piątek, 20 maja 2022

Heavy Liquid. Paul Pope.

 




Tworzony pod koniec ubiegłego wieku „Heavy Liquid” zdradza ogromny talent Młodego jeszcze wówczas Paula Pope'a. To rzecz ze wszech miar postmodernistyczna, dziejąca się w futurystycznych metropoliach, a tematem intrygi jest tajemnicza substancja narkotyczna a zarazem metal w stanie ciekłym, zwana w komiksie „Ciężką cieczą”. W rezultacie dostajemy coś niebagatelnego w formie i treści. Trochę jakby Andy Warhol zrobił komiks noir w stylu Chandlerowskiego „Wielkiego Snu” z Jimem Morrisonem w roli głównej zamiast Bogarta. Rockową odpowiedź na „Blade Runnera”, rzecz oryginalną i znakomicie opowiedzianą.


Zwlekanie z wydaniem u nas „Heavy Liquid” bardzo zaszkodziło temu niezłemu czytadłu. Dostajemy bowiem coś, co ma renomę klasyki komiksu, a nie jest niestety w żaden sposób wybitne. Owszem, to dobra, może nawet świetna lektura, ale nie arcydzieło. To czwarty komiks Paula Pope'a na naszym rynku. Czytałem dwa z poprzednio wydanych i oba były lepiej narysowane, a to dlatego, że to późniejsze dzieła. Kradnący z maniery Otomo „Batman: Rok Setny” i pulpowy „Battling Boy” wprost zwalają z nóg od strony graficznej i pokazują różnorodność, jaką Pope potrafi wszczepić do swojego stylu.


Pope jest mistrzem narracji komiksowej i ostatecznie, nawet w jego starszych dziełach, trudno mu zarzucać błędy w sztuce. Po prostu z czasem rozwinął się i stał się jeszcze lepszym rzemieślnikiem, mądrzej korzystającym z dobrodziejstw medium. Świetnie potrafi również wsadzać swoich bohaterów w wymyślone przez siebie settingi. Tak jak uczynił z Batmanem, w którym czuć ducha „Akiry”. W „Heavy Liquid” to futurystyczne miasta opanowane przez narkotyki i przemoc. Umiejętne i oszczędne dozowanie kolorów sprawia, że grafiki stają się mocno pop-artowe i jak wspominałem, mają coś wspólnego z twórczością Warhola (który przecież był komiksowy do bólu) i psychodelią przełomu lat 60 i 70. Do tego dochodzi świetnie uchwycony dynamizm i imitacja ruchu. To, co dzieje się na planszach, zdradza, że Pope jest komiksiarzem z zawodem wpisanym już do metryki. Wszystko wychodzi mu nienachalnie, naturalnie. Na tym poziomie to wielki talent.


Komiks ten zdecydowanie nie aspiruje, mimo tematyki okołonarkotykowej, do bycia moralitetem, czy czymś szczególnie głębokim. To raczej zgrabnie opowiedziana noirowa pulpa, nic więcej. Nie jest to z mojej strony zarzut, ale czytając recenzje innych kolegów po piórze zauważyłem, że jako czytelnicy oczekiwali czegoś innego, lepszego, bardziej zapadającego w pamięć. Ja osobiście jednak nie jestem zawiedziony.

Dni Piasku. Aimee de Jongh

 


Jest na rynku wiele pięknych komiksów, ale nawet na ich tle „Dni Piasku” to prawdziwe zjawisko. Komiks opowiadający o fotografie wysłanym przez rząd w czasach wielkiego kryzysu do Dust Bowl, regionu Stanów Zjednoczonych ogarniętego burzami piaskowymi wywołanymi przez złą eksploatację terenów rolniczych. Gdzieś na boku toczy się również fikcyjna historia samego głównego bohatera i jest ona nie mniej poruszająca niż tragedia ludzi, których życie przybył sportretować.


Mimo iż ilustracje są do bólu komiksowe, Eisnerowskie, cartoonowe w swej naturze, to całość ma charakter dość przejmującego, realistycznego dokumentu. Krecha autorki wchodzi w niuanse opowieści niczym piasek w płuca biednych, głodujących farmerów zamieszkujących ten region zmasakrowany ekonomicznie przez wspomniane burze piaskowe. Mimo iż sama historia jest fikcyjna, a komiks piękny w swej cartoonowej umowności, to całość jest mistrzowskim popisem publicystyki w ramach mojego ulubionego medium i jednym z najlepszych dzieł reportażowych, jakie czytałem od lat. Nic nie zostaje przytłoczone tu gadającymi głowami, których zazwyczaj nie cierpię w tego typu komiksach. Tekstu jest naprawdę niewiele, autorka stawia na sekwencyjność i opisywanie rzeczywistości za pomocą rysunku. Album ten to zachwyt nad możliwościami narracyjnymi jakie daje dobrze poprowadzona powieść graficzna. Istny triumf gatunku i jeden z najlepszych komiksów tego roku.

 



Do tego dochodzi wybitna warstwa edytorska. Rzecz wydana jest jak stary, gruby album z fotografiami. Okładka pod obwolutą imituje płótno. W środku zaś, znajdziemy, prócz rysunków, sporo zdjęć urealniających tę opowieść. Również w samej historii pojawiają się fotografie. Tym razem nie prawdziwe, a narysowane przez autorkę. Za ich pomocą toczy się opowieść na innym poziomie. Historia Dust Bowl snuta za pomocą czarno-białych obrazów zdjęć, które zrobił główny bohater. Zdjęć, co trzeba podkreślić, często pozowanych, komponowanych tak, by przedstawiały jak najlepiej sytuację mieszkańców zapiaszczonej dziury na końcu świata i ich życia zniszczone przez wszechobecny piach. To daje nam do myślenia na temat fotografii dokumentalnej i sposobów jej wykorzystania. Sam fakt, iż ma ona przedstawiać prawdę, nie przeszkadza jej być sztuką, swoistą kreacją. Dziełem autora, który za jej pomocą (w podobny sposób jak w komiksie!) chce opowiedzieć o tragediach zwykłych ludzi. 

 



Pisząc ten tekst otworzyłem swój plik-notatnik, w którym wypisuję najlepsze twory kultury, z jakimi zetknąłem się w tym roku. „Dni Piasku” zostały tam dopisane obok „Pięknej” i „Silver Surfer: Czarny”. Wszystkie trzy pozycje są olśniewające graficznie, ale to „Dni Piasku”, mimo iż europejskie, w rodowodzie mają w sobie to coś, o co w Eisnerowszczyźnie chodzi. Aimee De Jongh, mimo pewnej prostoty swej wypowiedzi, rozumie język komiksu jak mało który twórca. Chcę mieć ten album w kolekcji. Prawdopodobnie Wy też chcecie. 

 


 

środa, 18 maja 2022

Zasada Trójek. Tomasz „Spell” Grządziela

 


 

Tomasz „Spell” Grządziela dał się już poznać czytelnikom, jako twórca niezwykle utalentowany i oryginalny. To nowy, osobny głos w Polskim komiksie. Każda kolejna wydana u nas pozycja tego autora stanowiła świadectwo, zarówno jego wszechstronnych umiejętności, jak i poszukiwań własnego stylu, tematu. Obecnie dostajemy spory tom pt. „Zasada trójek”, nad którym twórca Wszechksięgi pracował będąc rezydentem w słynnej mekce komiksu Angoulême. 


 „Zasada Trójek” jest miastem wyobrażeniowym, bądź też pochodzącym z innego wymiaru. Przed czytelnikiem otwiera się suerralistyczno-baśniowy świat, którego ogólny zarys topograficzny dostaje już na pierwszej stronie. Sama zaś narracja zaczyna się od krótkiego prologu, w którym poznajemy krótką historię powstania tej cudownej krainy. Trzeba dodać, że w sposób groteskowy trawestuje ona szereg ontologicznych spekulacji.


