czwartek, 30 kwietnia 2020

Indyjska włóczęga. Ayroles/Guarnido




Gdy wziąłem ten album pierwszy raz w ręce, myślałem, że to obłędne grafiki będą największą zaletą tej opowieści. Jednak gdy zagłębiłem się w lekturze, zostałem mile zaskoczony. Okazuje się bowiem, że bardzo dobry scenariusz, świetnie napisany przez Alaina Ayerolesa, zdecydowanie im dorównuje. A poprzeczka zawieszona przez Juanja Guarnido jest przecież wybitnie wysoko.

Rzecz opowiada o pewnym hiszpańskim obieżyświacie, rzezimieszku i lekkoduchu Pablosie, którego los rzuca do Ameryki, już po okresie konkwistadorów, ale jeszcze w czasach gdy ta zwana była Indiami. To historia spreparowana wedle wszystkich reguł opowieści łotrzykowskiej, okraszona bardzo dużą dozą humoru. Jest to więc w rezultacie wdzięczna mieszanka komiksu przygodowego z komedią. Mimo pewnej wtórności wobec gatunków literackich opowieść jest świeża, oryginalna i pełna wigoru. Ja jednak, szukając bratnich jej dzieł, najchętniej wskazałbym na nasze wybitne „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”. Tak, to niemal tak samo rozpędzona, szalona podróż tylko osadzona w innych historycznych realiach – ale równie silnie i z humorystycznym wyczuciem. Pablos jest też może mniej poczciwy niż Franek Dolas, bo ostatecznie to nie lada ziółko (przykładowo nieraz zarabiające jako alfons), ale w gruncie rzeczy da się lubić i nie znajdzie się chyba odbiorca, który ostatecznie nie będzie mu kibicował.



Jak już wiecie ze wstępu, genialnymi grafikami do tego komiksu zajął się Juanjo Guarnido. To twórca dobrze znany polskiemu czytelnikowi, bo jest autorem wybitnych rysunków do niezwykle popularnej w naszym kraju serii o „Blacksadzie”, kocie detektywie (klik). W swoim sztandarowym cyklu rysował jednak bardzo specyficznie – bohaterowie to animorficzne zwierzęta pociśnięte w realistycznym stylu. W „Indyjskiej włóczędze” postawiono jednak na ludzkie postacie, sportretowane w realistycznym stylu z niewielką domieszką cartoonu. Guarnido, jak na wybitnego rysownika przystało, bez problemu odnalazł się i w tej stylistyce. Warto zauważyć też, że rewelacyjnie udaje mu się portretować historyczne tła, rekwizyty, krajobrazy i zwierzęta z plującymi na głównego bohatera lamami na czele.



Zamknąłem okładki „Indyjskiej Włóczęgi” z poczuciem, że skończyłem czytać jeden z najlepszych komiksów tego roku. Album niezwykle uzdolnionych Hiszpanów, strzał w dziesiątkę. Ponadczasowa opowieść, która zapewne wejdzie do kanonu komiksu europejskiego. Co ważne, to album na miarę „Przybysza” Sshauna Tana, z którym łączy go nie tylko piękne wydanie i ogromny format. Bowiem oba to twory o niezwykle szerokim targecie, które z powiedzeniem możemy wręczyć laikowi, żeby pokazać mu jak wielki potencjał do opowiadania historii leży w medium komiksowym.



środa, 29 kwietnia 2020

PTSD. Syndrom stresu pourazowego. Guillaume Singielini.



Niedaleka przyszłość, jakaś anonimowa azjatycka metropolia (tworząc ten komiks, autor mieszkał w Tokio i to ono zainspirowało krajobraz, jaki przybrało jego fikcyjne miasto). Jun, niegdyś wytrawna snajperka, jest obecnie już weteranką. Wojna odebrała jej nie tylko godność, ale też oko. Cierpi również na tytułowy syndrom stresu pourazowego i jest bezdomna jak wielu innych byłych żołnierzy. Ucieczki od rzeczywistości szuka w narkotykach, czy też raczej nielegalnych lekach, które zapewniają spokojny sen i są lekarstwem na jej problemy emocjonalne. Handlujące dragami gangi dręczą weteranów kupujących od nich narkotyki. Jun, która mentalnie w gruncie rzeczy nigdy nie wróciła z wojny, szukając sensu dla swojej egzystencji, postanawia wymierzyć sprawiedliwość bandziorom i z bronią w ręku, niczym Punisher zaczyna dobierać im się do dupy.

