sobota, 29 października 2022

Rio. Garcia/Rouge

 


 

Rio to generyczny frankofon, to nie przeszkadza mu jednak w byciu dobrą historią. To opowieść sensacyjno-gangsterska, której akcja dzieje się w Brazylii, w umiejscowionych między domkami z blachy falistej ciasnych uliczkach faweli. To komiks o grupach przestępczych i walce o dominację nad terenami zamieszkałymi przez biedotę. Rzecz znana z kina, książek i komiksów aż za dobrze.


Wszystko zaczyna się od motywu bezdomnych dzieci wciągniętych w nielegalne praktyki. Z każdym tomem bohaterowie jednak dorastają, zmieniając się z sympatycznych urwisów w silnorękich gangsterów. I jest to opowieść sztampowa, wtórna wobec – nie szukając daleko – „Dawno temu w Ameryce” ale fajna, warto po nią sięgnąć. Osadzenie w realiach mogłoby być silniejsze, ale i tak dostajemy ciekawe wątki społeczno-polityczne czy motywy kulturowe jak karnawał trwający w trakcie jednej z części czy pokazanie od środka szkoły samby.


Co do grafik, zacznijmy od okładki. To chyba mój ulubiony front tego roku. Przedstawienie niemal wakacyjnej pocztówki z gośćmi w letnich gaciach i japonkach uzbrojonymi w ciężkie karabiny idealnie wprowadza w atmosferę tej opowieści. To bowiem nie ludzie w drogich garniakach, a młodzi, ubrani na luzie (brazylijscy dresiarze?) pochodzący z biednych dzielnic są bohaterami tej gangsterskiej opowieści. Inne okładki zawarte w środku są równie dobre. Same grafiki i narracja obrazem to znów typowa, rzemieślnicza, realistyczna, frankofońska robota. W czasie strzelanin przejawia się tu świetna dynamika, ciekawie skomponowane kadry, świetna narracja obrazem. W kresce jest też coś, co sprawia, że bardzo podobają mi się zawarte tu plansze. Autor ma sobie coś z Losiela, ale też trochę z R.M. Guery – Serba ilustrującego „Skalp”. Mówiąc wprost, to dzięki grafikom fajnie się to czyta i porównywać je można z najlepszymi w tym fachu.


Skoro padł już tytuł genialnego i bratniego tematycznie komiksu duetu Aaron/Guera, to muszę jednak zaznaczyć, że „Rio” to nie jest aż tak dobry fabularnie komiks. Nie udaje mu się też dotknąć serca faweli tak, jak Aaronowi udało się sportretować rezerwat. Nie jest to też postmodernistyczne arcydzieło jak kolejna podobna opowieść o zemście – „5 to liczba doskonała”. To przyzwoite czytadło.


Bardzo ważnym powodem, dla którego powinniście kupić ten komiks jest jednak fakt, że może to skłonić Non Stop Comics do wydawania większej ilości integrali z frankofonami. Byłoby pięknie, między innymi ze względu na atrakcyjne ceny komiksów od tego wydawcy. Teraz tylko trzeba by zadbać o dobór odpowiednich tytułów. Kupcie więc „Rio”, jeśli lubicie ten typ komiksu i dajcie znać wydawcy, że chętnie głosowalibyście na ten rodzaj publikacji portfelem.

 

Samotność komiksiarza. Adrian Tomine.



 

Chyba dla nikogo nie będzie to zaskoczeniem – nowy komiks Adriana Tomine jest znakomity. Jak zwykle gorzki, smutny, ale też zabawny. Jest przy okazji wszystkim, co najlepsze w amerykańskim niezalu. Wydany jest niesamowicie. Formą przypomina zwykły, brulionowy notatnik z kartkami w kratkę, dodano nawet charakterystyczną dla notesów gumkę mającą trzymać okładkę w ryzach.

Bycie komiksiarzem to nie rurki z kremem. Tomine podkreśla to już za pomocą pierwszego szorta, który ukazuje go jako dziecko męczone, dręczone, nieprzystosowane. Co ciekawe, dziecko wystawione na drwiny głównie przez swoją komiksową pasję. Z drugiej strony to wspaniałe, że od dziecka wiedział, co chce robić, że kochał komiks tak mocno, pozwala mi to bardzo się z nim utożsamiać. No i w końcu udało mu się, bo następna odsłona ukazuje go już jako gościa festiwalu Comic Con w San Diego. Nikt go już nie dręczy, jednak jego życie, które sam sobie wybrał, nadal jest pasmem zawodów i przy okazji okazuje się gorzkie jak poranna czarna kawa, nektar komiksiarzy. Można uznać Tomine za marudę, ale to maruda z tej samej parafii co Charles Schulz, ojciec „Fistaszków”. Miniatury zawarte w „Samotności komiksiarza” mają zresztą dużo wspólnego z tym arcydziełem. Drażliwy, neurotyczny Tomine na kartach tego zbioru jest wszak nikim innym jak współczesnym Charliem Brownem.

Komiksy łamią serce autorom i fanom takim jak ja, zaangażowanym mocno w medium nie od dzisiaj. „Samotność komiksiarza” to kronika takich przypadków, anegdot zebranych w jeden albumik tworzących uzupełniające się studium branży i twórców. Neurotyczny bohater musi się mierzyć (najpierw) z frustrującą egzystencją w samotności, (potem) z życiem rodzinnym, ale też z niewdzięcznymi fanami, których recenzje i uwagi bolą go do głębi.

Wszystko, jak to u Tomine’a, przedstawione jest trochę mało komiksowo, bo to głównie gadające głowy. Niemniej uchodzi mu to znowu na sucho. Przez tematykę jest to w końcu rzecz do bólu związana z moim ulubionym medium, więc trudno jej odmówić wspomnianej komiksowości. Bardzo dobrze kumam, o co chodzi Tomine’owi i Wy, jeśli kochacie komiks, też zrozumiecie.