 Schodząc „na ziemię” poznajemy naszego protagonistę Rubina, który jako sztukmistrz do wynajęcia pojedynkuje się z kolegą po fachu. Trudno za pomocą słów oddać charakter tej walki. Główny bohater, mimo iż wyraźnie bez formy, przywołuje różne przedmioty, najprawdopodobniej z sąsiednich wymiarów. Jego przeciwnik zaś w wyszukany sposób transformuje swoje ciało. Obaj nie unikają tradycyjnej naparzanki. Ogólnie Green Lantern się chowa. 


 W dalszym toku opowieści poznajemy pozostałych bohaterów. Zielony stworek Honor, który wykonuje mało ambitne zajęcie „operatora grzebienia”, jest zakochany w Rubinie i pragnie z nim wyjechać w dalekie kraje. Niespodziewanie pojawia się Alfa, przyjaciółka naszego głównego bohatera z dzieciństwa, również sztukmistrz, lecz o wiele większych możliwościach. Przybysz próbuje odnaleźć „Wszechmądrą”, w czym będzie mu pomagać pozostała dwójka bohaterów.    


 Rubin, Honor i Alfa to 3 różne postawy, odmienne charaktery, które nieustannie się konfrontują, ale też i uzupełniają. Ten pierwszy jest luzakiem, którego jednak zżera opętańcza ambicja stania się największym sztukmistrzem w krainie. Drugi to uosobienie bezinteresowności, empatii i delikatnej wrażliwości. Trzeci zaś jest czystą hardością, nieprzebytym murem chłodu profesjonalizmu. Historia Zasady trójek, mimo iż obfituje w szereg niesamowitych zdarzeń, głównie ogniskuje się na relacji bohaterów oraz na konflikcie wewnętrznym każdego z osobna.  Okazuje się, że w tej odrealnionej i cudacznej scenerii, najważniejsze są zwyczajne ludzkie problemy. Głównym tematem Spella jest bowiem niepohamowane pragnienie zostania kimś innym niż się jest. Obsesyjnie podążając tą drogą można zatracić samego siebie, a przede wszystkim skrzywdzić osoby, które są nam bliskie. Taki morał literacko może wypada mało oryginalnie, jednak przedstawiony w zaproponowanej formie komiksowej staje się interesujący i świeży.   


 W Zasadzie trójek urzeka sama narracja, która mieni się dowcipem i gwałtownymi zwrotami akcji. Komiks jest niezwykle wciągający i narysowany z dużą swobodą. Opowieść toczy się wartko, dialogi są raczej skąpe, a zdarzają się plansze zupełnie ich pozbawione. Cartoonowy styl Grządziela niemal w sposób disnejowski dynamizuje historię, co czyniłoby z Zasady trójek produkt czysto komercyjny, gdyby nie wyrafinowana i nieszablonowa fantazja autora, która daje tu swój - czysto artystyczny i niczym nieskrępowany - upust w kreowaniu surrealistycznych rozwiązań „technicznych” świata przedstawionego.  


 Najnowszy komiks Spella może być lekturą dla całej rodziny i nie ma w tym stwierdzeniu niczego deprymującego. Mimo ogólnie wesołego nastroju, stopień okrucieństwa niektórych rozwiązań narracyjnych świadczy jednak o tym, że głównym odbiorcą jest przede wszystkim czytelnik dorosły. To niegłupia rozrywka z bardzo uniwersalnym przesłaniem, a przede wszystkim uczta dla oka, które może zgubić się w zakrętasach linii kreślącej cudaczne stwory i - wymykającą się zasadom perspektywy - wyobrażeniową architekturę. Brak być może na naszym rynku komiksów, które orbitują między komercyjnym czytadłem a ambitną sztuką. Ten komiks wyplenia tą lukę, będąc polską propozycją na – a jakżeby inaczej -  europejskim poziomie. 


Autor: Jakub Gryzowski

sobota, 14 maja 2022

Łasuch: Powrót. Jeff Lemire.

 


„Łasuch”, mimo iż nie był idealnym tworem, zdrowo namieszał na rynku komiksowym i nie tylko. Udało się nawet zrobić serial wyświetlany na Netflixie. Pal sześć, że niewierny oryginałowi i średni, ale kasa na pewno się zgadzała i jakieś ładne czeki trafiły zapewne do Jeffa Lemire, który zresztą obecnie jest gwiazdą komiksowych majorsów.


Prawdopodobnie też kwestie finansowe i zadyma wokół serialowego „Łasucha” skłoniły autora do stworzenia kontynuacji. Lemire od wielu lat był już gwiazdą, ale jedynie niezalu, a tam zarabia się średnio jeśli nie słabo. Z jednej strony fajnie, że poszedł pracować przy tytułach, które zapewnią mu dużą kasę. Z drugiej, tak jak w przypadku Jasona Aarona, mogłoby to być rozmienianiem się na drobne. Nie będę pewnie w tym tekście zaglądał mu do kieszeni i w dorobek twórczy. Przyjrzę się tylko nowemu „Łasuchowi”.

 



Trzyczęściowa, post-apokaliptyczna opowieść o chłopcu jelonku miała pewne problemy. Zbyt duża skrótowość, artystyczne pójście na łatwiznę ze strony autora i opisywanie wszystkiego za pomocą tekstu, a nie historii komiksowych są moimi głównymi zarzutami wobec tej serii. W rezultacie był to średniak oparty o dobry pomysł. W „Powrocie” od strony formalnej czuć, że Lemire poczynił postępy. Coraz lepiej rysuje, efektownie komponuje plansze, mistrzowsko opowiada za pomocą sekwencji obrazów. Pokazuje rogi niczym już nie jelonek, a wielki, dojrzały jeleń. Od tej strony miło się z tym albumem obcuje. Problemem jednak pozostaje fabuła.

 



Lemire przy okazji „Powrotu” chciał najwyraźniej stworzyć swoje „Weapon X”. Osadzoną w futurystycznym laboratorium opowieść o zezwierzęceniu rodzaju ludzkiego, zabawie w boga i jej konsekwencjach. Petardę, która rozsadzi nasze uczucia. Wyszedł kapiszon a cały talent i warsztat tego artysty niestety poszły na marne. Opowieść, która miała chwytać za serce, jest wyzuta z emocji i nie jest to zabieg celowy – ona jest po prostu nieciekawa. Tylko zahacza w treści o motywy potencjalnie zdolne wywołać uczucia podobne do wspomnianego „Weapon X”, ani nie wzrusza, ani nie szokuje. Dlaczego? Brakuje jej przede wszystkim tego, co miała oryginalna seria: duszy. Wszystko dzieje się zbyt szybko, postacie (a właściwie jedna postać: wielkolud) powsadzane są tu na siłę, a nowi bohaterowie nie są zbudowani przekonująco. Dzięki dobremu warsztatowi autora płynie się błyskawicznie przez tę opowieść, ale pozostajemy bez większych refleksji.

 



Odgrzewane kotlety bywają smaczne. W tym przypadku tak nie jest. Lemire z gracją człowieka słonia rozmienił się na drobne, tworząc dzieło nikomu, prócz jego samego (bo na tym zarobi) niepotrzebne. Wielka szkoda i mam nadzieję, że seria o chłopcu Jelonku, mimo iż już zamieniła się w nielichą, dochodową franczyzę, nie będzie kontynuowana.

X-Men. Punkty zwrotne. Wojna o mesjasza

 


Chciałem zacząć od ultrazabawnego żartu o X-Menowym bingo – rozumiecie, w tych komiksach przewijają się nieustannie te same tematy, więc można w sumie zgadywać na ślepo, o czym będzie kolejna historia. Myślałem nawet, że potencjalnych wątków jest za mało, by zapełnić wszystkie 25 kafelków na planszy. Muszę jednak zwrócić honor, ktoś w internetach już oczywiście stworzył takie bingo, bzdurek starczyło na zapełnienie całości, a „Wojna o mesjasza” nie wyczerpuje nawet połowy z nich. Nadal jednak te mutanckie wojaże wydają mi się być cholernie monotematyczne.