 

Temat komiksu, czyli tytułowy „PTSD. Syndrom stresu pourazowego” wydaje się wdzięcznym motywem na powieść graficzną. Komiks Guillaume Singieliniego nie jest jednak studium zaburzeń emocjonalnych i jeśli oczekujecie po nim drobiazgowego zapisu choroby, to się zawiedziecie. Po fabule widać, że autor nie jest literatem, tylko rysownikiem. Bardziej niż na złożoną analizę stawia na atmosferę i dynamiczne sceny akcji, które wychodzą mu bezbłędnie. Nie kryje zresztą swoich fascynacji i w posłowiu przyznaje, że przy tworzeniu swojej opowieści posiłkował się takimi tworami jak filmy Johna Woo, Johniego To i słynnymi anime, jak „Akira” czy „Ghost in the Shell”, którego główna bohaterka była zresztą ważną inspiracją dla postaci Jun. Autor genialnie operuje kreską będącą połączeniem mangowego stylu i europejskiej wrażliwości. Ja, szukając porównania i zaczepienia w komiksie światowym, prócz mang najbliższe skojarzenia mam z twórczością Tonyego Sandovala. Tym bardziej że autor wszystko okrasza nieco pastelowymi w barwie, cyfrowymi akwarelami, a to kolorystyka, po którą chętnie sięgał lubiany w naszym kraju Meksykanin. Wychodzi mu to obłędnie i szczerze przyznam, że „PTSD” to jak do tej pory mój ulubiony album tego roku, jeśli chodzi o rysunki. Nie potrafię więc, mimo pewnych zastrzeżeń, skrzywdzić tego komiksu i powiedzieć o nim definitywnie złego słowa.



Musicie jednak być świadomi przed zakupem – album ten to przede wszystkim uczta dla oczu i nie oczekujcie od strony treści arcydzieła. To prościutka opowieść, ale mimo wszystko chwyta za serce. Owszem, wszystko trzyma się tu kupy, ale ważniejsze od fabularnej ekwilibrystyki było to, żeby autor mógł sobie porysować tym swoim uroczym, quasi-mangowym stylem. Myślę, że fajnie by było, gdyby do następnych swoich prac znalazł jakiegoś kozackiego scenarzystę, bo chętnie przeczytałbym tak narysowane arcydzieło.


niedziela, 26 kwietnia 2020

Multiwersum. Grant Morrison


Fabuła „Multiwersum” Granta Morrisona to rozbudowana wariacja na temat motywu wieloświatów oparta o mitologię DC Comics. Skomplikowana, postmodernistyczna jazda bez trzymanki, ogromny crossover na miarę rozpędzonego już XXI wieku. Brzmi fantastycznie, ale według mnie w praktyce wcale tak dobrze nie działa.

Od razu zaznaczę – nie czytałem żadnych „Kryzysów” i być może ich znajomość jest istotna przy konsumowaniu tego komiksu. Mnie on ogólnie przypomina „Niekończącą się opowieść” (zresztą na związek ten wskazuje sam Morrison) i „Dom Lalki” Gaimana. Obie historie są lepsze od tworu Morrisona. Możliwe, że ważna jest ogólna wiedza o uniwersum DC, której – przyznam szczerze – zapewne mi brakuje. Jeśli przez to gdzieś umknęła mi wielkość tego dzieła to szkoda. Wylewam dziecko z kąpielą i będę musiał się z tym pogodzić oraz przyjąć ewentualne cięgi od znawców tematu. Może uważacie mnie za nerda do kwadratu, ale prawda jest taka, że szerokim łukiem omijam rajtuzy wątpliwej jakości, przez co znajomość superbohaterskich światów jest moim recenzenckim kryptonitem. Ja tylko chciałem przeczytać dobrą powieść graficzną napisaną przez Morrisona.



