pozwolę sobie szybciutko streścić, bo nie ma co zwlekać, gdy herosów zżera równanie antyżycia. Pierwsza część, główna historia, jest świetna, rozrywkowa i pokolorowana tuszem pobranym z miłości do uniwersum. Spin-off o antybohaterach, czyli „Niezniszczalni”, choć trupem nie wali, sporo stracił przez ugrzeczniającą buntowników zabawę w odkupienie, mniej funu po prostu było. Nie miałem pojęcia, gdzie jeszcze powędrować może „DCEased”, ale Tom Taylor (na całe szczęście) pomysłów na dodatkowe wątki nie utkał chyba z przymusu.

„Nadzieja na końcu świata” nie odcina bowiem kuponów z poprzednich opowieści, poza tymi wymaganymi do operowania w tych samych realiach. To zbiór wątków faktycznie pobocznych i dopowiedzeń, uzupełnienie braków, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Wally West zasuwa po świecie rozwalając sprzęty elektroniczne niekoniecznie w celu zamanifestowania w ekstremalny sposób sprzeciwu wobec rosnącego wpływu mediów społecznościowych na nasze życia, Jimmy Olsen odnajduje w światowej tragedii zawodowe spełnienie, a Detektyw Szympans w zespole z Krypto i Bat-psem ratują przed hordą nieumarłych dziewczynkę i jej konia. Oczywiście jest w albumie też grubszy temat, bo oto armia zgniłków pod przewodnictwem nawet mniej sympatycznego niż zwykle Black Adama szturmuje skrywającą ocalałych twierdzę Jotunheim, ale to nie on stanowi o sile tego konkretnego zbioru.

Najlepsze są te teoretycznie zbędne pierdółki – urocze anegdotki, które podchodzą do tematu trawiącego Ziemię antyżycia na tyle przyziemnie, na ile to możliwe w komiksie o zombie nadludziach. To w nich skrywa się inność podejścia usprawiedliwiająca istnienie tego tytułu. Pierwsze dwa albumy cechowała, poza rozeznaniem autora i miłością do postaci, spora dawka zajebistej akcji, czasem over the top, czasem brutalnie, po prostu było grubo. W tych prostszych momentach „Nadzieja na końcu świata” kupiła mnie kameralnością, po przemęczeniu najnowszego „Batman Death Metal” potrzebowałem takiego oddechu świeżości, paradoksalnego w przypadku opowieści o zombie. Zeszyt o super-zwierzakach sprawił nawet z dwa razy, że się uśmiechnąłem i nie żebym był jakimś szczególnym cynikiem, ale naprawdę rzadko się to zdarza przy lekturze. Morda ogólnie cieszy się głównie z powodu całkiem rozgarniętego scenariusza. Wiadomo, nie jest to głęboka wędrówka w dekonstrukcję, samoświadomość medium lub psychologiczną analizę kruchości superego w obliczu przytłaczającej beznadziei (ten temat Tom King nam zepsuł na długo). Tom Taylor nie odwalił jednak fuszerki i nie czułem się, jakby obrażał moją inteligencję. Tak, jako czytelnik i fan (!) superhero nadal oczekuję od scenarzystów przynajmniej szacunku.

Wątek, który z konieczności nazwałbym „głównym”, nie podjarał mnie równie mocno, ale też ma swoje mocne strony. Fajnie obserwować, jak przy nagłym ukróceniu kariery części największych koksów na planecie, główne skrzypce zaczyna grać młodzież. Jon Kent i Damian Wayne to mój bromance wszechczasów, relacje juniorów cieszą chemią i wigorem, choć ich entuzjazm w obliczu apokalipsy bywa nieco dziwny. Co ja tam wiem, jestem już przecież zgredem, a seria od samego początku nie próbowała być jakoś cholernie poważna. Trafił się nawet żart, który wywołał u mnie coś na kształt parsknięcia. Żart prosty, slapstickowy wręcz, ale skuteczny. Cała ta wojna z Black Adamem i jego rozlazłymi poplecznikami była jednak moim zdaniem niestety zbyt powolna. Z radością oddałbym połowę jej czasu ekranowego jakiejś opowieści, na przykład, o czarnych koniach uniwersum kryjących się przed antyżyciową zarazą w sieci kanalizacji i tworzących ostatecznie funkcjonalne, podziemne społeczeństwo. No proszę, byłby to też przy okazji doskonały zamiennik dla zbędnie uciekających w patos „Niezniszczalnych”, można by było do tego wrzucić też cameo Żółwi Ninja! Pomarzyć można, pulpa ma swoje granice przesady (tylko nie mówcie tego nigdy Scottowi Snyderowi, tak czy inaczej nie uwierzy).