Dziś, gdy bycie nerdem jest ponoć bardziej trendi niż kiedykolwiek, nie zaobserwowałem szczególnych zmian w moim życiu. Tytułowa samotność komiksiarza jest dalej dojmująca i chyba nigdy się od niej nie uwolnimy. Książeczka Tomine’a nie pozostawia mi w tej materii wielkich złudzeń. Na końcu tunelu nie czeka nagroda, gonienie za marchewką jest tylko nośnikiem kolejnych frustracji. Rzecz jest tak mocno obdarta z romantyzmu, że sam Alan Moore zabrał głos i powiedział, że „To najbardziej szczery i wnikliwy portret komiksowej branży, jaki kiedykolwiek zobaczycie – branży, której częścią nie chcę być już nigdy więcej”.

poniedziałek, 24 października 2022

Potwory. Barry Windsor Smith

 


 

Jeden z najważniejszych albumów tego roku. Triumfator ostatniego rozdania Eisnerów. Sam autor, BWS, jest dla mnie Bogiem i twórcą najlepszego komiksu w historii Marvela – Weapon X. To przez niego podpisuję się dwuczłonowym imieniem (żeby nie mylono mnie z Krzysztofem Wojciechowskim, jakimś prawicowym dokumentalistą – BWS z podobnych powodów rozwinął swoje imię i nazwisko). Tym bardziej mi smutno, że zawiodłem się na tym komiksie, bo przed lekturą podchodziłem do niego jako do czegoś, co może być moim komiksem roku. Tak jednak nie będzie.


Recz dzieli się na trzy wątki. Jeden jest bratni z kultowym Weapon X i opowiada o stworzonym przez wojsko potworze w stylu Hulka/potwora Frankensteina. Po nim następuje długa historia o rozpadzie rodziny i toksycznym ojcu. Trzecia część dzieje się w czasie II Wojny Światowej i traktuje o eksperymentach na ludziach, które były podstawą dla stworzenia potwora z pierwszej części komiksu. Rzecz nie jest podzielona na rozdziały, to długi strumień narracyjny i wszystkie opowieści zazębiają i dopełniają się w finale. Brzmi pięknie, ale o dziwo tylko pierwszy wątek nie jest naciągany i zrealizowano go po mistrzowsku (tak, o potworze napierdalatorze). Reszta jest dość męcząca, szczególnie do bólu rozdmuchana środkowa część albumu opowiadająca o toksycznej familii. Ten środek jest też połatany za pomocą warstwy literackiej, co zawsze mnie boli w komiksach. Tu są to fragmenty stylizowane na listy. Nic dziwnego, że BWS tworzył to 35 lat. Musiało się to kupy nie trzymać i wymagało zespolenia. Udało się, ale czuć, że się z tym siłował. Dostaliśmy cegłówę objętościowo niemal na miarę „Prosto z piekła”. Nie jest to komiks diametralnie zły, powiedziałbym nawet, że wart uwagi jeśli jesteście fanami BWSa, ale jego lektura momentami boli, momentami nudzi, a najlepiej wypada, gdy dostajemy rzadkie momenty o desperackiej walce potwora z wojskiem (sic!). Psychologizowanie jest tu łopatologiczne i rozciągnięte jak flaki z olejem. To jednak też ważna opowieść o więzach rodzinnych, o tym, że potrafią być one dobrą rzeczą, ale też totalnie zjebaną i niszczącą życie ludzi. O genetyce, podskórnym przeznaczeniu, od którego nie ma ucieczki i które definiuje nasze życie. I za to prawdopodobnie BWS dostał Esinera. Mam jednak wrażenie, że sam nie bardzo wiedział, jakie dzieło chce stworzyć i składał to wszystko nieporadnie, przez co mamy do czynienia z prawdziwym komiksowym potworem Frankensteina, posklejanym z różnych, nie przystających do siebie motywów.


Od strony komiksowej, rysunkowej to jednak wspaniała robota, bardzo skupiona na wysmakowanym studium postaci. Graficznie na szczęście jest wybitnie, ale trochę szkoda, że BWS, ze swoją gęstą, genialną krechą rozmieniał się na drobne, rysując kameralny dramat rodzinny. Być może to ważna rzecz dla niego samego, nie wiem ile w tym wątków autobiograficznych, może autor przeżył katharsis podczas tworzenia tego dzieła, ale mnie, w przeciwieństwie do akademii przyznającej Eisnery, nie dotknęło ręką proroczą.

 

niedziela, 23 października 2022

Bezdomne wampiry o zmroku. Tadeusz Baranowski

 


 

Dostaliśmy niedawno nowe wydanie „Wampirów” Tadeusza Baranowskiego, uzupełnione o komiksy opublikowane w czasie pandemii w Gazecie Magnetofonowej. To nie jest najlepsza praca Mistrza (według mnie najważniejszego twórcy w historii polskiego komiksu), może to nawet trzecia liga w jego dorobku, ale to, co dla niego jest przeciętnością, dla innych jest poziomem nieosiągalnym. Jako fan horroru kocham ten album za tak wiele różnych rzeczy, że wszystkich nie zliczę. Być może brak temu komiksowi szaleństw formalnych i słowotwórstwa, za które uwielbiamy najlepsze prace Mistrza, ale to produkt specyficzny i dobry w swojej odmienności.


Po pierwsze ten komiks jest dużym przeżyciem estetycznym. Autor genialnie naśladuje światło i kolory kina pulpowego lat 60. i 70. Jest tu klimat hammer horrorów czy „Nieustraszonych pogromców wampirów” Polańskiego ukazany w groteskowych, karykaturalnych postaciach i quasi-gotyckich tłach przedstawiających zamczyska i cmentarze. Rzecz od strony atmosfery wręcz idealna na nadchodzące Halloween.


