sobota, 28 września 2019

Klezmerzy. Tom 1 i 2. Joann Sfar



Joann Sfar to twórca bardzo ceniony i nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że dziś jest już gigantem komiksu europejskiego (a także zdolnym reżyserem filmowym, ale to temat na inną okazję). U nas najbardziej znany pozostaje ze względu na swoją genialną serię o Kocie Rabina. Na rynku jest jednak sporo innych, mniej znanych tytułów firmowanych jego nazwiskiem (polecam między innymi „Profesora Bella”), w tym rewelacyjna opowieść o „Klezmerach”, której Kultura Gniewu wypuściła niedawno dwa tomy – pierwszy jest wznowieniem, drugi premierą.

To historia osadzona w międzywojennej Europie wschodniej. Bohaterami jest kilku żydowskich włóczęgów (będących przy okazji muzykami zarobkowymi), piękna śpiewaczka i mocno naznaczony przez los cygan. To drużyna dla komiksowych opowieści bardzo nietypowa, ale charakterna i aż emanująca energią. Tak się składa, że wszyscy pałają nie lada pasją do muzykowania, nawet jeśli niektórym brak do tego umiejętności. Los sprowadza tą całą menażerie do Odessy, gdzie muzycy mają grać na urodzinach pewnej starszej kobiety, które zamieniają się w wielogodzinną, szaloną imprezę. Dla twórcy to idealny pretekst do ukazania ich odmiennych od siebie charakterów, przyjrzenia się im i nakreślenia szczegółowych portretów. 



Świat ukazany przez Sfara już nie istnieje. A może trafniej byłoby powiedzieć, że nigdy nie istniała i fabuła jest jedynie fantazją autora na temat tego okresu w historii regionu? Niemniej dość łatwo uwierzyć w bajania tego niezwykle zdolnego Francuza żydowskiego pochodzenia i dać mu się porwać w świat wcale nie tak odległy od tego, który w swoich filmach portretuje Emir Kusturica. W historii Sfara jest podobna witalność, przebojowość, energia i zachwyt nad obrazowanym folklorem.

Seria ta bardzo wyróżnia się spośród innych komiksów autora. To ogólnie dobry, pomysłowy rysownik, obdarzony charakterystycznym stylem, ale w tym cyklu przeszedł samego siebie. Osobiście zachwycam się warstwą plastyczną, która jest jakby połączeniem kreski mistrza Sempe z kolorystyką (genialne akwarele!) żywcem wyjętą z obrazów Marca Chagalla. Możliwe, że przez te zabiegi plansze są momentami nieco nieczytelne i rozmyte, ale warstwa artystyczna stoi tu na tak wysokim poziomie, że bez problemu wybaczam to Sfarowi. Jasne, dla tych, dla których komiks skończył się na Thorgalu, rysunki Sfara będą niezjadliwe. Nie przejmował bym się jednak nimi zanadto, bo mnie pewnie nie czytają. Zresztą mocno wierzę w dobry gust swoich czytelników, którym tę serię bardzo rekomenduję i zapewniam, że to jedna z najlepszych rzeczy jakie się w tym roku w komiksowie pojawiły. 



Opowieść o „Klezmerach” liczy obecnie już pięć tomów, u nas wyszły dopiero dwa, a w dodatku na drugi (wznowiony wraz z nim został pierwszy) przyszło nam czekać jakąś dekadę. Miejmy nadzieję, że teraz pójdzie szybciej i że seria stanie się na naszym rynku przebojem. Ten, jest już chyba na tyle dojrzały, że tym razem przyjmie kolejny cykl Sfara z otwartymi rękami. 


piątek, 27 września 2019

Ultimate Spider-Man. Tom 4. Bendis/Bagley




No dobrze. Stało się. Czas się przyznać. Jestem znów fanem Spider-Mana i mój zbiór komiksów o nim stale się powiększa. Minęło ponad 20 lat od czasu, gdy kupowałem jego przygody w zeszytach i co miesiąc z wypiekami na twarzy śledziłem jego perypetie. Dziś wracam do komiksów o nim za sprawą Egmontu, bo wypuszcza tego sporo (nawet nie wszystko ogarniam). Niedawno pisałem o zbiorczym wydaniu runu Toda McFerlane (klik), a dziś sięgam po 4 tom Ultimate Spider-Man, który jest pisany przez lubianego przeze mnie Briana Michaela Bendisa.


Od razu ostrzegam wszystkich których drażni w tym cyklu teen drama: ten tom to głównie obyczajówka i na pierwszy plan wysuwają się problemy, z jakimi musi się borykać Parker w prywatnym życiu. O ile w poprzednich odsłonach Bendis sporo gmerał przy mitologii Pająka, wystawiając na pierwszy plan jego kultowych wrogów, to w tym niemal zupełnie sobie to odpuszcza i skupia się na portrecie psychologicznym bohatera. Wszystko to jest jednak podane w formie opowieści dla nastolatków, więc komiksowego Bergmana nie macie się co spodziewać. O dziwo mi, staremu koniowi po 30, czyta się to znakomicie, więc zapewne jeśli jesteście również fanami pająka, to łykniecie to wszystko bez popity.

Ze znanych postaci z uniwersum Spider-Mana w tym tomie na arenę wraca Kingpin, a premierowo pojawia się Czarna Kotka, czyli Felicia Hardy. Uroczą rozpierduchę zrobi też Elektra. Wszystkie te elementy wypadają bardzo dobrze, acz jak wspomniałem, wątki super-hero są bardzo oszczędnie dozowane.