W swoim życiu wciągnąłem kilka innych ważnych dzieł tego scenarzysty, były lepsze, gorsze, ale nigdy nie było tak, że mnie bardzo męczyły. Nie jestem uprzedzony i zawsze dawałem szansę jego komiksom. Tym razem autor najwyraźniej chce, żeby jego historia była niezwykle inteligentna i rozbudowana. Do tego stopnia, że przesadza, przez co ta staje się przeintelektualizowana i nudna. Może i jest to zegarmistrzowska robota, pełna ukrytych easter eggów, ale na pewno nie dzieło błyskotliwe, bo nie uznaję za takie czegoś, co czyta się aż tak źle. Autorowi nie udało się zainteresować mnie losami większości przedstawionych tu postaci, a jest ich prawdziwy ogrom, podobnie jak światów, w których rozgrywa się ta fabuła. To wszystko przez to, że Morrison nie zostawia sobie czasu na poświęcenie im uwagi i skacze z jednego do drugiego. W rezultacie mamy ponad 400 stronicową opowieść o niczym z niesatysfakcjonującym zakończeniem. Owszem, to wszystko ma pewien potencjał, ale nie zostaje on wykorzystany. Co najwyżej to otwarta furtka dla tych, którzy chcieliby rozwijać światy przywołane przez Morrisona (jeśli takie było jego założenie, to jest to nie lada narcystyczny pomysł). Być może też autor jest dokturem od uniwersum DC (co jest sugerowane w posłowiu) i gdzieś tam mruga okiem do innych dokturów, ale ja nie jestem jednym z nich i dla mnie ta opowieść najzwyczajniej nie działa tak, jak powinna.



Prócz korzystania przez Morrisona z teorii wieloświatów, ciekawym zabiegiem jest wyważanie czwartej ściany i uczynienie z czytelnika jednego z bohaterów tej opowieści. To pewnie dlatego jego dzieło jest uważane za tak inteligentne i sprytnie napisane. Sam pomysł był dobry, ale na mnie jednak nie zrobił wielkiego wrażenia, bo przez wyżej wymienione problemy nie wczułem się dostatecznie w historię.

Istnieje szansa (bardzo duża sądząc po ilości jego wielbicieli), że jestem na twórczość Morrisona za głupi, ale czytuję, rozumiem i lubię Moore'a, więc chyba nie jest z moim intelektem tak źle. Swoją drogą, skoro jesteśmy przy Bestii z Northampton, to przypomniała mi się wyrażona przez Morrisona w jednym z wywiadów krytyka „Watchemnów” za to, że są szpanerscy (że Moore mówi przez ten komiks „patrzcie, jaki to ja jestem inteligentny”). Nie wiem, co go podkusiło do takiego stwierdzenia, nie wnikam, ale w zestawieniu z „Multiwersum”, „Strażnicy” to prościutka opowieść noir. Nie mnoży się tam pierdolizmów i kolejnych niepotrzebnych dla historii bytów. Bo przywołani bądź wymyśleni przez Morrisona bohaterowie są zupełnie nieistotni dla historii (zamiast nich mogliby być równie dobrze Bolek i Lolek) i pojawiają się „bo fajnie jest, gdy się pojawiają” a opowieść toczy się własnym torem i zmierza do przewidywalnego finału.



Z drugiej strony jest tu podobny problem, co z „Providence” Alana Moore'a, które nie tak dawno mocno krytykowałem (klik). Obie historie to rzeczy będące skarbnica pustych parafraz (tu uniwersum DC, tam Lovecraft) o znikomej wartości artystycznej i w ostatecznym rozrachunku prowadzone są donikąd. Różnica jest taka, że w przeciwieństwie do Moore'a Morrisonowi przyszło przy „Multiwersum” pracować z kilkoma niezłymi rysownikami, ale szczerze powiedziawszy i tak, prócz Franka Quitely’ego, to wszystko tylko rzemieślnicy.