Po drugie masa tu puszczania oka do czytelnika. Postacie występujące w tych historiach dobrze wiedzą, że występują w komiksie. Piękny motyw obecny w opowieściach Baranowskiego nader często. Bohaterowie psioczą na autorów, dostaje się bowiem nie tylko Panu Tadeuszowi, ale i oryginalnemu scenarzyście pierwszych historii o Szlurpie i Burpie Dufauxowi. Przez lata bowiem teksty w dymkach tych komiksów zmieniały się, ewoluowały, dostosowując się do panujących politycznych kontekstów, aktualnej atmosfery politycznej, odchodząc od tego, co w pierwszych wersjach zaprezentował Francuz.


Po trzecie od groma tu naszej codzienności przekutej na groteskowe historyjki o wampirach. Tej aktualnej, tej z lat 90 i tej z przełomu wieków. Jest więcej niż zazwyczaj samego Pana Tadeusza i jego poglądów na temat świata, również narzekań (słusznych) na przemiany ustrojowe, które mocno dowaliły polskiemu komiksowi. Znam to stanowisko z licznych wywiadów z Mistrzem, więc nie jest dla mnie niespodzianką. Oczywiście za komuny nie wszystko było wartościowe, ale akurat w przypadku Baranowskiego to tragedia, że po transformacji miał takie problemy z publikacjami i pracą. To wszystko to śmiech przez łzy. Na szczęście podobno ostatnio jest lepiej z recepcją jego prac, co zresztą zaowocowało nowym albumem o Fruwaczkach, który sobie kilka dni temu swoją drogą kupiłem.


W „Wampirach” wszystko kipi od specyficznego poczucia humoru, za które pokochałem te komiksy w dzieciństwie, w czasach magazynu Super Boom, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się ze Szlurpem i Burpem. Trudno mi wskazać ulubioną historyjkę, wszystkie bowiem mają niepowtarzalne pointy i graficzne walory, których inni autorzy mogą Baranowskiemu zazdrościć. Komiks został wydany w powiększonym formacie, więc kupić go powinniście nawet jeśli macie poprzednie wydania. Jasne, to skok na kasę, ale żaden fan Pana Tadeusza nie może sobie tej przyjemności darować. W końcu jest tu też dołożony niepublikowany wcześniej materiał!

 

wtorek, 11 października 2022

Batman. Grób Batmana. Ellis/Hitch

 


 

Myślałem, że to będzie niewypał. Po pierwsze: nie cenię zbytnio pisarstwa Warrena Ellisa. Ok, nie jest złe warsztatowo, ale odbiłem się od jego prac już kilka razy. Po drugie: Black Label. W 99% (ten jeden procent to „Wonder Woman: Martwa Ziemia”) nowe komiksy opatrzone tą naklejką to taki epicki crap, że robić sobie można z nich tylko podśmiechujki. Zresztą chyba też crap o bardzo wąskim targecie, – to marka, za którą ciągnie się taka zła sława, iż czytają je chyba tylko recenzenci, którzy (tak jak ja) chcą trzymać rękę na pulsie. Owszem, idea powieści graficznych o najważniejszych postaciach DC z niskim progiem wejścia to świetny pomysł. W praktyce jednak jest z tym imprintem bardzo słabo. Dzięki Bogu „Grób Batmana” to wyjątek i tym razem miło się zawiodłem. 



Dostaliśmy bardzo przyzwoity Bat-komiks. Czuć od razu, że dla Ellisa, tak jak dla mnie, najlepszy Batłomiej to ten z przełomu lat 80 i 90. Waynowi przyjdzie więc prać silnorękich zbójów – uliczników, psycholi i terrorystów a nie jakieś dziwadła strzelające laserem z dupala. Batman jest tu w końcu detektywem i rozwiązuje zagadki detektywistyczne. Dzięki Bogu, nie ma Bat-psa i innych pomagierów, ale są oczywiście obecne pewne postacie ważne dla mitologii Nietoperza, bez których ta historia wiele by straciła. Jest przede wszystkim genialnie napisany Alfred – to moja ulubiona kreacja tej postaci w historii Batmana – który ma w końcu nie lada osobowość, a do tego wali iskrzącymi od humoru, brawurowymi dialogami. Jest też przyzwoicie zarysowany Gordon. Odwiedzimy również miejsca ważne dla Mrocznego Rycerza, jak np Arkham, którego (jak się okazuje) Bruce się boi. Ale nie dla tego, że siedzą tam złole a dlatego, że jego samego chcą tam zamknąć. Prócz dobrej roboty scenariuszowej jest tu więc też pewien dystans, grotecha o dziwo pasująca do tego specyficznego uniwersum, w którym zazwyczaj nawet Joker wali nieśmieszne żarty. Ważnym elementem jest też walka Batmana z samym sobą, albo raczej ze swoim lustrzanym odbiciem, nie mogę jednak nic więcej o tym opowiedzieć, bo popsułbym Wam zabawę. 

 



Grafami zajął się Bryan Hitch. Nie jestem fanem jego twórczości. Blockbusterowy styl jaki reprezentuje nadaje się jednak nieźle do opowiadania historii o kalesoniarzach. W Batmanie rozbił bank i pokazał się w licznych scenach walk jako bardzo zdolny twórca, który znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Można sobie wyobrażać, jak ten komiks wyglądałby jako artystyczna robota, ale nie miałby wtedy prawdopodobnie takiej dynamiki, tak znakomitej imitacji ruchu, filmowych, panoramicznych kadrów i jaj, masy cojones. Do tego dochodzą okładeczki. Najfajniejsze są jednak te alternatywne autorstwa Rafaela Grampy, Franka Quietly’ego i Ashleya Wooda. 