Nie za bardzo mieliśmy szansę kiedykolwiek o tym zapomnieć, ale dla pewności przypominam – mutanci nie mają łatwo. Ciągle ktoś usiłuje ich wybić, a większość z rysujących się przed nimi przyszłości wygląda z jakiegoś powodu gorzej od tych, które w swoich wizjach dostrzegają inne superistoty w Marvelu. Z jednej z takich przyszłości pochodzi znany Wam już pewnie Bishop, drugi (po Cable'u) z najbardziej upartych przeskakiwaczy temporalnych. Aby uniknąć okropności wszelkiego rodzaju, postanawia on (jak to zwykle bywa) zdecydować się na zło, swoim zdaniem, konieczne. Sprzymierza się ze Stryfem, złym klonem Cable'a i posiadaczem najbardziej niepraktycznego męskiego pancerza w całej historii fikcji i planuje zamordować Hope Summers – tytułowego mesjasza wszystkich mutantów. Wolverine i jego ekipa do zadań brutalnych musi go oczywiście powstrzymać, a jakby tego było mało we wszystko wplątuje się też Apocalypse.



Uprzedzałem, że brzmi typowo? No to już nie będziemy się na tym skupiać, przynajmniej nie ma tu nigdzie Phoenix Force i Sentineli, o dziwo. Nie jest też szczególnie poruszana kwestia nietolerancji, a tego akurat żałuję, bo to zwykle najbardziej ugruntowany motyw we wszystkich tytułach X-Men. Skupmy się na tym konkretnym „Punkcie zwrotnym” – czy to faktycznie punkt zwrotny? Niekoniecznie. Czy to dobry komiks? Tak, nawet tak, choć w sumie satysfakcja z lektury ma u mnie charakter ogólnego zadowolenia napędzanego trochę nostalgią, bo przechodząc do konkretów, łatwiej mi wyliczyć zgrzyty.

Narracja miejscami kuleje. Przez większość czasu biegnie ze względną gracją, ale przychodzą momenty, w których odwala piruety jakby jej ktoś przy osiąganiu prędkości dźwięku oba kolana przestrzelił. Może to kwestia kompozycji tego albumu, nie składa się bowiem na niego tylko jedna seria, ale ciągłość wydarzeń i ich spójność nie zawsze do końca grają płynną melodię. Dopuszczam też możliwość, że to wynik swobody danej rysownikom – nieścisłości (choćby w składzie mutantów obecnym podczas konkretnych scen) wypływały głównie przy zmianie ilustratora. Były też jednak chwile, gdy nie miałem zielonego pojęcia, o czym pierdzielą postacie, nawet pomimo znajomości szerszego kontekstu tej historii.

 




Nie pasuje mi też płytkie potraktowanie relacji między tak charakternymi bohaterami. Nawet najbardziej bzdurne fabuły z X-Men w tytule ukochałem sobie dzięki wiarygodnej chemii w tej ekipie, a tu scenarzyści spłaszczyli większość niuansów. Uniknął tego chyba tylko Duane Swierczynski, u reszty ta banda zabijaków wypada blado zarówno w grupie, jak i indywidualnie. Nie udało im się sprzedać mi motywacji Bishopa, wyszedł po prostu na skrajnego buca, Angel wykazał się skrajną durnotą i naiwnością, nawet jeśli uratowało to wszystkim dupy, a Stryfe jest złolem zbyt przerysowanym jak na realia XXI wieku. Zupełnie nie rozumiem też w ogóle sensu istnienia postaci Vanishera. Przydatna moc tego gościa przestaje działać właściwie na samym początku i od tej pory jedynym jego celem jest irytowanie kolegów i co gorsza nas, biednych czytelników. Miałem serio nadzieję, że Deadpool wpakuje mu trochę ołowiu w czachę.

Skoro o Deadpoolu mowa, to może pora wreszcie wspomnieć, co mi się podobało. Tak, Wade tutaj wypadł zaskakująco dobrze i tak, nadal wkurza swoim żenującym humorem. „Wojna o mesjasza” to jednak jeden z tych tytułów, w których ten cringe ma w sobie jakiś tragizm, okropne okoliczności robią z karmazynowego gaduły cierpiętnika i w takim wydaniu można go znieść. Wbrew moim własnym oczekiwaniom podobał mi się cały setting świata przedstawionego, przegięty mrok, nihilizm i łolaboga najgorsza możliwa przyszłość. Dawno nie czytałem superhero osadzonego w rzeczywistości praktycznie pozbawionej ciepłych kolorów, więc głód smutaśnej atmosfery jest potencjalnym winowajcą mojego zaślepienia.

Nie wszystkie relacje są tu zresztą fabularnie zawalone. Oddanie i troska, jaką Cable okazuje Hope, są odczuwalne na praktycznie każdej stronie i jako dzieciak wychowany na animowanych X-Men, zdecydowanie wolę Nathana Summersa w wydaniu heroicznym. Jakby kretyńskie nie były usprawiedliwienia Bishopa, jego wewnętrzny dialog też fajnie nakreśla nieustanną chęć wpakowania kulki w błyszczący i kolczasty hełm Stryfe'a. Przede wszystkim jednak, pomimo abstrakcyjności całej opowieści, czułem ciągle o jak wielką stawkę, teoretycznie, toczyła się gra. Determinacja mutantów mi się udzieliła, co też w sumie nie dziwi, wychowankowie szkoły Xaviera zawsze byli dla mnie istotni i jeśli scenariusz kompletnie nie kładzie ich charakterów, łatwo mi im uwierzyć.

Prawie żadnych zastrzeżeń nie mam za to do warstwy wizualnej. Prawie, no i bardzo subiektywnie, bo siląc się na uwzględnienie innych gustów widzę, co tu się może niektórym nie spodobać. Cały album to właściwie parada perfekcyjnych cyfrowych artów, coś jak galeria najwyżej ocenianych na DeviantArt po wklepaniu w lupkę „Gloomy X-Men stuff”. Reprezentacja sztuki komiksowej z tej cyfrowej szkoły, co to przeleciała przez realizm i pofrunęła gdzieś dalej, w opartą na miękkim cieniowaniu stylizację pozbawioną cartoonowych konturów. Czasem psuje to czytelność, czasem przytłacza ciemnością, czasem brakuje teł. Wiadomo, prostota i umowność potrafią w komiksach działać naprawdę pozytywnie na rzecz przejrzystości, sekwencyjności i ogólnego stylu. Jestem jednak ogromnym fanem Claytona Craina, pasuje mi przesadnie ponury charakter jego prac, nie przeszkadzają karykaturalnie majestatyczne pozy i podziwiam ilość pracy, jaką wkłada w każdy kadr. Drugi pod względem natężenia prac w albumie Ariel Olivetti niewiele mu zresztą ustępuje, poza pewnymi grupami muskułów odnosi się po prostu bardziej do realizmu, nie unika kadrów, na których faktycznie coś widać, no i przynajmniej (w przeciwieństwie do Craine'a) potrafi rysować dzieci. Styl mniej wyrazisty, ale w sumie bardziej ogarnięty warsztatowo. Choć nie każdemu przypasują takie klimaty, włodarze Marvela wyraźnie nie oszczędzali w tym przypadku na szacie graficznej.

 




Nie jest to ogólnie mój pierwszy kontakt z przedstawioną tu walką o życie młodej Hope. Jak wielu z Was, choć nie traktuję tego jak usprawiedliwienia, popełniłem za młodu grzeszek zwany czytaniem skanlacji. Ta historia zapadła mi w pamięć, dzięki rysunkom i dzięki temu gęstemu klimatowi, który teraz już czasem wydaje mi się przesadzony. Ostatecznie, jako fan mutantów, dalej uważam „Wojnę o mesjasza” za komiks, który warto mieć na półce. Nie tylko po to, by stał się częścią odkupienia za piracki proceder. Miłośnicy tych postaci poczują się tu jak w domu, a wypracowana już z pewnością umiejętność przymykania oka na pewne głupotki ułatwi im czerpanie radości z kolejnych X-Menów wyciętych z dobrze znanego szablonu. Całej reszcie radzę sobie odpuścić.


 

Autor: Rafał Piernikowski

Injustice. Tom 2.