To pewnikiem jednak ważny komiks w dorobku Szalonego Szkota i jeśli śledzicie jego twórczość (mnie coraz mniej do niej ciągnie, ale dam szansę następnym tomom „Doom Patrolu” i jego „X- Menom”) to pewnie nie odwiodę Was od lektury. Ok, robicie to na swoją odpowiedzialność. Nie mówcie, że nie ostrzegałem.

piątek, 24 kwietnia 2020

Head Lopper. Tom 3. Rycerze Venorii




Pierwszy album z tej serii, czyli „Head Lopper: wyspa i plaga bestii”, w kategorii „nowy cykl” był moim ulubionym komiksem 2017 roku (kliku klik). Drugi, „Head Lopper i Karmazynowa Wieża”, nieco mnie zawiódł. Nie pisałem jego recki, może i dobrze, bo bym go skrzywdził, a to nie był zły komiks. W każdym razie mniej w nim było szaleństwa, młodzieńczej energii, a i schematy fabularne wydawały się bardziej ograne. Niemniej wypatrywałem od dawna trzeciego tomu – z racji tego, że seria ukazuje się dopiero na rynku anglosaskim, trzeba było poczekać, aż komiks zostanie stworzony. Dziś już trzymam go w rękach, nazywa się „Head Lopper i Rycerze Venorii” i jest przynajmniej bardzo dobry.




Dla tych, co nie wiedzą, z czym to się je: autor, Andrew Maclean to koleś, który przedawkował „Warhammera”, „Slaine'a”, japońskiego „Berserka”, „Laboratorium Dextera” i dzieła Mignoli. Usiadł do stołu kreślarskiego i pierdyknął jedną z najoryginalniejszych (przynajmniej od strony artystycznej) i najlepszych serii fantasy w historii komiksu. Może mówię to trochę na wyrost, ale daję autorowi kredyt zaufania i mam cichą nadzieję, że nie przesadzam i następne tomy będą równie dobre. Głównym bohaterem jest tutaj potężny Dekapitator Norgal, który podróżuję przez fantastyczny, mroczny i groźny świat wraz z własnoręcznie ujebaną głową wiedźmy Agaty Błękitnej. Jeśli to za mało dziwne to dodam, że wspomniana głowa gada i wchodzi w interakcję z otoczeniem. To zresztą ona jest też odpowiedzialna za większość scen humorystycznych w tym komiksie, a trzeba Wam wiedzieć, że aż kipi on od dobrych żartów. To również ona odegra kluczową rolę w tomie, ale nie będę zjebem i nie zdradzę Wam szczegółów fabuły.




Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, gdy otwieramy komiks, są oczywiście rysunki. Te w „Head Lopperze” są bezbłędne. Wcześniej wspomniałem o popkulturowych nawiązaniach, które możemy odnaleźć w rzemiośle Andrew Macleana. Tak, czuć tu zarówno cartoon, jak i mroczną szkołę fantasy, ale też masę punk rocka, bo komiks ten ma w sobie sporo undergoundowej energii. To czyni z niego dzieło o szerokim targecie, bo z radością obcować z nim będą pożeracze mainstreamu, jak i hipsterzy snobujący się na komiks niezależny.

Zapomnijcie o „Thorgalu” i „Władcy Pierścieni”. Tak, to nieśmiertelna klasyka, ale nie tam dziś bije serce fantasy. Jeśli chcecie uchodzić za obcykanych, to powinniście znać „Head Loppera”. Zapewniam, że to instant classic, a bohater będzie jednym tchem wymienianym z takimi zakapiorami spod ciemnej gwiazdy jak Slaine, Gotrek Gurnisson czy Conan.

 



wtorek, 21 kwietnia 2020

Invincible. Tom 7. Kirkman/Ottley





Piszę o „Invincible” po raz 6, a przyjdzie mi to zrobić jeszcze kilka razy. Niniejszy 7 tom jest dla mnie jednym z najlepszych w całej sadze. Jeśli nie czytaliście jeszcze tej serii, to radze nie brnąć dalej w mój tekst, bo na pewno znajda się w nim jakieś spoilery. Radzę Wam jednak złożyć zaraz zamówienie na wszystko, co wyszło do tej pory, bo zapewniam, że to totalne sztosiwo w swojej klasie. Ten tytuł jest na tyle dobry, że mogę go polecić nawet tym, którzy nie czytają na co dzień superhero, a chcieliby spróbować z czym to się je. Od razu jednak ostrzegam – mało jest komiksów o facetach w rajtuzach, które osiągają taki poziom jak cykl Kirkmana i Ottleya.

