piątek, 24 maja 2019

Ultimate Spider-Man. Tom 3. Bendis/Bagley




Stali czytelnicy tego bloga zapewne pamiętają z poprzednich recenzji Pajęczaka, że w dzieciństwie kolekcjonowałem zeszyty opowiadające o jego przygodach. Jestem przez to samozwańczym koneserem komiksów o Spider-manie i podchodzę do nich z dużą rezerwą, bojąc się, że ktoś zdepcze moje piękne wspomnienia. Już trafiły mi się niewypały, ale cykl Ultimate, pisany przez Briana Michaela Bendisa, przypadł mi do gustu. 



To już trzeci tom serii tworzonej niejako po restarcie, od początku. Z poprzednich dowiedzieliśmy się o tym, jak Peter Parker został superbohaterem i do historii wprowadzono szereg postaci z mitologii Człowieka-pająka. Pajęczak tłukł się już z Doktorem Octopusem i Kravenem Łowcą. Związał się z rudowłosą Mary Jane, na arenie pojawiła się też Gwen Stacy. W tym tomie czytamy dalej o prywatnych sprawach Parkera, które są bardzo zgrabnie zaserwowane, ale uprzedzam, że mogą drażnić ludzi uczulonych na teen dramę. Ja jednak broniłbym tego elementu, bo wszak jest to komiks o nastolatku, kierowany do młodzieży, więc takie obyczajowe rozkminy są jak najbardziej na miejscu. Ze znanych wrogów wprowadzony zostaje symbiont Venom, żyjący kostium, który przywdziewa przyjaciel Parkera - Eddie Brock. Ważną postacią w opowieści staje się też nieżyjący ojciec Petera. Pojawia się w historii nie tylko symbolicznie, ale też jako nagrania na kasetach, które zostawił synowi w spadku. Element ten, podany w formie monologów, wprowadza do serii trochę niebanalnych spostrzeżeń na temat świata i Bendis mógł się dzięki temu popisać swoją elokwencją („nigdy nie ufaj ludziom w krawatach”!). Sprawia to też, że nie jest to tylko „głupi komiks o facecie w rajtuzach”, i ewidentnie czuć, że autor ma coś do przekazania – dzieciakom, bo wszak jest to komiks dla nastolatków. 



Wielkim minusem tej serii serii są rysunki Marka Bagleya i ubolewam, że to właśnie on jest nadwornym malarzem tego bardzo fajnego cyklu. Jego grafiki to znak czasów i jest w nich wszystko co złe w komiksowym medium początku wieku. Są tu zarówno dość ordynarne wpływy mangi jak i oczojebne, koszmarne, komputerowe kolory. Bardzo cieszę się, że jako dzieciak obcowałem ze Spider-manem z zupełnie innego okresu i komiks ten nie spaczył mi gustu. Wypada mi jednak pochwalić tego rysownika jako skutecznego narratora, bo mimo wszystko komiks czyta się bezboleśnie i szybko.

Serię na szczęście ratują scenariusze i mimo wszystko szczerze polecam ten cykl jako pewniak nie tylko dla nastolatków, ale też dla starszych czytelników, którzy tak jak ja wychowywali się na Spider-manie. Bednis to fachura i nawet jeśli ten komiks to tylko czytadło, to obcuje się z nim bardzo przyjemnie i na bank będę śledził dalsze losy Parkera. Bardzo się cieszę, że Egmont zdecydował się na wydawanie u nas właśnie tego cyklu. 


Dallas Barr. Marvano/Haldemana




Nie jestem fanem komiksów science-fiction, ale darzę dużą estymą „Wieczną Wojnę” – album będący adaptacją prozy Joego Haldemana, zilustrowany przez Marvano. Waliłem więc w „Dallasa Barra” jak w dym, pamiętając jaką jakość miał wcześniejszy projekt tych twórców. Tym razem Heldeman, już specjalnie dla Marvano, napisał scenariusz na podstawie swojej powieści „Buying Time”.

