poniedziałek, 21 marca 2022
Invisible Kingdom. Wilson/Ward
środa, 9 marca 2022
Rzeźnia numer 5.
Zapraszam do kolejnego odcinku serialu pod tytułem „Piernikowski nadinterpretuje”. Tym razem, ponownie odnosząc do własnych doświadczeń kwestie, o których nie mam pojęcia, porozmawiamy o tym, jak to ludzkie tragedie nie zawsze muszą nierozerwalnie być utkane skrajną powagą formy. Znam nawet osobiście pewnego człowieka, urodzony bajarz, wulkan charyzmy. W trudniejszych momentach życia zdarzało mu się opowiadać o swoich rozterkach z typową dla siebie werwą, dostrzegając wszystkie absurdy, narracyjne niuanse własnej opowieści i przede wszystkim powodując uśmiech, refleksja przychodziła z czasem. Jestem pewny, że mój przyjaciel dogadałby się z Kurtem Vonnegutem.
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca” to komiksowa adaptacja kultowej książki Vonneguta o (praktycznie) tym samym tytule. Teoretycznie wszystko kręci się wokół bombardowania Drezna, ale jednak z najbardziej przerażających masakr w historii ludzkich to tylko centralny punkt opowieści o życiu Billy'ego Pilgrima – człowieka, który wypadł z czasu i przy okazji zainteresowali się nim Tralfamadorianie, czyli kosmici postrzegający jednocześnie wszystkie wydarzenia na osi temporalnej. Tak się złożyło, że Billy był jeńcem wojennym podczas nalotu, jednym z nielicznych ocaleńców hekatomby. Wbrew pozorom więcej dowiemy się jednak o innych punktach zwrotnych jego żywota.
Bo „Rzeźnia…” to, przynajmniej w moim odbiorze, krytyka wojny uczyniona jednocześnie z rozmysłem, ale i mimochodem. Vonnegut już w oryginale opowiadał o życiu, w sposób ubarwiony sci-fi z dziwacznymi kosmitami i nielinearnym postrzeganiem czasu. U niego ta fantastyka nawet nie powinna rodzić pytania, czy te nadnaturalne fragmenty faktycznie miały miejsce, są oczywistym sposobem na przekazanie pewnej wiadomości. Ostatecznie punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale dla mnie to zawsze była przede wszystkim pochwała życia ukazana poprzez naturalny dla umysłu strumień świadomości, doświadczanie przyszłości, przeszłości i teraźniejszości na raz. Stan, który traumatyczne przeżycia podczas wojny prawdopodobnie tylko umacniają.
Dlatego również komiksowa wersja tego tytułu, będąc adaptacją idealną (o tym za chwilę), gra identyczne tony. Ryan North doskonale przekazał na obrazkowe medium wiadomość o wspaniałości życia i o wojnie, jego antytezie, o jednym ze źródeł zagubienia, które ma czelność czasem się wedrzeć w życiorysy bez wyjątku interesujących jednostek. To rozważania o niepozornym, ukrytym pięknie, wyławianym po trochu z codziennej, niepoukładanej i często makabrycznie zabawnej egzystencji. Nie ma tu moralizatorstwa, nie ma patosu, bo wszystkie rzeczy (dobre i złe), po prostu się zdarzają. Dla niektórych taki luz w opowieści o dramatach wojny był przesadą, co jest zrozumiałe, ale w „Rzeźni numer pięć” pozorny brak kontrastu tylko zachęcał mnie do wyciągania własnych wniosków. W każdym elemencie dobrej zabawy widziałem tu jakąś życiową metaforę – trafną, przyziemną i pozbawioną kiczowatego patosu.
Nie ma tak naprawdę w tej chwili różnicy, czy mówimy o książce, czy o teoretycznie omawianym aktualnie komiksie – pod większością względów obie wersje są jednorodne. Wyobraźnia i kunszt literacki Vonneguta zbudowały barwną fantazję, paradoksalnie realną, która od zawsze była nieco komiksowa, wypełniona fascynującymi wizjami. Te, tym razem, są jedynie nieco bardziej namacalne. Sam byłem zaskoczony, jak bardzo trzymany przeze mnie komiks jest… komiksowy, nie mam na to lepszego określenia. Autorzy korzystają z dobrodziejstw medium z prawdziwą gracją, bez zbędnej przesady eksperymentują z sekwencyjnością, przerywają ją szkicami i fragmentami przypominającymi jajcarską kronikę. Rysunki Alberta Monteysa również doskonale wpisują się w pozorną niepowagę, staroszkolny, kreskówkowy styl z jednej strony podkreśla czarny humor, a z drugiej pozwala na sporo ekspresji w dynamice i mimice. Człowiek czytając cały czas ma wrażenie, że nie powinien się tak dobrze bawić, a tu klops.