Być może gloryfikuję powieść graficzną Ellisa dlatego, że tak mało jest dobrych Bat-komiksów w dzisiejszych czasach. Nie aspiruję do miana Batmanologa, zostawiam tę broszkę tęgim umysłom, więc wszystkiego nie znam, ale to, co mi wpadało w łapy w ostatnich latach, było nijakie. Na ich tle „Grób Batmana” wypada naprawdę znakomicie.  




poniedziałek, 10 października 2022

Dardevil. Tom 2. Mark Waid

 


Po dwóch superbohaterskich niewypałach sięgnąłem po pewniaka. Daredevil bowiem, nawet w nowszych odsłonach, nigdy mnie nie zawiódł. Początek runu Waida również mi się podobał, mimo iż bardzo odchodził od tego co, pokazywali jego poprzednicy. W dwójce wszystko jednak wraca na dawne, depresyjne tory. Ale to nie jedyne, co się dzieje w tej odsłonie. Zacznijmy więc od początku.
 

 


Pierwszy story arc to znakomita kolaboracja Waida z obecnym na tegorocznym MFK Gregiem Rucką. Do akcji prócz Śmiałka z Hell's Kithcen wkraczają Spider-man i Punisher ze swoją pomagierką. To fajny, mocny run i szczerze powiedziawszy nie wiedziałem, że Rucka kiedykolwiek pisał przygody Franka. Wyszło fenomenalnie i chętnie poczytałbym więcej takich rzeczy. Bałem się po tych kilku zeszytach powrotu do normalnego Waidowego runu, czy po mrocznej przygodzie z tabunami ninja autor podoła? Okazało się, że nie miał z tym problemu. Co ciekawe znów przytłoczył Murdocka problemami. Ta część pisanego przez niego cyklu jest mroczniejsza, mimo iż nie wchodzi zupełnie w stylistykę noir wykorzystywaną przez najlepszych twórców poprzedzających jego pracę. To pulpowe superhero, ale w idei mniej kolorowe, cięższe w wydźwięku. Bardzo ważny jest tu też konflikt z Foggym Nelsonem, który najzwyczajniej mówi Mattowi, żeby ten spierdalał na bambus i wywala go z ich wspólnej kancelarii. Pojawia się też wątek z przeszłości związany z byłą żoną Murdocka, która zbzikowała i została zamknięta w psychiatryku. To nie są radosne rurki z kremem, tylko poważniejsza, psychologiczna rozkminka pełna wewnętrznych konfliktów naszego bohatera. Wszystko to wychodzi Waidowi bardzo dobrze i może nie dosięga poziomu Bandisa czy Brubakera, ale czyta się to znakomicie. 
 



Rysunki też są ok. Może nieco oczojebne kolory rażą w opozycji do poważnych problemów, może to nie są grafy Davida Macka, które podkreśliły by powagę sytuacji, ale obcuje się z nimi dobrze. To w końcu jednak pulpowe superhero o niewidomym typie w czerwonym stroju diabła. Oczywiście można by to rysować inaczej, ale to przyzwoite rzemiosło. Nie ma lipy.

Ostatnio wpadł do mnie znajomy i patrząc na moją kolekcję Marveli zapytał, którego bohatera lubię najbardziej. Powiedziałem, że Franka Zamka, ale gdy teraz myślę o tym, to nie jest tak oczywiste. Bo patrząc całościowo najlepszym ongoingiem superbohaterskim w historii komiksu jest właśnie seria o Daredevilu – i nie ważne czy to vol 1. czy vol 2. Wszystkie odsłony, które czytałem, dają radę i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Chętnie wciągnąłbym po polsku jakieś starsze historie jeszcze z vol 1, z okresu post-Millerowskiego. A może i przeczytałbym całość Daredevila? Nawet jeśli niektóre runy są słabsze, to mimo wszystko chciałbym postawić wszystko na półce. Tak mam z bohaterami, których bardzo lubię. 




 

niedziela, 9 października 2022

Batman. Stan Przyszłości.

 


 

Jakiś czas temu, jak część z was zapewne wie DC Comics spuściło trochę Scotta Snydera ze smyczy i pozwoliło mu przenieść na tony papieru sny, które wyśnił kimając po kilkunastu browarach w namiocie na jakimś ramolskim festiwalu muzycznym. Tak powstał event „Metal” – popisowa galeria karykaturalnej epickości obecnej praktycznie jedynie w gatunku superhero i przykład na to, że krawędziowość nie wykoleiła się niestety w latach 90. Podobało mi się, cholera wie czemu, ale ciesząc się z tych bzdur (jak i później z ich zakończenia) nie zdawałem sobie sprawy z jednego. To przecież ogromne wydarzenie na skalę całego uniwersum DC, przecież po tym znowu będzie jakiś reset, przecież bzdury to dopiero się zaczną!

„Stan przyszłości. Batman” próbuje nam wcisnąć nowego futurystycznego Gacka, nie ze mną te numery! Terry McGinnis z „Beyond” mi wystarczy, idźta mi z tym… całkiem niezłym komiksem? Zaraz, moment, nie tak miało być, od nowa.

Witajcie w przyszłości, mieszkańcy Gotham. Rok mamy teoretycznie 2025, ale już teraz możecie cieszyć się takimi zdobyczami technologii jak cyberwszczepy, mechaniczne protezy, nieustanna inwigilacja za pomocą paramilitarnych dronów i bezlitosne robokopy patrolujące ulice. To wszystko dlatego, że Cyberpunk jest ostatnio modny w cholerę, a „Metal” namieszało we wszechświecie na tyle mocno, by pozwolić scenarzystom odwalać fikołki logiczne w seriach po piętnaście na raz, na perfekcyjnym szpagacie kończąc. No ale nie czepiajmy się, przecież to trykoty, tu już 40 lat temu po ulicach łaziły cyborgi i genetycznie modyfikowane goryle.