„Dallas Barr” to bardzo eklektyczna mieszanka różnych konwencji. Na jednym poziomie to SF, na drugim komiks szpiegowski, na trzecim złożony i trzymający w napięciu thriller polityczny. Tytułowy Dallas Barr jest typową dla gatunku inkarnacją Jamesa Bonda, której przyszło działać w świecie, gdzie istnieje terapia odmładzająca dostępna dla najbogatszych obywateli, zapewniająca każdorazowo przedłużenie życia o 10 lat. Najpotężniejszym z możnych przedstawionego świata jest Julius Stileman, lekarz zajmujący się wspomnianą kuracją. Postać ta kształtuje rzeczywistość, gdyż zabieg, który oferuje jest możliwy do wykonania tylko pod konkretnymi warunkami. Stileman obawia się nastania rządów nieśmiertelnych potentatów przemysłowych, więc zmusza swoich pacjentów (oprócz pokaźnej opłaty) do zrzeczenia się wszelkich aktywów. Tak się składa, że postać ta to również bliski przyjaciel Barra i główny jego zleceniodawca, dzięki któremu bohater, będący przy okazji najstarszym człowiekiem na ziemi, miał zawsze ręce pełne roboty i kasę na kolejną kurację. 



Powiem szczerze, że kompletnie nie kupił mnie ten album. Przemyślenia społeczno-polityczne jakie tu znajdziemy nie są tak błyskotliwe jak w „Wiecznej Wojnie”, gdzie wątek wiecznego życia był również wykorzystany. Mimo iż akcja osadzona jest w innych gatunkach i dekoracjach, nie sposób nie dostrzec, że Haldeman odcina kupony od czegoś, co udało mu się wcześniej. Tym razem nie idzie tak dobrze. Co prawda urozmaica swoje przemyślenia, ale tworzy historię, która bliższa jest pulpie niż głębokiemu, intrygującemu traktatowi o wiecznym życiu i przemianach społecznych – a tym był poprzedni komiks tej spółki, przez wielu (ja powieści Haldemana nie czytałem) uznawany za lepszy od tekstu źródłowego.

Ważnym elementem w biografii Heldmana jest jego tura podczas wojny Wietnamskiej, którą odbył w młodości – to dzięki tym wspomnieniom powstała właśnie anty-wojenna „Wieczna Wojna”. Tu również o tym przypomina, wciskając na siłę sceny retrospekcji, będące jednak w ostatecznym rozrachunku zupełnie niepotrzebnym elementem tej historii. 



Znakomita jest tu narracja obrazem, bardzo sprawnie wykorzystująca element szumu informacyjnego, znany chociażby z dzieł Franka Millera – wiele ważnych, kluczowych dla rozwoju fabuły informacji jest nam podawana w formie wiadomości telewizyjnych. Czuć, że autorzy dobrze rozumieją jakie możliwości daje medium i sprawnie stosują ciekawe zagrywki narracyjne.

To co kupuję w 100% w tym albumie to grafiki Marvano. Realistyczna krecha i nieco retro styl* rysowania pojazdów i dekoracji to elementy dla których warto mieć ten komiks w kolekcji. Dodatkowo na przestrzeni 7 albumów z przyjemnością obserwuje się rozwój, jaki przeszedł ten twórca przez lata swojej kariery. Różnice w stylu są na początku i końcu albumu tak duże, że aż dziw, że wszystkie te komiksy powstawały tu na przestrzeni zaledwie połowy dekady. 



„Dallas Barr” to następne wznowienie albumu z Egmontowskiego cyklu „Plansze Europy”. Niestety kolejne, po „Halloween Blues” (o którym pisałem tutaj: klik), niezbyt trafione. Album co prawda broni się graficznie, ale fabuła jest pogmatwana, przeszarżowana i w porównaniu do wybitnej (nie bójmy się tego słowa!) „Wiecznej Wojny”, która miała bardzo mocny i jasny przekaz, nie pozostanie na długo w pamięci czytelnika. Możliwe jednak, że nie jestem targetem tej opowieści, bo jak wspomniałem we wstępie, nie po drodze mi z komiksami SF. Niemniej nie przeszkodziło mi to w zachwyceniu się „Wieczną Wojną”, którą ostatnio łyknąłem dla sportu w jeden wieczór – ten komiks natomiast męczyłem bardzo długo, bez wielkiej przyjemności. Nie będę więc przed Wami ukrywał, że w przypadku „Dallasa Barra” za dużo elementów mi zgrzyta, bym mógł uznać go za dzieło udane.

