Komiksy Woodringa są osadzone w specyficznym uniwersum, które wykreował na potrzeby swoich historii. Mimo iż bohaterami jego opowieści są kreskówkowe zwierzątka – nie licząc realistycznie narysowanego człowieka-wieprza – zamieszkałe w cukierkowo prezentującej się krainie, to ich przygody zdecydowanie nie są przeznaczone dla dzieci. Co więcej, to bardzo ciężka psychodela.
„Podróże Franka” to piękne, surrealistyczne szorty, których lekturze towarzyszą podobne odczucia do tych, wywoływanych we mnie przez celuloidowe sny Davida Lyncha – ze wskazaniem na jego krótkometrażowe filmy. Cechuje je podobny oniryzm i niepokojąca cielesność. W gruncie rzeczy jednak i to porównanie nie odda w pełni tego, z czym przyjdzie wam obcować. Świat Franka jest bowiem unikalny, a atmosfera w nim panująca niełatwa do podrobienia.
Opisanie tego, co dzieje się w historyjkach opowiadanych przez Woodringa jest bardzo trudne. Spersonifikowane są tu nie tylko postacie – gryzoniowaty Frank, człowiek-wieprz – ale też architektura i istoty, które nie mają wcale odpowiedników w znanym nam świecie. Na przykład przedziwne, przypominające jakieś figury geometryczne zwierzątka, które towarzyszą Frankowi albo chuda, diaboliczna postać z twarzą księżyca, grająca na banjo na jednej z pierwszych stron tego albumu. W miarę rozwoju akcji bohaterowie przemieszczają się, łamiąc czas i przestrzeń, przechodzą do innych wymiarów i to nie są najdziwniejsze rzeczy jakie robią. Żeby lepiej opisać, musiałbym Was wypytywać z osobna, jakie narkotyki braliście, ale nie mamy na to czasu, a i recenzentowi chyba nie wypada zadawać takich osobistych pytań. Zapewniam jednak, że jest dużo dziwniej, niż sobie to wyobraziliście.
Ostrzegam więc wszystkich uczulonych na mocniej odjechaną sztukę – nie znajdziecie tu typowych fabuł, bo brnięcie przez dorobek Woodringa przypomina ostre halucynacje, ale trzeba pamiętać, że oniryzm jest słowem kluczem do odczytywania twórczości Amerykanina. Jego prace wydają nam się bliskie i znajome (przynajmniej ja tak je odbieram), dlatego, że nie są niczym innym, niż naszymi snami zaklętymi w krótkie komiksy. Za pomocą perypetii swoich bohaterów Woodring przywołuje też różne dziwne emocje i stany – głównie te z granicy jawy i snu – jakich doznajemy w naszym życiu. Udaje mu się to również z tymi uczuciami, do których nie chcielibyśmy chętnie wracać. Przywoływane przez niego wizje są nieraz tak eskalowane, że wywołują w czytelniku silny dyskomfort. To wszystko dlatego, że nikt z nas nie chciałby się utożsamiać przykładowo z żarłocznym człowiekiem-wieprzem, ale Woodring każe nam przyglądać mu się, jakby sugerował, że w każdym z nas jest jego cząstka. Jakby zmuszał nas do zadumy nad naszą cielesnością i fizjologią. Mistrzostwo tego autora tkwi między innymi właśnie w tym, jak łatwo przychodzi mu manipulowanie naszymi emocjami.
Twórczość Woodringa jest awangardowa, ale to nie przegadane pseudointelektualne bzdety, a czysty zachwyt nad możliwościami medium – od strony formalnej to całe kilogramy komiksowego mięsa. Autor nawet nie stosuje efektownych kompozycji plansz – wszystko dzieje się w równiutko ułożonych, kwadratowych kadrach, co absolutnie nie przeszkadza w zachwycie nad jego rzemiosłem. To nie jest improwizacja czy eksperyment, bo brak tu nawet jednej fałszywej nuty. Wszystko wydaje się w tych komiksach na miejscu, mimo iż często fabuła jest absolutnie niedorzeczna.