Trudno nie być pod wrażeniem tego albumu i trudno nie czerpać z jego radości. To rzecz niezwykła, bo w niezwykle zwyczajny sposob mówi o wydarzeniach… niezwykłych (wybaczcie, to tak dla podkreślenia myśli). To, tak samo jak oryginał, strawne i jednocześnie niesamowicie inteligentne spojrzenie na zło poprzez rozkładanie na czynniki pierwsze wszechobecnego dobra. Podkreślenie dramatu wojny przez przedstawienie w nieco pokręconej narracji całej cudowności, w której ta wojna przeszkadza. Z jednej strony doskonała zachęta do zapoznania się z książką, a z drugiej dzieło samodzielne i zupełnie wystarczające. Dawno nic tak dobrego u nas nie wyszło i umyślnie byłem w tym tekście rozmarzony, enigmatyczny i mało rzeczowy. Chcę, abyście mieli szansę zapoznać się z tym tytułem osobiście.
Autor:Rafał Piernikowski
środa, 2 marca 2022
Pacjent. Le Boucher.
Nie dałem rady nadrobić tego komiksu do podsumowania roku i był to wielki błąd, bo byłby bardzo wysoko w moim rankingu. Przepraszam Non Stop Comics! Uchybieniem jest też fakt, że nie czytałem poprzednio wydanego u nas albumu tego autora, a niestety jest już wyprzedany. „Pacjent” to bowiem arcydzieło. Już nawet nie tylko w obrębie komiksu, bo z powodzeniem zestawić można go z filmowymi przedstawicielami thrillera psychologicznego – tymi największymi w swojej klasie.
„Pacjent” to rzecz na miarę stareńkich, ale dalej świeżych i zaskakujących arcydzieł, jak „Les Diaboliques” Henriego-Georgesa Clouzota czy „Psychoza” Alfreda Hitchcocka, po której nastąpił bum na filmowe produkcje tego typu. Z tym ostatnim „Pacjenta” poniekąd łączy konstrukcja, ale o tym sza, bo jak powiem więcej, to będzie spoiler. Nie sposób zresztą pisać tu o fabule bez zdradzania tajemnic, które autor stopniowo przed nami odkrywa, więc daruję to sobie. Chcę, żeby wszystko w tym albumie było dla Was, tak jak dla mnie, zagadką. Powiem tylko, że znakomite portrety psychologiczne, konstrukcja fabuły, świetnie zbudowane chore relacje między ukazanymi tu bohaterami (ileż w tym wspomnianego Clouzota! No mistrzostwo świata!) czynią z „Pacjenta” arcydzieło, które (mam nadzieję) wykroczy swym rażeniem poza świat komiksu. Powinni po ten album sięgnąć, moim zdaniem, wszyscy zainteresowani tego typu narracjami, nie tylko koneserzy opowieści obrazkowych. Jeśli więc czytujecie Arkham dla beki lub rzadkich filmowych polecajek, to tym razem zróbcie wyjątek, posłuchajcie wujka Krzycha i kupcie sobie „Pacjenta”.
Bardzo ciekawe jest to, że graficznie komiks ten odstaje od typowych frankofonów. Moim zdaniem czuć tu bardzo duże wpływy mangi, kolorystycznie doprawionej nieco pastelowymi komputerowymi kolorami. Niemniej nie wypada to kiczowato, chylę czoła za tak umiejętne wykorzystanie współczesnych technik i stylów graficznych. Po za tym, autor stroni od artystowskiego zadęcia, a rysunek jest mu potrzebny tylko w celach narracyjnych, nie chce szpanować warsztatem czy ubierać swoich prac w tak powszechny w thrillerze styl noir. Mimo iż jest to thriller noir pełną gębą, tylko nie od strony estetycznej.
Timothe Le Boucher jawi się jako mistrz. Mistrz snucia opowieści, świadomy gatunku autor, a nie tylko twórca komiksów. Nie bądźcie frajerami jak ja i nie przegapcie dzieł od tego twórcy. A mam nadzieję, że możemy w liczyć na więcej jego komiksów. W tym wznowienie pierwszej wydanej u nas jego powieści graficznej „Dni, których nie znamy”. Bardzo, bardzo o to proszę!