* Retro okazuje po latach, bo podejrzewam że autor chciał, żeby wszystko było supernowoczesne – nie wyszło.

niedziela, 12 maja 2019

Vision. King/Walta




Przyznam się, że prawie przegapiłem ten komiks. Nowe albumy ze stajni Marvela omijam szerokim łukiem, bo nie mam czasu na superbohaterskie czytadła. Widząc jednak zalew pozytywnych recenzji i dużo pochwał w kierunku Toma Kinga pękłem i wziąłem ten album do recenzji. „Vision” tylko w małym stopniu jest tworem superbohaterskim. To też nie do końca zwykła obyczajówka z rajtuzami w tle. W gruncie rzeczy to głęboka przypowieść o szukaniu człowieczeństwa, ale rozpatrywać można ją na kilku poziomach.

Tytułowy Vision to członek Avengers, twór złego Ultrona, który sprzeciwił się swojemu panu i przeszedł na stronę dobra. Jest obdarzonym wolną wolą synthezoidem – androidem, który śni o elektrycznych owcach i wierzy w amerykański sen. Żyje w przekonaniu, że znajdzie w społeczeństwie swoje miejsce. Tworzy więc sobie rodzinę (żonę i dwójkę dzieci) i wzorem typowej klasy średniej wprowadza się na przedmieścia Waszyngtonu. Jego pragnieniem jest ucieczka od samotności i bycie podobnym do ludzi, co jednak nie jest takie proste. Rodzina okazuje się dysfunkcyjna i ma problemy z aklimatyzacją w społeczności – staje się to dla nich zadaniem nie do przeskoczenia. Bycie androidem zostaje ukazane przez Kinga jako rodzinna klątwa, co sprawia, że komiks ten doczekał się porównań do mrocznej literatury gotyckiej (odsyłam do świetnego tekstu zestawiającego Vision z amerykańskim gotykiem: klik), bo tam takie watki były dość chętnie wykorzystywane. W scenariuszu pojawia się też zbrodnia, która staje się rodzinną tajemnicą, co jeszcze bardziej zbliża ten komiks do wspomnianego gatunku i zasiewa niepokój w czytelniku. Nie muszę chyba dodawać, że to opowieść bratnia z „Frankensteinem” Mary Shelley, bo to już pewnie wyczytaliście z kontekstu. To również historia pełna pytań o istnienie Boga, czy raczej stwierdzenia jego istnienia. Synthezoid jest na tyle ludzki, że wierzy w niego wbrew własnemu rozsądkowi.(„Każdy ma przeznaczenie. Kod zapisany przez naszych stwórców. Podążamy naprzód kierowani jego wytycznymi.”). Niesamowita jest scena, w której bohater wraz z córką klękają i modlą się o to, by Bóg istniał. Ale któż jest Bogiem dla Visiona, skoro stworzył go przeciwnik Avengers – Ultron? Czy jego postępowanie nie jest buntem przeciwko Bogu? Komiks ten jest więc poniekąd ciosem w wartości klasy średniej i aż roi się od takich trudnych, egzystencjalnych pytań, z którymi czytelnik zostaje po lekturze.




Mimo iż jest to opowieść uniwersalna, to komiks tkwi głęboko w ramach Marvela – jest tu masa odniesień do ważnych wydarzeń z sagi o Avengers. King bardzo mądrze wykorzystuje ten świat i nie wstydzi się faktu pisania utworu o superbohaterze, ale przy tym nie ukrywa – chce opowiedzieć nam coś bardzo nietypowego. To najlepsza i najbardziej oryginalna powieść graficzna Marvela, jaką czytałem od czasu „Marvels” Kurta Busieka i Aleksa Rossa.

W przeciwieństwie do recenzowanego przeze mnie poprzednio „Invicible” dzieło Kinga jest pisane w tradycji Alana Moore'a. Nie jest to jednak zwykłe, rzemieślnicze odcinanie kuponów od dorobku Maga z Northampton, a rzecz tak dopracowana, że dorównuje jego najlepszym scenariuszom. To opatrzone dość gęstą, znakomitą narracją literacką arcydzieło komiksu głównego nurtu, jakiego nie widzieliśmy od wielu lat. Strona graficzna, za którą odpowiedzialny jest Gabriel Hernandez Walta nie olśniewa, ale to dobra, rzemieślnicza robota, nie przeszkadzająca w chłonięciu opowieści snutej przez scenarzystę.  



„Vision” jest moim pierwszym spotkaniem z pisarstwem Toma Kinga. Bardzo udanym i wcale się nie dziwię, że dostał za ten album Eisnera. Komiks działa zarówno jako rozrywka na wysokim poziomie, komentarz społeczny jak i dzieło stricte artystyczne nadające się do czytania w oderwaniu od uniwersum Marvela. „Vision” to najlepsze co do tej pory czytałem w 2019 roku. Jeśli macie w tym roku kupić tylko jeden komiks to niech to będzie właśnie ten album.  