 



Akcja skupia się na teoretycznie niczym konkretnym, bo album jest zbiorem historii o różnym stopniu powiązania i niekoniecznie utrzymanej spójności, co jest jednym z niewielu mocno zauważalnych problemów. „Stanowi przyszłości” (temu przynajmniej, bo rozumiem, że będą jeszcze inne) można zarzucić głównie peleryniarską błahość. Skomplikowanej myśli tu jak na lekarstwo, rzuty na ambicje są sporadyczne i nie zawsze udane. To widowiskowe czytadło, kolorowy akcyjniak i całkiem wporzo okazja do zetknięcia się z rzadziej wykorzystywanymi postaciami. To ostatnie to w sumie ogromny plus.

Jakiś tam motyw przewodni jednak jest, bo Gotham w żelaznym ucisku trzyma Magistrat – uzbrojona po zęby, dystopijna milicja, której głównym zadaniem jest bezmyślne i bezkrytyczne ładowanie ołowiu w każdego nieszczęśnika w masce. Skojarzenia antymaseczkowe (mam kurwa nadzieję) zupełnie przypadkowe. Szkopuł w tym, że Bruce Wayne gryzie piach (szok!), więc walczyć z reżimem musi walczyć Batman. Nie rozumiecie, inny Batman, taki dla odmiany mniej burżuazyjny. Okoliczności zmusiły nietoperka do zostania obrońcą zarówno milusich mścicieli, jak i oprychów, bo niesprawiedliwość jest rażąca. W efekcie mamy okazję obserwować Mrocznego Rycerza w (trochę) innej roli w jednym z wątków, wychodzi to nawet nieźle. Jeszcze lepiej czyta się o Batmanie (znowu innym, ale to dłuższy temat), który w realiach już całkowicie kalkujących stylistycznie i klimatycznie „Cyberpunk 2077” odgrywa niemalże punkowego partyzanta i trochę leci w szurstwo zarazem. Może to z maseczkami jednak było na poważnie.

 




Zaangażowanie stosunkowo młodych scenarzystów, którzy nie mieli jeszcze okazji zaliczyć poważnej wpadki wyszło zbiorowi na dobre. Ram V napisał wciągający heist w pociągu, ale zabrakło mu miejsca na rozwinięcie skrzydeł. Gene Luen Yang wprowadził nas w świat przedstawiony za pomocą zawierającego klawy body horror prequela z Supermanem w jednej z głównych ról, no i zaangażował też jednego z moich ulubionych gackowych złoli - Pyga. Mariko Tamaki pokazała, jak w Gotham przyszłości walczy się o przetrwanie, ale jej opowieść kapkę zaczęła na koniec zjadać własny ogon. Reszta też poradziła sobie nieźle, może z wyjątkiem Stephanie Phillips – kończący album rozdział z Harley Quinn zaczyna się obiecująco, ale jej bohaterka szybko porzuca szpanowanie psychiatrycznym talentem na rzecz nieskładnej gonitwy za nieciekawym przeciwnikiem. Poprowadzona piórem Paula Jenkinsa ekipa zbiegów z Arkham w roli ruchu oporu zachowuje się, pomimo wyraźnych starań scenarzysty, całkowicie niecharakterystycznie, ale czyta się to przynajmniej dosyć gładko. Tak samo jak i cały album zresztą, bezstresowa rozrywka na wolne popołudnie.

Jest też na co popatrzeć, „Stan przyszłości. Batman” to naprawde nieźle narysowany komiks, z małymi wyjątkami. Wpienia mnie niemiłosiernie wizualna niespójność, nie chce mi się absolutnie wymieniać wszystkich artystów w albumie cierpiącym na ich przesyt, więc rozdam tylko laurki. Dan Mora i Otto Schmidt wpasowali się w cyberpunkowy sznyt, lecąc delikatnie w stronę ostrej i dynamicznej kreski charakterystycznej również dla Seana Murphy'ego. U obojga kapitalnie wyglądają też kolory (przy okazji zupełnie odmiennie), gdzie Schmidt za swoje rozmyślnie ograniczone palety odpowiedzialny był sam, a Morę wspomogła setkami barw Jordie Bellaire. Złoty medal tęczowego pędzla (tym razem konotacje umyślne) należy się jednak Tamrze Bolivan. Kolorowane przez nią rysunki Nicka Deringtona to przykład tego, co w superhero chciałbym widzieć częściej – odejścia od patorealizmu i plastikowej, typowej maniery epickiej muskularności kreślonej na jedno kopyto. Wymowność stylu, rozpoznawalność i cholernie mocny kontur. Oczywiście to również jeden z najkrótszych rozdziałów w całym tomie.

 



Jak zwykle się rozpisałem, a moja opinia na temat „Stan przyszłości. Batman” jest właściwie prosta. To całkiem dobry skutek katastroficznie przeciągniętego i przesadzonego eventu, potencjalne źródło większej popularności dla kilku zdolnych twórców i grupki interesujących postaci. Coś, co przeczytać w sumie można, ale absolutnie nie trzeba. Raczej nie zabije waszych szarych komórek, choć również w żadnym stopniu nie wspomoże was w walce o zachowanie sprawności umysłowej na starość. Takie ładne, strawne nic wyjątkowego. Mogło być gorzej.

 Autor: Rafał Piernikowski



piątek, 7 października 2022

Bezdomne wampiry o zmroku. Tadeusz Baranowski.