 


 

Tym razem, jak na mnie przynajmniej, będzie stosunkowo prosto. „Rok drugi” Injustice kontynuuje zaskakiwanie, bo przecież już poprzedni tom łamał standard nieudanych adaptacji gier. Tu mamy na dodatek sequel, który udał się miejscami bardziej od pierwowzoru, szaleństwo totalne, Tom Taylor jest o krok od dzielenia przez zero i jedzenia pizzy z ananasem (ja tam lubię, no hejt pls). Podkręciłem sobie jeszcze zachwyt nad tym albumem, czytając wcześniej czwarty tom „Batman. Death Metal”, co doskonale pokazało mi, że trykociarska przesada ma bardzo różne oblicza.

Supermanowi troszkę grunt się hajczy pod nóżkami odzianymi w czerwone kozaki. Co się jednak dziwić, skoro sam ciągle rzuca zapałki na glebę wysuszoną od niesprawiedliwej dyktatury. Konflikt pomiędzy najpotężniejszymi herosami zaostrza się zresztą z obu stron, bo co Supek Gackowi plecki złamał, to druga strona odpłaciła traktując Wonder Woman eksplozją nuklearną. Nie oszukujmy się, jej się akurat należało. Jakby problemów na Ziemi było mało, eskalujący despotyzm w wykonaniu jednej z najpotężniejszych istot wszechświata przyciąga uwagę Gwiezdnych Smerfów vel Strażników Wszechświata, którzy postanawiają zrobić coś, co naprawdę zdarza im się jedynie w skrajnych sytuacjach – ruszyć dupę. Chowaj pały, Clark, zioło jedzie.

 




Co tu jest dobre – pejsing, tempo narracji w sensie i sposób jej prowadzenia. Intensywna akcja daje miejscami szansę na oddech, zdarza się humor, trafiają się momenty ckliwe, wszystko w dobrze wyważonych proporcjach. Rzadko kiedy grubsze tomiszcza trykociarskie udaje mi się połknąć z taką łatwością, w jednym posiedzeniu. Działają też, w większości przypadków, charaktery postaci i ich relacje. Najbardziej naciągana pod względem motywacji Wonder Woman jest wyłączona z zabawy i bardzo dobrze. Włączenie korpusu Zielonych Latarnii dodaje do historii sporo urozmaicenia, zarówno pod względem akcji, jak i rozterek moralnych po obu stronach mordobicia. Niektórym z was może trochę nie podobać się szczenięca wierność Hala Jordana, ale ja tam zawsze miałem go za najgorszego latarnika, skrajnie naiwnego służbistę i gościa najłatwiej ulegającego korupcji (Parallax, helou!). John Stewart postępuje zgodnie ze swoim charakterem, ufając z początku przyjacielowi, a Guy Gardner ma okazję pokazać się z lepszej niż zwykle strony. Sinestro jest genialny, makiaweliczny wąsik nie wziął się znikąd, a Strażnicy jak rzadko kiedy, faktycznie pokazują swoją potęgę.

Niby prosta, superbohaterska pierdoła, a musiałem przez nią napisać jeden akapit od nowa, źle się ze mną dzieje. Miały tu być pierwotnie narzekania, bo nie o takie superbohatery nic nie robiłem, bo część postaci zachowuje się kompletnie nienaturalnie i Taylor, usiłując usprawiedliwić moralną scysję na podwórku DC, zrobił trochę fikołków w zakresie ich motywacji. Jak już mówiłem, Wonder Woman na szczęście odpadła z akcji, więc z postaci totalnie wyrwanych z kontekstu został chyba tylko Flash. Akurat pan czerwona smuga jest absurdalnie wyprany ze zdolności krytycznego myślenia, ale może to ja nie potrafię kminić niuansów związanych ze wspieraniem brutalnego reżimu z taką szybkością jak on. Problem w tym, że cała reszta, przynajmniej po wpisaniu w nawias tej (jakby nie patrzeć) alternatywnej historii, scenariuszowo działa całkiem wporzo, przynajmniej na czwórkę na szynach. Gdy w „Roku drugim” osobnikom pijanym władzą sufit odkleja się coraz mocniej, spełniają się obawy, które każdy nawet średnio rozgarnięty zjadacz chleba w uniwersum DC na pewno kiedyś miał. To dlatego, jak na komiksową adaptację gry komiksami inspirowanej, ten tytuł wyjątkowo nie obraża inteligencji odbiorcy. Nawet jeśli pytania o moralność i grubszy kontekst odpowiedzialności są tu powierzchowne, no bo nie przesadzajmy, to wciąż głównonurtowe superhero.



Spandeks czuć też nadal w warstwie wizualnej. Znowu mamy całe grono artystów, skład podobny do tego odpowiedzialnego za „Rok pierwszy” po lekkim przetasowaniu i drugi tom kapkę na tym traci. Większość albumu narysował Bruno Redondo, który z technicznego punktu widzenia jest solidnym ilustratorem, ale jego styl jest właściwie najbardziej sztampowy, gładziutki taki i mało charakterystyczny. Kompozycjom, mimice i dynamice akcji nic konkretnego w tym przypadku nie brakuje, ale nic też szczególnie nie zapada w pamięć. Zabrakło mi większego udziału Jheremy'ego Raapacka – jego wyrazista krecha z grubymi konturami uraczy nas mrokiem głównie na okładkach. Doceniłem za to bardziej Toma Derenicka, bo nawet działając w stylistyce mocno osadzonej w normach superbohaterskiej ilustracji, potrafił nadać postaciom więcej wyrazu, podciągnąć trochę detale i zamknąć wszystko w mocniejszych ramach. Znowu zwyciężają u mnie bardziej widoczne kontury, nieco przesadzona mimika i choćby drobne oderwanie od sztampy silącej się na plastikową wersję realizmu.



Trudno czasem o naprawdę dobry komiks superbohaterski, zwłaszcza bez uciekania w totalną dekonstrukcję albo w totalne unikanie kolorowego, radosnego mordobicia w wykonaniu humanoidalnych reaktorów atomowych. Dlatego, oczywiście jeśli jest się fanem takiej dziecinnej rozrywki, warto sięgnąć po oba tomy „Injustice. Bogowie pośród nas”. Tytuł ociera się okazjonalnie o inteligentny metakomentarz, ale u podstaw pozostaje klawą, świetnie napisaną zabawą dla fanów tematu. Baja taka, być może zbyt prostolinijna dla zwolenników metafikcyjnej psychodeli Morrisona, krytycznych subwersji Moore'a, czy nawet lekkiej zabawy w psychologię serwowanej nam ostatnio przez takich autorów jak Jeff Lemire czy Al Ewing, ale tradycyjnego peleryniarstwa wybijającego się ponad jakość bezmyślnej, kolorowej zupy brakuje nam w komiksach chyba najbardziej. 




Autor: Rafał Piernikowski

piątek, 13 maja 2022

Czarodzieje i ich dzieje. Tom 1

 


Włoska robota na licencji Disneya. Odważny pomysł, by wrzucić bohaterów z Myszogrodu i Kaczogrodu do świata fantasy. Rzecz może nie tak dobra jak komiksy Rosy, ale warta waszej uwagi. Szczególnie jeśli jesteście fanami Hugo” od Bedu, Donżona” Sfara i Trondheima, czy Gnata” Jeffa Smitha. Od razu zaznaczam nie, to nie ten poziom, jednak z racji tego, że mamy do czynienia z fantasy podanym w dość umowny, karykaturalny sposób, to gatunkowo podobny twór.



Włosi mają długą tradycję trawestowania anglosaskich wytworów popkultury i są w tym świetni. Tak też jest w tym przypadku. Dostajemy więc generyczne fantasy o czarodziejach, smokach i innym tatałajstwie. Z tą różnicą, że w rolach głównych pojawiają się Miki, Donald i Goffy. Zaplątał się nawet Pluto, który (o zgrozo, jak to pulpowo brzmi!) zmienia się w wilkołaka czy coś w tym stylu. Są też czarne charaktery, jak parający się magią Czarny Piotruś i Fantomen a nawet Bracia B. Rzecz traktuje głównie o turniejach magicznych i tu następuje pewien zgrzyt fabularny, gdyż treść poniekąd powtarza zaproponowane już na początku schematy. Strasznie mi było przykro, gdy drugi (zebrany tu w połowie) tom również opowiadał o magicznych potyczkach zaprezentowanych na tej samej zasadzie. Chciałoby się, żeby bohaterowie po prostu w RPGowym stylu zaczęli penetrować lochy (tak, wiem jak to brzmi, szczególnie, gdy mowa o animorfach, ale wiecie o co chodzi). To byłby samograj.