W poprzednich tomach ojciec Marka Greysona, Invincibla, znany jako Omni-man, wrócił na ścieżkę dobra i wraz z synem i armią kosmicznych wojowników poszedł na wojnę ze swoją własną rasą, która chciała zapanować nad wszechświatem. Tym samym dostałem w tym tomie to, na co czekałem. Niemal cały komiks to spektakularna napierdalanka w kosmosie, od której Wasza czacha zadymi. Lepiej w te klocki po prostu się nie da. Być może w innym tytule to oznaczałoby, że nie dzieje się nic specjalnego, bo tylko się biją jak w Dragon Ballu, ale to dzieło Kirkmana i Ottleya, rzecz zdecydowanie nieprzeciętna. Mamy tu kilka ciekawych zwrotów akcji i przede wszystkim całą plejadę genialnych, dynamicznych rysunków. Ottley udowadnia po raz wtóry, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu i serwuje nam cały festiwal obłędnych, krwawych, odjechanych ilustracji balansujących na styku realistycznego rysunku i cartoonu. Z jednej strony to nie jest to co myślę, gdy mówię „wybitny komiks superbohaterski”, bo daleko mu do inteligentnych dzieło pokroju tego, co serwują Alan Moore i Tom King. To nic innego jak pranie się po mordzie w kosmosie, ale zapewniam Was, że to jednocześnie rozrywka na najwyższym poziomie.

Kirkman i Ottley to bowiem cwaniacy. Wzięli wszystko co dobre i efektowne z różnych superbohaterskich cykli komiksowych (na czele z Supermanem) i sklecili z tego prawdziwy hit. Z tym że w mainstreamie słowo „hit” i „jakość” nie idą z sobą w parze, bo zazwyczaj taki komiks to skok na kasę. Im udało się stworzyć coś, co będzie uchodziło za dzieło klasyczne, z którym dobrze będzie się obcować nawet za 20-30 lat. Jestem już starym dziadem, nie jedno czytałem, a obok komiksów Moore'a (które nie są tak długie, więc pisanie ich to była zupełnie inna para kaloszy) „Invincible” to jedna z moich ulubionych serii o facetach w lajkrze.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Jim Cutlass. Tom 1. Giraud/Charlier/Rossi




Nie lubię sytuacji, w której się znalazłem. Mam nieodrobione lekcje. Czytałem tylko pierwsze tomy „Blueberry'ego” (mam całość na półce, ale nie znalazłem jeszcze na nią czasu), a „Jim Cutlass” (kutas hiehie) został stworzony właśnie przez autorów tego pierwszego tytułu. Co więcej, to również western, więc na pewno warto by było oba dzieła zestawić. Niestety nie zrobię tego.

Mogę jednak porównać Cutlassa (hiehie) ogólnie z westernem jako gatunkiem, bo na tle typowych opowieści z dzikiego zachodu wypada on bardzo oryginalnie. Rzecz dzieje się bowiem na dalekim południu w Luizjanie, zaraz po wojnie secesyjnej. Główny bohater jest jednak przybyłym w te rejony unionistą. Krajobrazy, które tu zobaczymy, są więc diametralnie inne niż w typowym westernie i bliżej im do tego, co widzieliśmy w „Przeminęło z wiatrem” niż do „Dobrego złego i brzydkiego”. Prócz malowniczych dworków bogatych niegdyś południowców zwiedzimy bagna, szemrane zakątki ówczesnych metropolii, czyli saloony i szulernie, a nawet luksusowe parowce, na których rżnęło się w karty do świtu. Zero kaktusów i wszędobylskiego piachu. Różni się tu również obsada tych opowieści, bo na drodze Cutlassa spotkamy nie tylko Ku Klux Klan, ale też bandy wyzwolonych czarnych, które grasowały wówczas na tamtych ziemiach. Głównym motywem fabularnym zebranych tu opowieści jest próba podźwignięcia z bankructwa plantacji bawełny, odziedziczonej przez głównego bohatera po wuju. Cutlass jako unionista i „przyjaciel czarnuchów” musi się jednak zmagać z niechęcią południowców i z kłodami rzucanymi mu co rusz pod nogi. Co ciekawe jednak obraz południa nie jest ukazany jednostronnie, a i niebieskie mundury są niekiedy niezbyt pozytywnymi charakterami, co więcej – nawet grasujące po okolicy bandy czarnych potrafią być skurwysynami.