Największym problemem tej serii są dalej rysunki. Co prawda Bagley pocisnął tu kilka plansz z akcją, które zrobiły na mnie dobre wrażenie, ale chwilę później narysował Czarną Kotkę. Bohaterka wygląda naprawdę tragicznie i bardzo sztucznie, jak jakaś niskich lotów gwiazda porno z sylikonowymi cyckami. Bagley rysuje ewidentnie pod nastolatków, żerując przy tym na najniższych instynktach i nieładnie szafuje seksualnością kobiecych postaci. Gdyby robił to z gracją można byłoby go usprawiedliwiać, ale ostatecznie spod jego ręki wychodzi siermiężny kicz. W jego pracach jest też wszystko, co było chujowe w komiksowych grafikach z początku wieku, gdy przemysł zachłysnął się technikami cyfrowymi i najzwyczajniej niszczył nimi prace zdolnych grafików. Pisząc te słowa zerkam na dołączoną na końcu albumu galerię szkiców i muszę przyznać, że w samym ołówku rysunki Bagleya wyglądają znacznie lepiej, więc strzelam, że i on padł ofiarą tych niecnych praktyk. Niemniej uważam, iż bardzo źle się stało, że to właśnie on ilustruje ten bardzo dobry scenariusz. Ta seria zdecydowanie zasługuje na kogoś lepszego.

Run Bendisa jest bardzo długi i liczyć będzie bodaj 13 grubaśnych tomów. Ja się z tego faktu bardzo cieszę, bo z wielką przyjemnością sięgam po tę serię. Oby wysoki poziom utrzymał się jeszcze długo. I nie, zupełnie nie przeszkadza mi, że to głównie obyczajówka. Trochę powinno mi być chyba wstyd, bo jaram się komiksem kierowanym ewidentnie do nastolatków, ale udaję, że recenzowanie go to taka forma pracy. Niestety zdradzają mnie moje ulubione bokserki, które są ozdobione znakami człowieka-pająka.

wtorek, 10 września 2019

Kapitan Ameryka. Tom 1. Zimowy Żołnierz. Ed Brubaker




Skończyły się wakacje, ale ja jeszcze nie pożegnałem się z komiksami Marvela i zapewne o czymś od czasu do czasu Wam napiszę, bo wychodzi tego u nas sporo, a moja ciekawość co do mainstreamu jeszcze nie została zaspokojona. Dziś przypatrzymy się „Kapitanowi Ameryce”, tomowi „Zimowy Żołnierz” pisanemu przez jednego z moich ulubionych anglosaskich scenarzystów: Eda Brubakera. To bardzo ceniony i nagradzany autor. Na naszym rynku możecie poczytać całkiem dużo jego dzieł. Ja od siebie polecam najbardziej serię „Criminal”, która obecnie wydaje Mucha.

Wróćmy jednak do Marvela. „Zimowy Żołnierz” to całkiem dojrzała powieść graficzna, którą można czytać z powodzeniem, nie znając innych komiksów o Kapitanie Ameryce. Główna linia fabularna opowiada o zdobyciu przez pewnego rosyjskiego dowódcę kosmicznej kostki, artefaktu równie potężnego co niebezpiecznego. Drugim ważnym wątkiem jest intryga o tytułowym Zimowym Żołnierzu, której idei Wam nie zdradzę, acz pewnie wiecie już o co w niej chodzi jeśli znacie film. I tu podkreślę – nawet jeśli widzieliście ekranizację, to powinniście sięgnąć po komiks, bo przedstawia opowieść znacznie lepiej i głębiej. Poza tym Brubaker kładzie duży nacisk na portrety psychologiczne swych postaci, a tego zdecydowanie zabrakło w kinie. 



Lubię Kapitana Amerykę, ale nie będę zgrywał speca od jego przygód i szczerze przyznam, że trudno mi stwierdzić jak ten run wypada na tle innych komiksów o legendarnym superżołnierzu. Mimo iż nie znam kontekstu, wyczytuję z treści, że Brubaker mocno miesza w mitologii tej postaci. Co istotne, nie ma tu nadęcia, którego można byłoby się spodziewać po opowieści traktującej o facecie, który jest symbolem amerykańskiego patriotyzmu. Teraz czytałem „Żołnierza” drugi raz (pierwszy raz wyszedł u nas w ramach WKKM) i powiem szczerze, że obecnie, gdy oczytałem się trochę w komiksach o kalesoniarzach, podobał mi się bardziej.

Rysunki do tego albumu są w całości wykonane komputerowo. Stali czytelnicy wiedzą, że ja nie cierpię cyfry. Te obrazki jednak akceptuję. Rysowników jest kilku i wszyscy nie wychylają się ponad poprawny rzemieślniczy poziom. Mnie najbardziej podobają się sekwencje obrazujące zdarzenia dziejące się w czasie II wojny, które rysuje lubiany przeze mnie Michael Lark, ale to ledwie ułamek całości i poza tym elementem daleko jest mi do zachwytu.



Na grudzień zapowiedziano już tom drugi „Kapitana Ameryki” według Brubakera. Będę zbierał tę serię i muszę przyznać, że według mnie autor radzi sobie w mainstreamowym komiksie znacznie lepiej niż inny mój ulubieniec, który kosi kasę od Marvela, czyli Jason Aaron. Jak wspomniałem, lubię Kapitana Amerykę, ale przyznam, że za tę sympatię w dużej mierze odpowiada właśnie run Brubakera. Niemniej przeczytałbym chętnie jakieś inne ważne opowieści z tą postacią (na półce mam chyba tylko „Kapitan Ameryka: Biały”). Muszę się chyba zainteresować tym co powychodziło u nas w ramach WKKM. Tymczasem Wam rekomenduję „Zimowego Żołnierza”. Salutuję i czekam do grudnia Kapitanie.