Co prawda w pewnym momencie jest taki motyw, ale wszystko kończy się za szybko i autorzy nie dali się porządnie rozbujać bohaterom, rzucając ich już w następną scenerię. Mam wrażenie, że twórców w jakimś sensie więzi forma serialu, bo chcą opowiadać krótsze historyjki zamknięte w kilkunastu stronach. Konwencja fantasy prosi się przecież o prawdziwie epicką, długą opowieść. O wielkie wyprawy po potężne artefakty, pojedynki z gobasami i nieoczekiwane zwroty akcji, a nie tylko epizodziki jak się Donald na głupi ryj wywala. Może za dużo wymagam od komiksu dla dzieci ze stajni Disneya, ale przecież nie takie opowieści snuto w ramach tego typu wydawnictw. Mimo wszystko jestem wciągnięty w tę opowieść, autorzy mają moją uwagę, a to dziś, w zalewie znakomitych komiksów, bardzo dużo. Kupuje mnie zarówno pomysł jak i przezajebiste grafiki, jakimi została okraszona ta seria. Czuć, że rysownicy chcieliby wyjść o krok dalej niż scenarzysta i mam nadzieję, że i ten się w końcu zreflektuje, bo przed nami jeszcze dwa grubaśne tomy magicznych przygód Mikiego. Oby nie okazały się tylko odcinaniem kuponów od pierwszej części bo mam dość magicznych turniejów na bardzo długo. 

 



Centrum komiksów Disneya, bardzo słusznie marudzi na formę wydania tej opowieści. Choć twarda oprawa to fajna rzecz, problemy leżą gdzie indziej. Minusem jest nie tylko pomniejszony format, ale i brakujące okładki do poszczególnych epizodów i prawdopodobnie pominięcie w następnych tomach jakiegoś spin-offu serii. Mimo wszystko nie jest to w stanie popsuć nam zabawy z lektury, bo „Czarodzieje i ich dzieje” to fajowski komiks, po który powinniście sięgnąć. 

 



 

wtorek, 10 maja 2022

Batman. Death Metal. Tom 4.

 


 

Nikt mi nie powie, że nie jestem konsekwentny. Oczywiście to nie jest tak, że kolejny „Batman. Death Metal” spodobał mi się z automatu, bez czytania, po lekkim tylko spojrzeniu na okładkę (zajebistą zresztą). Po prostu nie zakładałem rozczarowania, bo przecież już poprzednie tomy były dosyć gówniane, jeśli ktoś ceni sobie w komiksie takie bzdety jak sensowna fabuła, wyważone tempo narracji i choćby minimum myśli bardziej złożonej od „Napierdzielamy tego najbrzydszego, bo zły on jest”. Ja jednak, z jakiegoś powodu, brnąłem w to dalej. Biorąc pod uwagę ilość albumów DC Comics składających się w tym momencie na kompletną historię sygnowaną słówkiem „Metal”, muszę założyć, że wy również przypadkiem na ten tekst nie trafiliście, szaleńcy. Może tym razem jednak nie będę musiał jakoś szczególnie tłumaczyć się z trwania w tym koszu odpadków z superbohaterskich fantazji zrodzonych w latach 90.

W ramach chwalenia festiwalu przesady i bezsensu odpuszczę sobie szczegółowe rozwodzenie się na temat głównego wątku, wskaźnik epickiego przegięcia już dawno przebił granicę umiejętności scenarzysty do utrzymania zainteresowania czytelnika i pobiegł sobie gdzieś wesoło w świat, szczając na mury dobrego smaku. Batman, który się śmieje, jest suuuuper silny, klepie Perpetuę i dzięki jej mocy tworzy kolejne, alternatywne wszechświaty, gdzie wszystkie scenariusze brzmią, jakby napisali je pryszczaci fani dosłownych interpretacji tekstów Cannibal Corpse. Czeka nas kolejna ostateczna bitwa, taka najbardziej ostateczna z ostatecznych (obiecuję), przytłaczające natężenie lania po pyskach i następne, jeszcze bardziej mroczne wersje znanych wam dobrze bohaterów. Nie ma już za to Nightwinga w ciuszkach fantasy, pomykającego na robo-koniu, co jest oczywiście ogromną wadą. 

 



Tym razem scenarzystów od cholery, więc i jakość różnorodna. Zanim przejdę do tych elementów, które czwarty tom „Death Metal” wznoszą nieco ponad moje wyjątkowo niskie oczekiwania, wspomnę o drobiazgach skrywających jakość w ramach tego karykaturalnie krawędziowego wątku głównego. Tak, są takie i jest ich całkiem sporo! Dialog Constantine'a ze swoim metalowym alter ego to chyba jedyny przypadek trafnie zobrazowanego charakteru postaci w tym komiksie. Pingwin, urażony samym istnieniem swoich karykatur, z jakiegoś powodu mutuje w krukostwora i sam nie wiem, czemu mi się to podoba. Superboy-Prime pojawia się i ma ogromny udział w zwalczeniu głównego zwola, co mi już wystarczy do zadowolenia, bo sam scenariusz tego wątku jest równie wiarygodny, co Sinestro nawracający się na skutek magicznego działania uśmiechu Hala Jordana (Lemire, jak Ty żeś mnie zawiódł!).

Właśnie liczne objawy nagłej, nienaturalnej resocjalizacji są tu chyba najbardziej bolesną bzdurą, co jest nie lada wyczynem w tak niedorzecznym komiksie. W przygotowaniu do finalnego starcia właściwie wszyscy złole, którzy do tej pory z palcem w dupie byliby zdolni doprowadzić do końca wszechświata przy pomocy rytuału wymagającego ofiary z tysiąca szczeniaczków, nagle ogarniają, że właściwie to chyba w głębi serca są szlachetni no i chyba to generalnie się po prostu do tej pory mordowaliśmy przez nieporozumienia. Scott Snyder nie potrafi za cholerę napisać żadnej postaci w sposób, który choćby minimalnie wychodziłby głębią poza kolorowy archetyp trykociarski do niej przypisany. Niestety to schorzenie okazuje się zaraźliwe i wypływa również przypisanych przez innych fragmentach, nadających czwartemu tomowi „Batman. Death Metal” to wspomniane wcześniej minimum jakości.

 




Mowa o wątkach, które podkreślają, że cała ta brutalność i hewimetalowe szaleństwo, pomimo samoświadomości, potrafi przytłoczyć mrokiem. Finał poprzedzają bowiem krótkie opowiastki o zdecydowanie bardziej pozytywnym klimacie, takie właśnie urocze szczeniaczki wpuszczone na koncert odzianych w naszpikowaną gwoździami skórę gości o gniewnych mordach. Naturalnie rzecz biorąc, stworzenia te robią furorę, bo lubimy miłe rzeczy. Dlatego najprzyjemniej w tym tomie czytało mi się już o kumpelskim spotkaniu właściwie wszystkich wersji Teen Titans, dlatego fajna była intymna rozmowa Green Arrowa z Black Canary (plus Gloom Patrol, najlepszy z najgorszych pomysłów). Dlatego fragment o Supermanie po prostu pomagającym ludziom w obliczu nadchodzącego dramatu podobał mi się najbardziej. „Death Metal” stał się najlepszy w tych momentach, w których nie jest metalowy, a przedawkowanie kąśliwego detoksu od cukierkowatego harcerstwa pomogło mi za nim zatęsknić. Najlepszy możliwy skutek lektury kiepsko napisanego komiksu, bo to jest właśnie ostatecznie największa bolączka Snydera – czytałem ostatnio wiele superhero i większość komiksów czytało się po prostu lepiej, łatwiej.