Invincible. Tom 3. Kirkman/Ottley




Nastoletni Mark Greyson odkrywa w sobie supermoce. Nie jest to dla niego zaskoczeniem, bo jego ojciec Omni-Man jest najsilniejszym superbohaterem na ziemi i przygotowywał syna na to, że będzie musiał przejąć po nim schedę. Rzeczywistość jednak nie okazuje się bajkowa i Omni-Man niespodziewanie zniknął z planety Ziemia, zanim zdążył do końca przygotować syna (nie mogę powiedzieć dlaczego bo byłby to potężny spoiler), zostawiając go samemu sobie. Opiekę nad Markiem przejmuje rząd, który wysyła go w przeróżne miejsca, gdzie akurat potrzebna jest jego pomoc. Chłopaka otaczają też zastępy innych superbohaterów, zrzeszonych pod amerykańską flagą. 



Dostajemy więc dość radosne i mocno rozbudowane uniwersum pokrewne tym z DC i Marvela. Tylko takie (seria powstała dla niezależnej oficyny Image), w którym nikt nie siedzi nad autorem z batem mówiąc „to można, tego nie można”. Wychodzi to tej serii na dobre. Tak, to powiew  świeżości, ale nie spodziewajcie się tu jakiejś dekonstrukcji mitu superbohaterskiego. Ten komiks jest aż przesiąknięty zachwytem nad możliwościami fabularnymi, jakie daje gatunek i sprytnie powiela wszystko, co najlepsze w głównonurtowych opowieściach tego typu. Ważnym, mocno rozbudowanym elementem całej układanki są tematy obyczajowe, związane z życiem prywatnym Marka. Tematy, na dodatek, bardzo interesująco przecinają się z losami jego zamaskowanego alter-ego, tworząc symbiozę i dość realistyczny (o ile takie rzeczy mogą być realistyczne) obraz bycia herosem w rajtuzach. Komiks podejmuje przykładowo motyw tego jak superbohaterstwo wpływa na bliskich ludzi głównej postaci – jego matkę i dziewczynę.

Wpadłem w tę serię jak śliwka w kompot i z utęsknieniem czekam na kolejne tomy –  ma być 12. Być może nie jest to arcydzieło, ale jeśli to tylko czytadło, to najwyższych lotów. Skutecznie rozpala chęć dowiedzenia się co będzie dalej. Wśród innych serii superbohaterskich „Invicible” wyróżnia totalna spójność i konsekwencja, bo to seria od początku do końca tworzona przez tych samych autorów. Drobne elementy, ledwie zaznaczone w poprzednich tomach, zaczynają nabierać z czasem większego znaczenia, więc wszystko wydaje się tu przemyślane w najdrobniejszych szczegółach.  



Prócz rewelacyjnego scenariusza Kirkmana komiks ten ma niezgorsze grafiki Ryana Ottleya. Autor rysuje realistycznie, z niewielką domieszką cartoonu. W jego pracach jest obecny duży dynamizm i zrozumienie konwencji. Jego charakterystyczny styl sprawia, że „Invincible” wyróżnia się w zalewie komiksów superbohaterskich, a przy tym nie popada w artystowską manierę i idealnie współgra z naładowanym akcją scenariuszem. Rysunek Ottleya świetnie absorbuje też komputerowo nakładane kolory autorstwa Billa Crabtree, które mimo dużej oczojebności nie popadają w totalny kicz. Wszyscy autorzy spotkali się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i z ich pracy wyszło coś, co będzie długo pamiętane i nieszybko się zestarzeje.

Tradycyjnie (już trzeci raz) tekst skończę porównaniem do mistrza – to jest zupełnie inny sposób pisania komiksu superbohaterskiego niż ten, który do medium wniósł Alan Moore. Wychodzi to tej serii na dobre, bo Kirkman musiał być świadomy, że z genialnym Brytyjczykiem nie ma co konkurować. Na szczęście wcale nie musiał. Ma swojego „Invincible”, twór zarazem będący peanem pochwalnym gatunku jak i dziełem osobnym, którym autor zapisze się w historii komiksu złotymi zgłoskami.   