Batman. Imposter. Tomlin/Sorrentino
Jakość komiksów z linii DC Black Label jest (z małymi wyjątkami podkreślającymi regułę, takimi jak rewelacyjna „Wonder Woman: Martwa Ziemia”... no i właściwie niczym więcej) tak słaba, że urządzać sobie można z nich podśmiechujki. W obrębie bat-tytułów na razie zasłynęła tylko wyedytowanym pindolem z tytułu Azzarello. Szkoda, bo przecież pomysł na zamknięte, kilkusetstronicowe powieści graficzne ze sztandarowymi bohaterami tej marki wydaje się samograjem – czymś, co nie miało prawa się nie udać. No nie udało się. Czy „Batman: Imposter”, pisany przez Mattsona Tomlina i rysowany przez Andreę Sorrentino, wyróżnia się pośród innych tytułów z czarną metką? Przyjrzyjmy się mu.
Fabuła dzieje się rzekomo w roku drugim, ale po prawdzie to rzecz nie czerpiąca w ogóle z Millera, więc dziać mogłaby się kiedykolwiek. Więcej tu wpływów ekranizacji Nolana niż jakichkolwiek innych twórców fabuł o Batłomieju. To zrozumiałe w dzisiejszych czasach – szczególnie, gdy chce się sprzedać niezobowiązującą lekturę dla komiksowych nobów, a tym ma być w zasadzie Black Label. Źle to czy dobrze – nie mi o tym sądzić. Wolałbym jednak, żeby były to udane tytuły, a nie rzemieślnicza dłubanina, często poniżej jakiegokolwiek poziomu, po którą sięgną tylko recenzenci i ludzie naiwnie chcący przez te historie wkraść się na chwilę do świata DC. Ja sam siedzę raczej w starszych Batmanach, więc samemu pomysłowi przyklaskuje, bo nie muszę wertować dziesiątek dziwacznych eventów, które donikąd nie prowadzą. Niestety „Imposter”, mimo iż ostatecznie daleki od tragedii, jest komiksem od strony fabularnej nijakim. Brak tu ciekawie zarysowanej psychologii postaci (mam wrażenie, że autor nie jest sam fanem komiksowego Batłomieja), czy nawet jakieś szczególnie dobrej zagadki kryminalnej. Najciekawsze jest to, że na łamach tego albumu autor daje się zakochać Brusowi Waynowi. Nie jest to zgodne z tym portretem Batmana, który ja lubię. Nie odnajdziemy tu samotnego, semickiego mściciela, siedzącego w milczeniu na gargulcu, skąpanego w strugach deszczu, ale umówmy się – w czasach gdy w runie Kinga są jakieś śluby z Catwoman (zbieram ten run, na razie przeczytałem pierwszy tom), Tomlin mógł sobie na takie coś pozwolić. W rezultacie wyszło jednak średnio i nie polecę Wam tego komiksu ze względu na fabułę. Będę natomiast rekomendował go za rysunki.
Andrea Sorrentino, Włoch, który mimo tworzenia grafik utrzymanych stylistycznie w obrębie współczesnej sztuki narracji obrazem (którą średnio cenię), jest zdecydowanie artystą wartym uwagi. Jego umiejętności wizualnego snucia historii są nieprzeciętne. Kompozycje bat-plansz porównałbym tu najchętniej do prac J. H. Williamsa III. Z tym, że Sorrentino nie jest jego epigonem, a po prostu bardzo ciekawie, innowacyjnie układa plansze pchające fabułę do przodu. Do tego dochodzą barwy pani Jordie Bellaire, które są równie nowoczesne co rzemiosło Sorrentino i wszystko pięknie się zazębia, tworząc niebagatelny, wart uwagi album z Gackiem. Wszystko tu jest si, łącznie z pięknie zaprojektowanym albumem, który przyjemnie się przegląda.
Wiem, wiem, chcecie przede wszystkim dobrych historii z Nietoperzem. Niestety w tym wypadku będziecie musieli się zadowolić ładnie narysowanym Batłomiejem. Tylko tyle i aż tyle. Mi osobiście to wystarcza, by zostawić sobie ten album na półce. Biorąc pod uwagę mizerny poziom DC Black Label to i tak dużo.