Nie za bardzo mogę narzekać wizualnie, choć przy albumach, w których lista zaangażowanych w projekt rysowników jest dłuższa od mojego komiksowego backlogu, nie za bardzo zwykle nawet wiem, jak narzekać. Sporo tu Grega Capullo, wiadomo, no i jego szarpany styl nadal pasuje do głównego wątku. Gość jest sprawnym rzemieślnikiem, ale zmęczenie materiałem już mocno uniemożliwia mi jakiekolwiek zachwyty w tym przypadku. Mogę więc tylko trochę pojarać się występami gościnnymi. W pierwszej kolejności Alex Maleev, bo jego przemyślane ujęcie starcia dwojga Mrocznych Rycerzy pokazuje, jak właśnie mrok wyglądać powinien, tak bez przegięć. Potem Francis Manapul, który minimalizmem i pięknymi kolorami kreśli trykociarstwo pełne delikatnego majestatu. Doceniam też Roba Guillory'ego, bo w komiksach tego typu kreskówkowość rzadko idzie w parze z celowo paskudną karykaturalnością typową dla animacji wycelowanych w dorosłego odbiorcę. Ostatnim fragmentem, który zrobił na mnie wrażenie, był pełen wyrazu i dynamiki zapis walki Swamp Thinga narysowany przez wyraźnie szlifującego swój talent Mike'a Hendersona z intensywnymi barwami Adriano Lucasa, rozważnie dobranymi z ograniczonej palety. Cała reszta to, jak mówiłem, typowy Capullo, typowe superhero z kilkoma fajnymi odwołaniami do klasyki gatunku i Rafael Albuquerque zaliczający kompletnie nieudany występ gościnny, jak na swoje możliwości.

 




Czytać? No skoro już dotarliście tak daleko, to czytać, na półce się ładnie prezentuje komplet, a w sumie to jak się ma wszystko, to też łatwiej sprzedać. Zapomniałem zresztą wcześniej pochwalić oprawę, a przecież ten festiwal złego smaku został potraktowany wydawczo jak największe arcydzieło, aż w oczy czasem razi jak się pod odpowiednim kątem stanie. Nawet zatopiony w zaślepiającym mnie od lat uwielbieniu do superbohaterskiej przesady zauważam już, co chyba też trudno mi ukryć, zmęczenie śledzeniem Scotta Snydera pogrążonego w samolubnej, bezmyślnej zabawie. Na początku udało mu się w swojej piaskownicy odkopać jakiś pierwiastek tej dziwnej radości, która motywowała część z nas do czytania komiksów wydanych w ostatnim dziesięcioleciu dwudziestego wieku. Teraz już odkopuje jednak tylko chyba glinę, a i co do tego nie mam stuprocentowej pewności, bo cuchnie to jakoś podejrzanie. Nadal da się tu znaleźć jakąś wartość, drobnych radości w czwartym tomie trafiło mi się chyba nawet więcej niż w drugim i trzecim, ale metalowy event, jako całość, zdecydowanie już przerdzewiał.


 Autor: Rafał Piernikowski

Silver Surfer: Czarny. Cates/Moore

 


 

Jeżeli fragment zawartej na końcu albumu dedykacji dla Stana Lee jest dla Was spoilerem, a uprzedzam, że stanowi mocną wartość dodaną w tym przypadku, to pomińcie wstęp, mam dla Was krótszą wersję zastępczą – „Silver Surfer. Czarny” to najlepszy Marvel w tym roku. Musicie go mieć, jeśli lubicie latających w kosmosie gości w kolorowych rajtuzach. Jeśli nie lubicie, macie sporą szansę polubić.

Do rzeczy więc – zaczynam cytatem, bo jest tu składaną przez Donny'ego Catesa przysięgą gwarantującą jakość. Autor mówi nam: „Siedziałem na lotnisku w Memphis, gdy dowiedziałem się o śmierci Stana Lee. Zamknąłem laptopa i – jak wielu innych tego dnia – rozpłakałem się. Później znów otworzyłem komputer, skasowałem wszystko, co napisałem, i zacząłem tworzyć od nowa. Ten komiks miał być doskonały. Musiał mieć wyjątkowe znaczenie.” Nie wchodząc w trudną dyskusję o prawdziwej roli Stana Lee w domu pomysłów muszę przyznać, że scenarzysta z tej sentymentalnej obietnicy wywiązał się z nawiązką.

 



Jedyną bolączką tego albumu, żeby mieć to z głowy, jest klątwa narzucona przez parszywych czarowników Wielkimi Wydawcami zwanych. Aby zrozumieć, co i czemu tu się odwala, wypada choćby zajrzeć do reszty pisanych ostatnio przez Catesa kosmicznych Marveli. Najważniejsze są wątki z „Ostatniego wyzwania” wydanych pod koniec zeszłego roku Strażników Galaktyki, ale znajdą się tu też odpowiedzi na wałki z innych tytułów, z „Thanosem” tego samego autora na czele. „Silver Surfer. Czarny” to historia poboczna, może się spodobać samodzielnie, nie mogę jednak udawać, że kompletna nieznajomość kontekstu pomaga w czerpaniu radości z historii.

Szkoda, bo we własnym nawiasie ten komiks jest bardzo kameralny i osobisty. Najbardziej błyszczący herold Galactusa trafia, razem z innymi bohaterami, w sam środek anomalii czasoprzestrzennej, takiej przekomplikowanej czarnej dziury dla uproszczenia. Ratując innych, sam przedziera się przez granice warstw rzeczywistości i ostatecznie trafia do kiełkującej, pryszczatej jeszcze wersji naszego wszechświata. Tam przyjdzie zmierzyć mu się z kwintesencją zła, najbardziej dojebaną koncentracją czerni w kosmosie, w którym Ziemianie nie wymyślili jeszcze Castle Party. Oszczędzę Wam dodatkowych spoilerów, choć znając robotę tego scenarzysty nie trudno będzie zgadnąć, o kogo chodzi. Istotne jest tylko to, że ta walka jest z góry przegrana, a potężny błyskotek głównie walczyć będzie nie z fizycznym zagrożeniem, a raczej z ciężarem własnych grzechów.

 




Wiecie jednak jak to jest z tymi komiksami superbohaterskimi – większość tematów już w jakiejś edycji widzieliśmy. Jako dzieciakowi wychowanemu na kreskówkach z Fox Kids, międzygwiezdne wojaże Marvela kojarzą mi się głównie właśnie ze Srebrnym Surferem, Galactusem i jego kapitalną parodią z „Kleszcza”. Temat rozterek targających łysą główką Norrina Radda jest mi więc doskonale znany, oklepany wręcz. Cates nie stara się być szczególnie odkrywczy, ale swojego bohatera ciska pomiędzy niespotykane wcześniej okoliczności, dając mu nowy potencjał na odkupienie i podkreślając wyjątkowy charakter postaci w całym uniwersum. Z tym Surferem można empatyzować. Na dodatek, pomimo całkowicie porąbanych okoliczności, zostaje on ostoją rozsądku w fikcji wypełnionej durnymi decyzjami herosów o dobrych chęciach. W tym retconie wszechczasów protagonista zmienia prawie wszystko, co wiemy o wszechświecie, ale faktyczne znaczenie ma to tylko i wyłącznie dla jego moralności.

A skoro o porąbanych okolicznościach mowa, ogromną rolę odgrywa tym razem sam kosmos. Obcość międzygwiezdnej próżni wreszcie nie ogranicza się do planet z dziwnymi mordami i światów, które w uniwersalnej rewii mody odważyły się przyozdobić swój nieboskłon jakąś większą ilością Słońc. Cates czerpie pełnymi garściami z galaktycznego science-fiction, w nieopierzonym kosmosie warstwy rzeczywistości nakładają się na siebie. anomalie podważają znane nam prawa fizyki, a ciemność staje się namacalnym symbolem w klasycznej walce dobra ze złem, która stanowi tu trzon narracyjnej powierzchni. Przypomnienie genezy Galactusa w tym przypadku pierwszy raz miało dla mnie wydźwięk podobny do popularnonaukowych programów o teoriach związanych z potencjalnymi poprzednimi wszechświatami i od tej pory wszystkie inne podejścia do trykociarskiego kosmosu będą mi się wydawać nieco ignoranckie. Cates przy okazji nie wpadł jakimś cudem w totalny odjazd typowy dla tak docenianych tkaczy podobnych historii jak Grant Morrison i ja, pomimo uwielbienia dla twórczości szkockiego szamana, uważam to za bardzo odprężającą przerwę po również całkiem świeżym i strasznie ryjącym beret runie „Green Lantern”. Podobny poziom wyobraźni, dużo mniej srogiej abstrakcji na grzybowych pigułach. Microdosing w najgorszym przypadku.