Pamiętam, że przy okazji pierwszego tomu narzekałem na oddanie większości ilustracji w ręce najmniej interesującego artysty z grona wszystkich wymienionych ostatecznie zaraz pod twardą oprawą. Nikt nie potrafi tak uparcie powtarzać błędów, jak największe wydawnictwa komiksowe. Głównymi rysownikami w „Nadziei na końcu świata” zostali Marco Failla i Renato Guedes, obaj to porządni rzemieślnicy o stylach na tyle odmiennych, by zapewnić różnorodność, ale w porównaniu do niektórych kolegów po fachu w ramach tego samego tomu wypadli po prostu średnio ciekawie. Najlepiej w moich oczach wypadł najbardziej odległy od zabawy w realizm Jon Sommariva i jego pełna wyrazu, nieco dziecinna i cartoonowa przesada. Zwróciłem też uwagę na niesamowitą dynamikę i drobiazgowość ilustracji Carmine di Giandomenico (zawsze idealny wybór do historii o speedsterach) oraz na technicznie doskonałą szczegółowość roboty Karla Mosterta. O dziwo tego ostatniego przy recenzji „Niezniszczalnych” trochę obrzuciłem hejtem. Widać jest bardziej sprawny w mniejszych dawkach, no i może w historiach nie skupionych na ludziach (tu kreślił ten fajowy wątek o zwierzakach) wypada po prostu mniej jak nieco nieudolna kopia Franka Quietly. Kolory całości nadał Rex Lokus i o jego robocie mam do powiedzenia tylko tyle, że przyjemność z jej odbioru zależy w dużej mierze od tego, na czyje szkice przyszło mu kłaść barwy.

Mogę spokojnie stwierdzić, że „DCEased – Nadzieja na końcu świata” zasługuje na wasze zainteresowanie, jeśli lubicie trykoty i zabawy w alternatywne historie. Wartość dodaną znajdą tu również ci z was, którym jeszcze jakimś cudem nie wychodzi bokiem tematyka żywych trupów, bo nie oszukujmy się – antyżyciowe pierdololo to nadal tylko pretekst do wciśnięcia zombiaków w świat DC Comics, pretekst całkiem skutecznie przekuty w czyn. Ostatecznie możecie ten tom postawić sobie na półce obok pierwszego, a darować sobie „Niezniszczalnych”. To pozycja stricte rozrywkowa, do rozrywki podchodząca w miarę możliwości z głową i szacunkiem zarówno do czytelnika, jak i do postaci uwielbianego przez wielu z nas uniwersum. Żadne arcydzieło, pokłonów bić nie trzeba, ale odbiorca z oczekiwaniami odpowiednio zaniżonymi przez jakość większości peleryniarstwa raczej bez wątpliwości stwierdzi, że w tym temacie może i często dostajemy rzeczy równie dobrze, lecz rzadko kiedy dużo lepsze. 


Autor: Rafał Piernikowski.

niedziela, 3 kwietnia 2022

Sandman. Tom 4. Pora mgieł.

 


Jak wiecie pewnie z poprzednich recenzji, jestem ultrasem „Preludii i nokturnów”, tomu numero uno w sandmańskiej sadze. Obecnie jednak pierwszy raz czytam Sandmana nie ciurkiem, nie całego naraz (wciągałem go już wiele razy) tylko z przerwami, tak jak ukazuje się obecnie na rynku. Muszę przyznać, że dobrze to robi (jak na razie) tym historiom. Po prostu bronią się jako zamknięte powieści graficzne. Tak też jest z recenzowanym niniejszym czwartym tomem „Pora mgieł”.

 



Mam nadzieje, że nie będzie to srogi spoiler, ale zdradzę od razu: Lucyfer porzucił piekło. Klucz do całego sracza zostawia Morfeuszowi, władcy krainy snów. Łasych na tę ponurą nieruchomość jest wielu. Do objęcia władzy nad piekłem pretendują wysłannicy różnych mitycznych i magicznych krain. Cała ich menażeria stawia się więc na audiencji imprezie u Morfeusza, by prosić o przekazanie klucza. I ten pomysł, eklektycznego, postmodernistycznego wymieszania postaci i mitów, stanowi o sile niniejszego tomu. Znajdziemy tu elfy przybyłe z magicznej krainy, żywcem wyjęte ze „Snu nocy letniej”, Nordyckich bogów, przybyłe z nieba anioły, Egipskie bóstwa, jak i pradawny chaos. Ten synkretyzm religijno-kulturowy, swoisty miszmasz, na każdym poziomie gra i buczy, sprawiając, że mamy do czynienia z dziełem unikalnym i nie lada prekursorskim. Temat jest przy tym potraktowany poważniej niż miało to zazwyczaj miejsce w superbohaterskich tytułach, w których zdarzały się podobne zagrywki (żeby tylko wspomnieć marvelowskiego Thora). Sam Lucyfer, upodobniony na kartach Sandmana do Davida Bowiego, co prawda nie gra tu pierwszych skrzypiec, ale jest powodem całego zamętu i bardzo ciekawą, niejednoznaczną postacią. To tu definiuje się jego postać i sięgnąć po „Porę mgieł” powinni wszyscy, którzy przypełzli do do komiksów o nim po sukcesie serialowej inkarnacji. Na łamach serii Gaimana jest bowiem fajniejszy niż w albumach opowiadających o jego postaci autorstwa Mike'a Carreya. To tu tkwi też przecież geneza całej zadymy o piekło. 