wtorek, 7 maja 2019

Hellblazer. Tom 1. Brian Azzarello




John Constantine to stworzony przez Alana Moore'a londyński Mag, który debiutował w latach 80-tych na łamach wydanej u nas już w całości „Sagi o Potworze z Bagien” (klik 1, klik 2). Asystował tam Baginiakowi w bardzo dużym wydarzeniu i nie tylko spisał się dzielnie, ale też przeżył, a trupy ścieliły się gęsto. Okazał się na tyle atrakcyjną postacią, że wkrótce dostał własny tytuł: „Hellblazer”. Jego przygody to rzecz kultowa i najdłuższa seria wydawana przez Vertigo. Przez lata pisali ją głównie autorzy pochodzący z Wysp Brytyjskich. Brian Azzarello jest bodaj pierwszym Amerykaninem, który miał ten zaszczyt.



 Nie będę ukrywał. Cieszyłem się jak dzieciak z faktu, że Egmont w końcu znów zainteresował się „Hellblazerem” (wcześniej wydał część runu Gartha Ennisa, ale z powodu niewystarczającej sprzedaży porzucił serię). Tym bardziej smuci mnie, że akurat padło na odsłonę pisaną przez Briana Azzarello, która jest najzwyczajniej przeciętna. Nie udało mu się (przynajmniej na razie, tworzony przez niego cykl zostanie zebrany w dwóch tomach, więc może jeszcze się zrehabilituje) głęboko wejść w postać niejednoznacznego moralnie Maga – to cecha charakteru mocno uatrakcyjniająca opowieści o tej postaci. Komiksy te to nic więcej jak poprawnie napisane i luźno powiązane ze sobą gatunkowe czytadła, bez szczególnie rozwiniętej warstwy psychologicznej. Odniosłem wrażenie, że Azzarello nie czuje zupełnie potencjału tej serii i jej bohatera – trzyma się dość daleko od okultystycznych tematów i serwuje nam typowe dla siebie historie oparte o kryminał. Niedawno przeczytałem (napisał to bodaj Rafał Kołsut na którejś facebookowej grupie, pozdrawiam!), że problemem Azzarello jest to, iż cały czas pisze jeden i ten sam komiks. Tak właśnie jest w tym przypadku, z tym, że daleko temu albumowi do przebojowych „100 Naboi”, bliżej mu do średniego „Jokera”, w którym również nie udało mu się zbyt głęboko wejść w tytułową postać.




Grubaśne wydanie Egmontu zbiera trzy tomy regularnej serii. Pierwsza część, zdecydowanie najlepsza, jest komiksem dziejącym się w amerykańskim więzieniu, do którego trafił Constantine. Okazuje się, że cyniczny Mag jest w stanie zaaklimatyzować się nawet tam i szybko wchodzi w różne korzystne dla siebie konszachty. Odsłona ta nie jest wybitna fabularnie, ale nadrabia grafiką, bo rysowania jej podjął się tuz komiksu niezależnego – Richard Corben. To ten okres jego kariery, kiedy chwytał się mainstreamowych zleceń i Azzarello miał farta, że ten zgodził się z nim pracować. Druga opowieść dzieje się na zabitej dechami amerykańskiej wsi i niestety nie mogę wam więcej zdradzić z fabuły, bo zepsułbym potencjalnym czytelnikom zabawę. Trzecia dzieje się w odciętym od świata przez śnieżycę barze, w którym zbiera się dość nieciekawa (nie że „spod ciemnej gwiazdy”, tylko naprawdę nieciekawa) menażeria charakterów wchodzących ze sobą w konflikty. Obie narysował Marcelo Frusin i niestety są przeciętne graficznie. Prócz tego mamy w zbiorze dwie krótkie historyjki będące niezbyt udanymi przerywnikami i wspominam o nich tylko z kronikarskiego obowiązku. Jedną narysował Steve Dillon, drugą Dave V. Taylor.

Szukam w tym komiksie plusów już na siłę, no ale coś się znajdzie: to, co najciekawsze w „Hellblazerze” w wersji Azzarello to portret prowincjonalnej ameryki, ale przecież nie po to sięga się po komiks o brytyjskim, ambiwalentnym moralnie okultyście, żeby czytać opowieści o wsiokach. 