Od surfowania po strumieniach psylocybinowej fantazji jest tu bowiem kto inny – Tradd Moore. Nieliczne negatywne opinie na temat tego komiksu zdają się głównie biadolić na temat jego kreski właśnie, ludzie narzekają jaka to ona jest chaotyczna, powykręcana, nieczytelna i miejscami wręcz karykaturalna. That's why we can't have nice things, że polecę po angielskiemu. Dać ludziom coś oryginalnego, co doskonale pasuje do wędrówki łączącej dreptanie po niestabilnych początkach wszechświata z podróżą w głąb własnej świadomości i proszę, narzekają, że nie dostali nudnych, standardowych kadrów. Dobra, hejt na bok, trochę rozumiem – same ołówki i tusz to całkowicie odjechana, psychodeliczna galeria kadrów z teledysków jakiejś skrajnie acidowej kapeli. W nawałnicy heavy psychu jest jednak zaskakująco dużo miejsca na ujmujące, samodzielne splashe, doskonale skomponowane i pełne majestatu sceny, które dzięki wyjątkowemu stylowi Moore'a są jedynie przystankami na trasie całkowicie płynnej wycieczki. Trzeba jedynie zaufać kierowcy ujaranego autobusu i jego pilotowi, Dave'owi Stewartowi (najlepszemu koloryście like, ever, jeśli nie wiecie). O ile w surowej formie strona graficzna mogłaby faktycznie miejscami wydawać się zlepkiem niezrozumiałych kształtów, to barwy nałożone przez mistrza, nie spychając niczego w tło za pomocą banalnych bladości, doskonale mówią oczom, na co mają patrzeć i w jakiej kolejności. Tak, to podejście do wizualizacji komiksu trzeba polubić i nie każdemu się to uda, nie ma w tym nic złego, ale zarzuty o nieczytelności są tu po prostu totalnie nietrafione.

 



Przede wszystkim jednak nie możemy narzekać na takie odstępstwa od normy, bo komiksy podobne do „Silver Surfer. Czarny” powinny być przez nas dobrze odbierane dla dobra medium. To eksperyment, może niezbyt porażający w porównaniu do tytułów niezależnych, ale w katalogu Domu Pomysłów takich rzeczy ze świecą można szukać. Donny Cates z precyzją neurochirurga opowiedział nam trochę więcej o jednym z głównych graczy kosmosu Marvela, z namieszania w genezie całego wszechświata robiąc właściwie swoje narzędzie narracyjne i unikając jednocześnie zależności od konieczności wpasowania się w sens innych historii z uniwersum. Przepięknie zilustrowane dziecko prawdziwej pasji i ogromny hołd dla człowieka, który (jakby nie patrzeć) pozostawił swoje odciski na większości najpopularniejszych dziś spandeksów. Stan byłby dumny, Donny, nie mam żadnych wątpliwości.

Autor: Rafał Piernikowski

Kanibale Nowego Jorku. Boucq/Charyn

 


 

Mam wrażenie, że Egmont już dawno nieco przystopował z segmentem „Mistrzowie Komiksu” i zaniedbuje tę linię. Już na pewno mało w niej tak niegdyś chętnie wydawanych frankofonów. Dlatego z „Kanibali Nowego Jorku” cieszyłem się jak głupi z bateryjki. Lubię Boucq'a jeszcze z czasów, gdy cisnął komiksy Jodorowsky'ego. Jerome Charyn, od czasu wydania u nas niezłej „Czarciej Mordy”, też nie jest dla mnie anonimową postacią. Podchodziłem więc do tego albumu pełen nadziei.


Nie tak dawno, przy okazji pisania o „Punisherze” Ennisa, wspominałem o zaczerpniętym z kina eksploatacji motywie, dotyczącym kanibali żyjących w Nowojorskim Metrze. Tu spodziewałem się właśnie czegoś takiego. Nic z tego. „Kanibale Nowego Jorku” to okultystyczny (a już na pewno przynajmniej zawierający mistyczne elementy) kryminał. Patologicznych osobników faktycznie wpierdalających ludzi tu nie uświadczymy. Nie będę mówił, co jest zamiast tego, ale ogólnie mój wewnętrzny zwyrol kochający kino gore jest ostro zawiedziony. Fajnie wyszły elementy dziejące się w rosyjskim gułagu, ale to tylko mały odsetek tego, o czym traktuje ten komiks. 



Co jest tu więc fajnego? Miasto, tętniące życiem, ale też cuchnące śmiercią, brudne ale i liryczne. I ten element – wraz z rysunkami Boucq'a – jest najciekawszą częścią składową komiksu. Fabuła bowiem nie zachwyca i jestem (szczerze powiedziawszy) zawiedziony tym, że właśnie ten album został wybrany do publikacji. Na żadnym poziomie nie jest arcydziełem (nawet rysownikowi grafy lepiej wychodziły w „Czarciej Mordzie”) i nie napędzi Egmontowi sprzedaży frankofonów. Podczas gdy Timofowi "Donżon" sprzedaje się jak ciepłe bułeczki, stajnia dużego E. wprowadza nam na rynek nieco nudnego, generycznego przedstawiciela szkoły europejskiej, który ani nie jest klasyką, ani też dziełem awangardowym. Owszem, frankofonami zajęli się inni wydawcy, ale fajnie by było, gdyby Egmont też nie spoczął na laurach i pokazywał nam „musiszmiecie” lub odważne, nowatorskie komiksy ze starego kontynentu. 

 



Jak wspomniałem – najfajniej w całym albumie wypadło miasto, pełne brudu i turpizmu, ale czuć, że autorzy pałają do niego miłością. Metropolię zaludniają oczywiście różne kasty. My widzimy głównie półświatek: gangsterów, bezdomnych, biednego tatuażystę, no i policję. Jest to narysowane nieźle, w charakterystycznym dla Boucq'a stylu, oscylującym gdzieś między Hermannem i Rosińskim. Mam jednak wrażenie, że dupy nikomu ten komiks nie urwie. I tak, przeciętność jest tutaj największym minusem, bo obaj twórcy rozmieniają się na drobne. 

 



Jeśli tak jak ja spodziewaliście się brudasów wpierdalających ludzkie mięso i odważnej psychodelii w stylu Jodorowskyego, to będziecie srogo zawiedzeni. „Kanibale Nowego Jorku” to komiks ze wszech miar rzemieślniczy i zachowawczy. Trochę tak, jakby autorzy bali się opowiedzieć historię o kanibalach na pełnej kurwie. A tylko takich sobie i Wam życzę.

 

poniedziałek, 2 maja 2022

Farmhand. Rob Guillore



Po komiks "Farmhand" sięgnąłem przede wszystkim dlatego, że polubiłem ilustracje Roba Guillorego w "Chew". Charakterystyczne, łatwe do rozpoznania rysunki są do dzisiaj znakiem rozpoznawczym tej ostatniej, obsypanej nagrodami serii, niczego naturalnie nie ujmując bardzo dobremu scenariuszowi J. Laymana. W "Farmhand" Guillory nie tylko odpowiada za stronę wizualną komiksu, ale też napisał całą opowieść. Stąd jak tylko zobaczyłem, że historia zaczęła ukazywać się nakładem Image, to od razu się zainteresowałem. Zaopatrzyłem się czym prędzej w dwa stosunkowo tanie wydania zbiorcze, dostępne w jednym z naszych rodzimych sklepów, no i jak tylko do mnie dotarły przeczytałem. Potem sięgnąłem po trzecie i zacząłem kolekcjonować zeszyty. Wiecie jak jest.