 


Ze Szlurpem i Burpem zetknąłem się po raz pierwszy na łamach „Super Boom” - magazynu komiksowego wydawanego u nas w pierwszej połowie lat 90'. Zaprezentowana tam historia o bezdomnych wampirach po prostu mnie urzekła. Absurdalny humor, który pojawia się - nie co jakiś czas - tylko wylewa się z każdego kadru + świetna szata graficzna, bardziej mięsista i szczegółowa niż w innych pracach Baranowskiego, wskazywały na wyjątkowość tego komiksu. Biedne straszydła poniewierały się w poszlachtowanych kawałkach po przeróżnych publikacjach, w końcu doczekały się wydań zbiorczych, czego koroną jest album wydany przez Kulturę Gniewu, który trafił właśnie do sprzedaży.

    „Bezdomne wampiry o zmroku” to album dużego formatu, w twardej oprawie, na który składa się 19 epizodów z przygodami dwójki krwiożerczych bohaterów. Większość z nich powstała w roku 1985, dwa są z 2009, a cztery ostanie z 2021 roku. Całość poprzedzona jest wstępem Adama Ruska i zwieńczona rozmową tegoż z autorem komiksu. W uzupełnieniu dostajemy jeszcze parę fotografii Baranowskiego „w stylizacjach na wampira” oraz z chwili, gdy pracuje nad okładką do albumu.

    W związku z doraźnym - rozłożonym na 36 lat - powstawaniem poszczególnych odcinków, styl twórcy Antresolki Profesorka Nerwosolka zmienia się, a przedstawione uniwersum nie jest do końca spójne. Różnice zaznaczają się również w sposobie opowiadania oraz poziomie samych opowieści. Dla mnie liderem jest historia „Bezdomni” i to nie tylko dlatego, że mam do niej sentyment. Po pierwsze uważam ją za świetnie narysowaną. W tym odcinku – a także w paru następnych - kreska Baranowskiego jest wyjątkowo gęsta. Poza tym sama fabuła mówiąca o włóczędze dwóch wampirów po balandze wywołuje interesujące skojarzenia. Któż się nie czuł jak trup, zaznając często przykrych przygód o świcie? Uwielbiam scenę, w której zdesperowani Szlurp i Burp próbują schować się przed złowieszczo wschodzącym słońcem w trumnach zakładu pogrzebowego. Niestety, wszystkie miejsca są zajęte.  

    Pozostając przy kwestii fabularnej, wspomnieć trzeba o tym, że pierwotnym scenarzystą do większości przygód z wampirami z roku 1985 jest Jean Dufaux - (o zawiłościach zagranicznej kariery naszych bohaterów wyczerpująco opowiada wstęp Adama Ruska). Z zaproponowanej przez Belga historii ostał się jedynie kościec, gdyż Baranowski przerobił scenariusz, parokrotnie zmieniając teksty w dymkach. W konsekwencji wampiry stały się wyjątkowo rozpolitykowane. Autor Orient Mena nigdy nie stronił od specyficznych gier słownych - aluzji przeznaczonych jednoznacznie dla dorosłego czytelnika, jednakże - jak na mój gust - tych wszystkich dowcipów, które dotyczą transformacji (polska znajduje się w transformacji nieustannej) oraz obecnej bieżączki politycznej jest nieco za dużo. Z jednej strony autor ma prawo robić ze swoim dziełem co chce, z drugiej, myślę że wampiry są też trochę nasze, bo wpisały się do kanonu - historii polskiego komiksu. Nie wypada robić z nich doraźnej publicystyki, w pewnym sensie odbierając im niewinność charakterystyczną dla dzieł czasów minionych. Baranowski w wywiadzie z 2005 roku podkreśla, że chciał, aby było śmieszniej. Ja natomiast za zabawniejsze uważam teksty z „Super Boom”, które były owocem pierwotnej przeróbki scenariusza Dufaux oraz atmosfery schyłku epoki PRL-u. Oczywiście, może być też tak, że jestem do nich bardziej przywiązany.

    Niewątpliwą gratką tego wydania jest zamieszczenie w nim premierowych Wampirów w czasach pandemii. Tak jest, także i z tym zagrożeniem musiały się zmierzyć. Przez 2 lata tego ponurego dramatu jakim była operacja „Król Dawid XIX”, miałem wrażenie, że artyści wszelkiej maści bardzo ostrożnie podchodzili do tego tematu, lub wręcz omijali go szerokim łukiem. Baranowski zaś robi sobie po prostu jaja z motywów, które w sposób jawny przedstawiały nam się jako groteskowe (chodzenie w maskach, ablucje w spirytusie, kuriozalne obostrzenia). W tych czterech krótkich historiach kreska autora jest już znacząco inna niż w roku 1985. Rysunek wydaje się swobodniejszy, bardziej dynamiczny, przez co pozbawiony szczegółowej ornamentyki. Czy zobaczymy jeszcze kolejne ewolucje Szlurpa i Burpa? Chyba nawet sam autor nie wie.

    Fanów komiksów Baranowskiego nie trzeba namawiać do kupna tego pięknie wydanego albumu. Wampiry wyróżniają się na tle innych postaci wykreowanych przez polskiego rysownika. To trochę inne historie, inny poziom absurdu. Czy komiks ten znajdzie nowych czytelników? Być może tak, gdyż twórca postarał się, aby teksty nadal wybrzmiewały aktualnie. Problem stanowią tacy malkontenci jak ja, którzy pragną obcować ze starym komiksem w jego pierwotnej postaci, aby rozsmakowywać się w odczytywaniu, dla niektórych już mało czytelnych żartów i aluzji. W tym przecież tkwi cały urok klasyki, którego artysta poskąpił nam w tym wydaniu.