Polskie wydanie „Hellblazera” wzorowane jest na Francuskiej edycji, w której zaczęto serwować przygody słynnego Maga właśnie od runu Azzarello, a to błąd. Czytałem inne odsłony tej serii i uważam, że Egmont powinien zacząć po Bożemu, od pierwszych znakomitych tomów tworzonych przez Jamiego Delano (tutaj pisałem o numerze jeden: klik). Może to nieco oldskulowa szkoła pisania komiksów, ale nie sądzę, żeby bardzo to przeszkadzało odbiorcy świadomie sięgającemu po „Hellblazera”. Będę śledził tą serię, bo jestem najzwyczajniej ciekaw dalszych losów Constantina. Niemniej zdecydowanie nie sięgam po nią dla scenariuszy Azzarello, którego oficjalnie przedawkowałem.

środa, 1 maja 2019

100 Naboi. Tom 5 Azzarello/Risso




Wraz z wydaniem niniejszego, piątego już tomu dobiliśmy do finału „100 Naboi”.  U samej idei tej serii stoi pomysł, opowiadający o życiowych przegrańcach do których zgłasza się człowiek z walizką pełną nienamierzalnych pocisków. Gdy zostaną znalezione na miejscu zbrodni, śledztwo zostanie wyciszone. W walizce, prócz naboi, znajdują się materiały wskazujące delikwenta stojącego za zniszczeniem życia bohaterów. Dzięki temu protagoniści mogą powziąć bezkarną zemstę.

Opowieści o looserach z gnatem w ręku wychodziły Azarello znakomicie. Zaczął jednak tworzyć też szersze tło do tej opowieści, traktujące o potężnej organizacji stojącej za akcjami z walizkami. Z tym wątkiem nie było już tak dobrze i wydaje się, że został napisany po to, by nadać głębszy sens innym wydarzeniom. Do tej pory wszystko trzymało się kupy i czytało się to znakomicie – w poprzednich recenzjach piałem z zachwytu nad pracą Azzarello i Risso, określając ich serię jako arcydzieło komiksu. Stało się jednak to, co oznajmiali mi już znajomi, którzy czytali „100 Naboi” w oryginalnych wydaniach – jakość spadła i najnowszy album jest słabszy niż poprzednie. 


Ogrom postaci, który wykreował Azarello, nie pomaga w lekturze i łatwo się w tym wszystkim pogubić, a może pogubił się i sam autor. Strasznie powoli wygasza opowieść, wykańczając po drodze bohaterów. Wydaje się to bezcelowe, bo wielki finał był już obecny w poprzednim, bardzo dobrym tomie i z powodzeniem historia mogłaby się już wtedy skończyć. Autorzy chcieli jednak dociągnąć opowieść do setnego numeru i niestety nie wyszło jej to na dobre. Znów najlepiej wypadają historie o maluczkich tego świata, którzy dostali się w tryby wielkiej organizacji. Rewelacyjna jest opowieść o Pipenie, murzyńskim chłopcu z biednej dzielnicy, namówionym do popełnienia morderstwa. To jednak tylko wątek poboczny, stanowiący tło dla historii niesnasków wewnątrz organizacji Trust, która stoi za wręczaniem tytułowych 100 naboi. 



Warstwa rysunkowa stoi w tej serii na najwyższym poziomie. Eduardo Risso jest w moich oczach geniuszem komiksu i trudno wskazać kogoś, kto spisałby się przy „100 Nabojach” lepiej niż on. Wpływy graffiti widoczne w jego rysunkach bardzo udanie podkreśla urbanistyczny wydźwięk tej historii. Genialnie prowadzi narrację graficzną, a ta wcale nie była łatwa do ugryzienia, bo Azzarello mnoży wątki jak pojebany. Wybitnie rysuje kobiety, które pod jego stalówką stają się ultra seksowne. Jeśli miałbym sam napisać kiedyś scenariusz gangsta/noir i mógłbym wybrać kto ma go narysować, to Risso byłby na samym szczycie listy.

Stałem się dużym fanem tego komiksu, więc smuci mnie nieco słabszy finał tej opowieści. Uważam jednak, że wcześniejsze tomy są wybitne i mimo wszystko powinniście sięgnąć po dzieło Azzarello i Risso, bo historia ta ma czytelnikowi sporo do zaoferowania. Zastanawiam się trochę: czy gdybym czytał całość naraz, odebrałbym ostatni tom inaczej? Możliwe, niemniej nie mam na to czasu. Obiecuję sobie jednak, że kiedyś ją tak przeczytam, bo bardzo lubię wracać do świata wykreowanego przez Azzarello. „100 Naboi” to najlepsze, co stworzył.