Napiszę pokrótce o czym w ogóle jest komiks. Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych Ameryki, a dokładniej w Luizjanie. Jed Jenkins prowadzi farmę i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to co na niej uprawia. Specjalizuje się w produkcji rolnej roślin, które, jak dadzą owoce, są w stanie zastąpić ludziom praktycznie biorąc dowolny organ lub kończynę. Czytelnik początkowo nie wie, skąd Jed pozyskał nasiona pod taką uprawę i jak rozwinął swój ekscentryczny biznes. Dość powiedzieć, że farma Jenkinsa zmieniła pozytywnie życie wielu ludzi, zwłaszcza ofiar wypadków, czy czekających na transplantację. Mieszkańcom Freetown w Luizjanie pozwoliła dostać pracę, ale, jak to w podobnych sytuacjach bywa, wynalazek Jeda wzbudza też złe emocje. Negatywne reakcje pojawiają się zresztą na różnych poziomach - religijnym, etycznym i politycznym, a nawet w mniejszej skali, gdy chodzi o relację hodowcy z synem. Gdy Zeke (syn Jeda) wraca z rodziną do Freetown, żeby poprawić relacje z ojcem, zaczynają się dziać rzeczy dziwne i tajemnicze. Część osób, którym wszczepiono roślinne implanty, zaczyna mutować, zmienia się ich zachowanie. Pojawiają się pytania i widmo tajemnicy. Jedna z kwestii dotyczy tego, czy Jed istotnie jest darem dla świata, czy może raczej narzędziem w ręku kolonizatora, czyli tytułowym "parobkiem".

Tyle w kwestii wprowadzenia, nie będę zdradzał żadnych więcej szczegółów. Zacznę od tego, że zawsze mam obawy, jak sięgam po komiks rysownika, który nie próbował wcześniej swoich sił jako scenarzysta. Rzadko ten eksperyment w przeszłości mogłem uznać za udany. Tutaj nie chciałem się rozczarować, bo bardzo szanuję Guillorego za jego pracę nad "Chew". Nie uprzedzając nadmiernie konkluzji, eksperyment mimo wszystko się powiódł. Farmhand ma prosty, dobrze skonstruowany scenariusz. Guillory posiada kompetencje scenarzysty. Miał dobry pomysł wyjściowy, który sprawił, że jak tylko akcja się zawiązała, byłem czytaniem autentycznie zainteresowany. Dobrze obmyślił i rozwinął intrygę nazwijmy to "kryminalną", nie spieszy się z odsłanianiem poszczególnych elementów tego wątku. To sprawia, że nie możemy się domyślić wszystkiego, a przynajmniej ja nie mogłem. Nie jest może tak błyskotliwy jak Layman w Chew, jeśli chodzi o pomysły na świat przedstawiony, ale je ma, one są niewątpliwe. Nie powiela przy tym mechanicznie koncepcji z innych zakątków dziewiątej sztuki wyzwolonej, stara się dać czytelnikowi coś swojego. Mimo, że miejscami można mieć skojarzenia ze wspomnianym już kilkakrotnie Chew, czy Walking Dead, to chodzi raczej o klimat. Żadnego niewolniczego naśladownictwa w tym nie odnajduję. Ładnie też pokazany jest inny element historii, a więc relacje między głównymi bohaterami. Na uwagę zasługują dwie rzeczy. Po pierwsze płynne dialogi przywodzące na myśl południe Stanów Zjednoczonych Ameryki. Nie ma w nich recytatorskiej sztuczności ani pretensjonalności. Można mieć wrażenie, że w ten sposób ludzie rzeczywiście mogliby ze sobą rozmawiać. Po drugie, obok głównych bohaterów, czyli rodziny tytułowego "Parobka", seria ma ładnie i kompleksowo rozbudowany drugi plan. Szczególnie zapadli mi w pamięć charyzmatyczny pastor Freetown oraz "zielona" więcej niż w jednym tego słowa znaczeniu Pani burmistrz rzeczonego miasta. No i Gumbo. Gumbo jest po prostu świetny, ląduje w czołówce moich ulubionych, fantazyjnych zwierzaków (choć nie mam pewności, czy słowo "zwierzak" jest tu adekwatne). Palma pierwszeństwa należy tu wciąż do Thori, potwornego psa piekieł, ale Gumbo ląduje na liście tuż za nią.

Dla mnie jednak siła Farmhand to przede wszystkim rysunki. Lubię styl Roba, autor ma niesamowite pomysły na pokazanie tego, co jeszcze mogą zastąpić w ludziach służące do przeszczepów rośliny. A jak już Freetown zaczyna mutować, to wyobraźnia Roba nie ma żadnych barier, choć pozostaje wg mnie estetycznie w dobrym guście. Guillory jest dla mnie wyjątkowy, nie do końca lubię rysunki przywodzące na myśl animacje. Autor jednak mi pod tym względem odpowiada, nie tylko zresztą, jeśli chodzi o koncepcje na świat przedstawiony. Fajnie pokazuje mimikę. Podobnie, jak w Chew, szczególnie dobrze wychodzą mu sceny humorystyczne. Konwencja ilustracji, którą ma, niesie ze sobą spore ograniczenia, co Guillory sam przyznaje. Między innymi dlatego, jak stwierdził, pewne zlecenia przeszły mu koło nosa, bo zdaniem osób robiących selekcję nie pasowały do historii. Mimo to, jego rysunki absolutnie pasują do fabuły jego autorskiego komiksu. Co do tego jestem przekonany.

Farmhand ma jeszcze jeden atut. Guillory pochodzi z południa Stanów Zjednoczonych Ameryki, z podobnego miasta, jak to, w którym rozgrywa się akcja komiksu. Opowieść posłużyła mu też do tego, żeby spróbować oddać klimat mniejszych miasteczek na południu USA i zarazem przemycić trochę trudniejszych tematów. To się udało przy utrzymaniu rozrywkowej konwencji komiksu i bez wpadania w pułapkę poprawności politycznej. Autor nie traktuje swoich czytelników jako ludzi, których trzeba pouczać. Trudniejsze wątki obyczajowe nie burzą opowieści, która zachowuje swój rytm. Zarazem, jak powiedziałem, autor stara się pokazać złożoność i wielowymiarowość różnych problemów społecznych. Motywacja bohaterów wymyka się jednoznacznej ocenie. Na ogół też nie możemy ich łatwo ocenić. Nawet ci, którzy mają być w komiksie tymi anty, mają pewne pozytywne cechy, możemy ich nawet polubić. To chyba krok w dobrym kierunku, "łopatologia" w niektórych komiksach zaczyna być naprawdę irytująca. W Farmhand autor nie zapomniał, że czytelnikowi należy dać ziarno (nomen omen) do oceny, a nie dokonywać jej za niego.
 
Mimo, że seria nie dostała do tej pory żadnych prestiżowych nagród, to uważam ją o niebo lepszą, od moich ostatnich, nagrodzonych wpadek czytelniczych, takich, jak chociażby Invisible Kingdom. Jest to komiks dobry moim zdaniem i szkoda, że przechodzi mimo wszystko bez echa. Oczywiście, zdobył sobie grono oddanych fanów, ale jednak na większą popularność nie ma chyba co liczyć. Tak bywa, ale mam nadzieję, że kiedyś seria doczeka się powiększonego wydania w twardej oprawie od Image.
Autor podzielił historię na dwie części (jak sam pisze odpowiadając na listy czytelników - na dwa "sezony", co jest też sympatyczną grą słów, biorąc pod uwagę, że komiks dotyczy upraw. Notabene, gry słów nawiązujące do uprawy roślin, cała zabawa z tym związana, jest dodatkowym atutem opowieści). Pierwsza część to zeszyty 1-15, ta już się zakończyła, a nawet doczekała się trzech wydań zbiorczych w miękkiej oprawie od Image. Od numeru 16 zaczyna się nowy sezon historii, po "trzęsieniu ziemi" w zeszycie piętnastym. Na numer szesnasty trzeba było długo czekać, ukazał się stosunkowo niedawno. Seria miała przerwę, dłużą niż planowaną, ze względu na pandemię. Niemniej jednak niedawno Farmhand wrócił, a jak jak sam autor zapowiedział w 16 zeszycie, planuje zakończyć serię na numerze 26 (mam nadzieję, że będzie jednak ich więcej). Słowem - podobało mi się.
 
Autor: AN