 Autor: Jakub Gryzowski

czwartek, 6 października 2022

Ród X. Potęgi X. Hickman/Larraz/Silva

 


 

Uszczypnijta mnie, bo nie wierzę! Dobry komiks wydany pod szyldem Marvel Fresh? Tytuł o X-Men choćby minimalnie wyłamujący się z narracji powtarzanej od lat powtarzanej do porzygu? No dobra, teoretycznie wiedziałem, że „Ród X/Potęgi X” zbiera raczej (choć nie wszędzie) pozytywne recenzje, ale Dom Pomysłów przyzwyczaił mnie ostatnio do takiego średniactwa, że kiełbasy od nich psu bym nie dał. Kontynuując swoją tendencję do zdradzania osądu już na samym początku powtórzę – stratny byłby pies w tym przypadku, bo dawno wyeskalowane do przesady superhero nie wciągnęło mnie tak mocno.

Postanawiam spoilerów nie unikać względem samego trzonu fabularnego, bo to i tak nie z niego płynie tu uciecha – ważniejsze od tego, co się dzieje, jest to, jak to wszystko stopniowo się tu odwala. Long story short, po wielu ciężkich przejściach (jak to mutanci mają w zwyczaju) Xavier zdecydował się przemodelować swoje podejście do ludzkości. Dodatkowo zmotywowany nagabywaniem Moiry McTaggert, która odwala tutaj akcje w stylu „Na skraju jutra” z Tomem Cruisem w roli głównej, porzuca plany pokojowej koegzystencji z homo sapiens. Bierze Magneto i zaczyna tworzyć dla posiadaczy Genu X osobny kraj, potęgę międzynarodową właściwie. Dzięki cudotwórczym wytworom biologicznym wyspy ma czym szantażować inne rządy, a w nowo utworzona utopia otwiera swoje drzwi na nawet najbardziej powalonych mieszkańców, dopóki są mutantami. Mało? To dorzućcie sobie jeszcze do tego wątki rozgrywające się na przestrzeni tysiącleci, post-humanizm, apokaliptyczą walkę z opresorem i takie tam pierdółki.

 



Powyższy opis jest w sumie i tak szczątkowy, bo trudno zwięźle streścić tę ekscytującą paradę niesamowitości, którą rozrośnięta ekipa Profesora X odgrywa na stronach tego albumu. Postawienie status quo na głowie jest co prawda częściowe, Marvel chyba zesrałby się na niebiesko, gdyby w historii z X-Men na okładce nie było Sentineli, ludzkich fanatyków i bucowatego Cyclopsa, ale to, co się zmienia, zmienia się diametralnie. Po wydarzeniach z „Avengers vs X-Men” mutanci nauczyli się, że mogą wpływać na całą planetę i bezczelnie z tego korzystają, złodupcy będący dotąd zaprzysiężonymi wrogami ekipy Xaviera momentalnie dostrzegają korzyści płynące z takiego obrotu spraw i nie ma właściwie mowy o ponownym osadzeniu homo superior w roli udręczonej, rażonej nietolerancją mniejszości. Czas negocjacji się skończył i jakby przesadny ten komiks czasem nie był w obrazowaniu desperacji mutantów, bardzo podoba mi się obserwowanie tych postaci w zupełnie innych rolach. To ludzie, którzy rzygają już prośbami o akceptację i przestają ukrywać potęgę, jaką dają im ich moce i zdobycze biotechnologii.

Nawet motyw walki o przetrwanie, starcie z teoretycznie przytłaczającym przymierzem „proludzkich” bigotów, jest tu chwilowy, mutanci radzą sobie z problemem błyskawicznie i bezwzględnie. Nie zważają też na cenę zwycięstwa i choć, jak się szybko okazuje, Krakoa nawet na martwość bohaterów ma odpowiedź, ich poświęcenie wciąż wydaje się mieć faktyczne znaczenie. Ogromne propsy dla Hickmana, bo udało mu się jakimś cudem utrzymać w całym komiksie atmosferę niezwykłej doniosłości opisywanych wydarzeń. Na co drugiej stronie odpierdzielają się jakieś kompletnie bzdurne, epickie i trykociarskie do bólu przewroty fabularne, ale scenariusz nie wędruje w rejony autoparodii. To trochę tak, jakby Hickman przeanalizował superbohaterskie tendencje do przesady maglowane na przestrzeni lat przez innych i przekuł je w coś, co w granicach tego niedorzecznego uniwersum faktycznie ma sens. Coś faktycznie nowego. Dał też swoim bohaterom całkiem logiczne powody do zmiany postępowania i na kanwie tych powodów utkał interesujący twist fabularny, który jednak minimalnie blednie przy zajebistości pozostałych wydarzeń.

 




Postawienie prawie wszystkiego na głowie trudno jednak przeprowadzić bezboleśnie i dostrzegam w „Ród X/Potęgi X” mały problem – Hickman lekko wylał dziecko z kąpielą i odstąpił też od tego banału, który miłośnikom X-Men był zawsze drogi. Brakuje tutaj skupienia na relacjach między mutantami, momentami mamy wręcz zaprzeczenie dotychczasowych relacji, bo tak, bo wymaga tego sytuacja. Jak wspomniałem, powody takiego stanu rzeczy wydają się na ogół nie robić kurwy z logiki, ale nie udało się uniknąć uproszczeń. Na zagłębianie się we wpływ nowej sytuacji na stosunki międzymutancie też po prostu brakuje tutaj miejsca, może poza robiącym za niepokojąco charyzmatycznego guru sekty Xavierem i niezbywalną megalomanią Mistera Sinistera. Pierwszy plan przejmuje interakcja nowego narodu ze światem, a ilość jego istotnych obywateli ogranicza każdemu z osobna czas antenowy. Ledwo to zauważyłem, śledząc narrację prowadzoną na różnych liniach czasowych (prawie jak w „Źródle” Aronofsky'ego), przerywaną podającymi strawną ekspozycję infografikami, ale kompletnie zignorować tego problemu się nie da. Szacun z drugiej strony za zepchnięcie Logana na drugi plan, przynajmniej w większości albumu. Eksploatowanie Wolverine'a to w końcu najtańsza zagrywka, zupełnie niepotrzebna do sukcesu najwyraźniej.