 



Prócz tego dostajemy jeden zeszyt będący przecinkiem, swoistym one shotem motyw, który zadomowi się wspaniale w świecie DC, mianowicie Martwych Chłopców Detektywów – warto wspomnieć, że opuścili już karty komiksów Vertigo, bo widziałem ich niedawno w Doom Patrolu i było to bardzo sympatyczne cameo. Przyznam szczerze, to jeden z moich ulubionych zeszytów całej sagi i cholera, poczytałbym więcej przygód spod szyldu Dead Boy Detectives. Egmoncie – prosimy!

 



Tak jak wspomniałem we wstępie, najbardziej lubię horrorowe oblicze Sandmana, jakie stoi u zarania tej serii, ale pogodziłem się, że to se ne vrati i na jego miejsce przyszło to eklektyczne urban fantasy, z którego dziś słynie Brytyjczyk. Niemniej wychodzi to Gaimanowi bardzo dobrze i pomimo moich utyskiwań w przypadku „Pory Mgieł” mamy do czynienia z naprawdę solidną powieścią graficzną, którą warto mieć na półce. Jak i całego Sandmana.


Batman. Ego i inne opowieści. Darwyn Cooke.

 


 

Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że niestety nieżyjący już Darwyn Cooke jest mistrzem komiksu. Jego cartoonowe rysunki, zdobiące niejeden album, to prawdziwe skarby w obrębie całego medium, ukazujące drzemiącą w komiksie mianstreamowym siłę, która przyciąga do tego rodzaju sztuki wciąż nowych czytelników. Nie czytałem pierwszego wydania jego komiksu „Ego”, dlatego po ten zbiorek – znacznie powiększony objętościowo – sięgałem naprawdę zelektryzowany. 

 



Ostatecznie bardzo zdziwiłem się, że to nie „Ego” jest najlepszą opowieścią w tym zbiorze, ale po kolei. Jak przyznaje Darwyn Cooke w posłowiu, Batman jest jego ulubioną postacią fikcyjną w całej historii kultury. Możemy sobie najwyraźniej przybić piątkę, bo chyba ze mną jest podobnie. Prowokacyjnie zwykłem mawiać, że najważniejszymi personami są dla mnie Jezus Chrystus i Batman, przy czym zawsze podkreślałem komiksowość tej pierwszej. W „Ego”, tytułowym i debiutanckim w DC komiksie Cooke'a, dotyka on genezy Batłomieja. Robili to przed nim wiele razy inni, dlatego bardzo spiął poślady i chciał przedstawić coś szczególnego. Udało mu się. Mocno psychologiczna, jungowska historia spotkania Wayne'a ze swoim alter ego (btw, czy Batman jest alter ego Bruce'a, czy na odwrót?) działa znakomicie, mimo iż toczy się głównie w głowie bohatera, przy czym nie przytłacza to czytelnika intelektualnie.

 




Wyżej wspomnianą opowieść można uznać za sukces wówczas młodego artysty. Niemniej mnie rozpierdoliła na czynniki pierwsze inna część tego zbioru, w której Batman nawet nie występuje. Chodzi mianowicie o przedrukowany tu, obszerny, wydany już kiedyś u nas (ja czytałem go po raz pierwszy) chyba nawet z dwa razy „Wielki skok Seliny”, traktujący o przygodach Catwoman. To poprowadzona jak rasowy heist movie, do bólu noirowa opowieść, która weszła w skład podobno równie znakomitego runu pisanego przez Eda Brubakera. To w nim Cooke pokazuje, jakie tematy będą go prześladowały w pracy stricte autorskiej, nie związanej z wielkimi brendami. To rzecz podobna do jego interpretacji Parkera Richarda Starka. I dla tej historii głównie warto kupić ten album, a ja po jej lekturze mam zamiar uzbierać serię pisaną przez Bru, a rysowaną przez Darwyna. Trzecią, wyróżniającą się bardzo historią jest kolejne noirowe story – „Deja Vu”. To, w porównaniu do „Skoku Seliny”, jedynie miniatura, ale i ona uwypukla mocne strony fabularnego warsztatu Cooke'a. Reszta, łącznie ze spotkaniem Spiryta z Batmanem, to jedynie pierdolniki do korzucha, bez których ten album – gdyby nie był tak dokładnym zbiorem komiksów Darwyna w świecie Batmana – mógłby się obyć. Niemniej dobrze, że tu są, bo jak każdy fan Cooke'a, chcę jak najdłużej obcować z jego... no właśnie, rysunkami. Bo Cooke był przede wszystkim rysownikiem!



Przecież to jest główna zaleta całego tego albumu. To, że możemy obcować w takim wymiarze z geniuszem, jakim był ten autor. Bo to spasiony komiks, który czyta i ogląda się długo. W swojej klasie, Cook'e wraz z Brucem Timmem nie mają konkurencji (zawsze jak myślę o jednym to od razu przychodzi mi na myśl ten drugi) i są największymi, najważniejszymi postaciami posługującymi się cartoonowym stylem tak dobrze, jak Bruce Lee posługiwał się sztukami walki. Nie było większych i pewnie już nie będzie. Tu dodatkowo rysunki te kolorami okrasili tacy przechuje jak Matt Hollingswhorth i Dave Stewart, co czyni z tego albumu prawdziwe dzieło sztuki

 

Sandman. Tom 3. Kraina snów.

 


 

Nachwaliłem się na temat poprzednich tomów Sandmana, twierdząc, że po nich najlepsze mamy już za sobą, bo potem jest tylko słabiej. Tymczasem weryfikuję swoje zdanie o tej serii. W myśl „Psy szczekają, karawana idzie dalej” Gaiman nie opuścił gardy i kontynuuje swoje tour de force.


Na tom „Kraina snów” składają się cztery one shoty. Jest wśród nich bardzo ważny dla historii komiksu „Sen nocy letniej”, który przeszedł do annałów jako pierwsza opowieść obrazkowa nagrodzona World Fantasy Award, będąca misternie i pomysłowo skleconą historią pewnej nietypowej prezentacji sztuki Szekspira. Jest też genialny zeszyt „Kaliope”, opowiadający o uwięzieniu muzy Homera przez rządnych sławy pisarzy, którzy niecnie ją wykorzystują. Najbardziej chyba jednak podoba mi się opowieść o kotach, nawiązująca poetyką do tradycji historii pokroju „Wodnikowego wzgórza”. Jest jeszcze czwarta, niemniej ciekawa od poprzednich, w której ważną rolę odgrywa siostra Snu, Śmierć. Wszystkie te opowieści ukazują wspaniały kunszt pisarski. Wyłania się z nich zamysł, jaki przyświecał serii Gaimana. Może są od strony formalnej mniej komiksowe, bardziej zachowawcze w narracji niż opowieści z poprzednich tomów, ale nadrabiają znakomitą treścią.


Jestem pełen podziwu do formy w jakiej zapodano nam nowe wydania „Sandmana”. Cieszy nie tylko zamysł projektantów książki, ale i nowe grafiki stworzone na potrzeby serii przez Dave'a Mckeana. To po prostu sztos i miło widzieć, że Dave artystycznie po tylu dekadach na scenie nie stoi w miejscu i cały czas się rozwija.


Z rysunkami w środku jest nieco słabiej, ale i tak wspominałem je jako gorsze. Poziomem wahają się od bardzo dobrych do mocno przeciętnych. Najbardziej podobają mi się grafiki legendarnego Kelly'ego Jonesa. Wspomniany „Sen tysiąca kotów”, przez tematykę związaną ze zwierzętami, musiał być dla niego nie lada wyzwaniem. Wyszło wspaniale, do tego stopnia, że powiem szczerze to chyba moja ulubiona praca jego autorstwa.


Nieco kajam się za swoją opinię o wszystkich tomach „Sandmana” po tym pierwszym, ale zdaje się, że dobrze tym opowieściom robi dozowanie co kilka miesięcy, a ja zawsze leciałem z całością i wtedy oderwanie tematyczne mocno horrorowej jedynki od reszty części było bardzo widoczne. Dziś, gdy powoli delektuje się tymi historiami, odrębność „Preludiów i nokturnów” jest zdecydowanie słabiej zauważalna. To dalej mój ulubiony tom, ale każde kolejne czyta mi się z wielką przyjemnością. Cóż więc mogę dodać: czytajcie Sandmana kochani. To wielki i ważny komiks.