Ogromnie cieszy mnie też wizualna konsekwencja tego komiksu. Jak na taką kobyłkę, bo 448 strony to nie w kij dmuchał, ilość zaangażowanych w projekt artystów jest szokująco mała. Zwykle, gdy Marvel musi poprowadzić jakieś wątki przez kilkanaście zeszytów, już po drugim numerze łapki ich świerzbią i jakiś nieszczęśnik musi z ilustratorskiego stołka spaść. Oba w zawarte w tomie tytuły rysowali tu natomiast ci sami artyści, kolejno Pepe Larraz i R.B Silva (z przewagą tego pierwszego). Obaj panowie są zresztą bardzo utalentowani, a ich style współgrają ze sobą bezkonfliktowo, żadne przegięte zmiany estetyki nie wytrącą was tu z klimatu. Oczywiście „Ród X/Potęgi X” to wizualnie rasowe peleryniarstwo nowej ery, efekciarska kawalkada barwnych obrazów, laserów z dupy i cyfrowej kolorystyki. Jest to jednak graficzny trykot bardzo dobrej jakości, narysowany pieczołowicie, z dbałością i szczegóły i zrozumieniem metodyki narracji kadrami. Grający główne skrzypce Pepe Larraz to bestia dynamiki, mocnych konturów i wyrazistej mimiki, a z kapitalnymi kolorami autorstwa Marte Garcii strony tej historii nierzadko wyglądają bardziej widowiskowo od wysokobudżetowych filmów sci-fi. Jasne, może i to plastik szyty na miarę i nadal preferuję arty nieco bardziej stylizowane i wciąż bardziej chwalić będę kolorystykę mocniej spójną na przestrzeni poszczególnych stron lub wątków, ale obecny tu kunszt trzeba docenić. Nawet jeśli jest wytworem wielkobudżetowego, koroporacyjnego potworka.

 



Po wylaniu z siebie zachwytów pora na trochę refleksji. To przecież nie jest pierwszy komiks z Marvel Fresh, który mi się spodobał, niektóre podobały mi się nawet bardziej („Nieśmiertelny Hulk” i „Silver Surfer. Czarny”, trudno je przebić). Nie jest też tak, że ze świecą szukać w miarę świeżych, w miarę dobrych komiksów o mutantach. „Ród X/Potęgi X” punktuje u mnie, bo dawno nie porwała mnie tak kretyńsko przegięta i do bólu trykociarska historia. Brnąłem raczej w to superhero, które choćby pozorowało minimum przyziemności, a Hickmanowi udało się oczarować mnie rozciągniętą na setki tysięcy lat historią o nadludziach zmieniających zasady rządzące całym światem. Albo to ja głupieje, albo to Marvel w swoim rozmyślnym serwowaniu eskapizmu stał się na chwilę wydawnictwem nieco mądrzejszym.



 

Autor: Rafał Piernikowski

 

środa, 5 października 2022

Tom Strong. Tom 3. Alan Moore i inni.

 


 

Mimo iż to zdecydowanie lżejszy kaliber od innych komiksów Moore'a, polubiłem Toma Stronga. Trzeci tom nie zawiera jednak komiksów Bestii z Northampton (chyba tylko ostatni zeszyt jest jego autorstwa). To antologia zbierająca innych autorów, którzy postanowili wziąć się za bary z tematem.


Zbiorek jest opasły i w większości składa się z one shotów. Nazwiska są znane, bo pojawili się tu nawet Michael Moorcock, autor „Elryka”, czy Ed Brubaker znany z niezliczonych kryminałów, między innymi „Criminal” i „Kapitana Ameryki”. Wszystkie opowieści odnoszą się do schematów starych pulpowych historii, czyli tego, co najlepiej pasuje do opowieści o Tomie Strongu. Rozrzut klimatów jest jednak duży. Tematy są różne, różniste. Podróże między wymiarami, piractwo, awiacja, a nawet arabskie klimaty. I tu pojawia się problem, bo na całą antologię podobały mi się zaledwie dwie historie. Jedna autorstwa Eda Brubakera (jedyna dwuzeszytowa w całym tomie), traktująca o tym, jak Tomowi przyjdzie się mierzyć z „realnym światem” i druga napisana przez Steve'a Moore'a (brak pokrewieństwa z Alanem) – opowieść osadzona w arabskich plenerach opowiadającą o autorze powieści, którego dzieła ożywają. Tylko tyle dobrego na cały dość opasły tom. Strzelam, że to głównie wina zbyt małej przestrzeni. Twórcy w ramach jednego zeszytu zdecydowanie nie potrafili się popisać. Owszem, czuć nieskrępowaną wyobraźnię i widać możliwości, jakie daje świat stworzony przez Moore'a, bo każda historyjka jest odmienna, ale na tym zalety się kończą. Wątki są najzwyczajniej płytkie i niewiele wnoszą do uniwersum Stronga. 


 


Graficznie jest standardowo jak na tę serię. Realistyczne rysunki z domieszką cartoonu świetnie pasują do opowieści tego typu. Rysowników było dużo, ale mało który się wyróżniał. Niemniej wszystko wygląda przyzwoicie, mimo iż ociera się o kicz – to w tym przypadku jednak nie problem, bo stylistyka doskonale zgrywa się z fabułą. 

 



Wiem, że marudzę na temat treści tego tomu, bo zdecydowanie odstaje jakością od poprzednich autorstwa samego Moore'a, ale jako komplecista Bestii z Northampton cieszę się, że Egmont zdecydował się na wydanie trójeczki. Wiem, moje spojrzenie na przygody Toma się nie zmieniło, ale i tak chciałem poznać te historie. Szkoda, że mają głównie wartość kolekcjonerską.