Jak wspomniałem we wstępie, autorami tego dzieła na początku byli Moebius (tu podpisujący się prawdziwym nazwiskiem, czyli Jean Giraud) i Jean-Michel Charliera, czyli duo odpowiedzialne za Blueberry'ego. Od stworzenia pierwszego i drugiego epizodu minęła jednak niemal dekada i w kolejnej odsłonie rysunkami zajął się ktoś inny – mianowicie znany u nas z serii W.E.S. T. Christian Rossi. Grafika w pierwszym tomie była bezbłędna i to, co dostaliśmy to Moebius u szczytu swoich westernowych możliwości. Dlatego bardzo się dziwie, że wchodzący na jego miejsce Rossi przeskoczył tą ustawioną wysoko poprzeczkę i nie tylko idealnie wpisał się w atmosferę serii, ale też poziomem rzemiosła dogonił Moebiusa, który w tym układzie zajął się już tylko scenariuszem.



Nie miałem okazji tego w tym tekście jeszcze napisać, więc zostawiam sobie tę przyjemność na koniec: Cutlass (hiehie) to w swojej kategorii mistrzostwo świata i każdy wielbiciel frankofonów – nie koniecznie tych staroświeckich, bo narracja nie jest zbyt męcząca – musi mieć ten komiks na półce. Mimo iż całości nie ilustrował Moebius, to od strony graficznej jakość jest genialna i podziwianie grafik to prawdziwa przyjemność. Zapewniam, że również nieszablonowa fabuła sprawi nawet bardzo zorientowanemu w westernach odbiorcy nie lada przyjemność. Jak na razie niniejszy album znajduje się w mojej ścisłej topce najlepszych komiksów, jakie czytałem w tym roku.


Hellblazer. Tom 1. Garth Ennis




Na grzbiecie tego tomu „Hellblazera” znów widnieje jedynka. Egmont podszedł do sprawy nietypowo i wzorując swoje wydanie na francuskiej edycji, dzieli serię na runy pisane przez poszczególnych scenarzystów, olewając tym samym kolejność pierwotnej publikacji. Tym razem dostajemy tom zbierający opowieści, które wyszły spod pióra Gartha Ennisa, gościa, który pisał „Hellblazera” najdłużej.

Album ten to liczący ponad 400 stron grubasek. Daniem głównym w tym zbiorze jest bodaj najsłynniejszy komiks z Constantinem: „Niebezpieczne nawyki”. To rzecz opowiadająca o tym, jak nasz kopcący jak smok uliczny mag wywodzący się z klasy robotniczej zostaje dotknięty rakiem. Efekt palenia ponad paczki dziennie przez 20 lat (o mój Boże, tez tyle kopciłem i uszedłem z życiem!). Zostaje mu parę miesięcy życia, zaczyna więc kombinować jak wykpić się od wyroku śmierci i uniknąć wiecznych wakacji w piekle. Opowieść ta jest znakomicie napisana, jeśli chodzi o narrację i treść, ale według mnie szwankuje w niej zakończenie, którego oczywiście Wam nie zdradzę. Zdaję sobie jednak sprawę, że w tak specyficznej historii trudno było postawić kropkę nad i. Reszta opowieści dopełniająca ten tom jest krótsza i robi mniejsze wrażenie, ale to przyzwoicie napisane rzeczy. Ennis tworzył te komiksy mając zaledwie 24 (!!!) lata i jak na tak młodego, początkującego literata jest bardzo dobrze i mogę gościa tylko chwalić. Znając jego twórczość można odczuć, że przygody Constantine'a to dla niego tylko rozgrzewka przed sztandarowym „Kaznodzieją”. Jeśli cenicie jego rzemiosło, to obserwowanie rozwoju autora jest jeszcze jednym powodem, dla którego warto po ten album sięgnąć.

  Za większość rysunków w tych opowieściach odpowiada William Simpson. I to jest horror. Nie, że taki gatunek, tylko koszmarna amatorka. Jego grafiki są miękkim chujem robione, bo koleś nawet nie potrafi narysować drugi raz tej samej postaci identycznie tylko w innej pozie. Próbuje cisnąć realistycznie, a najzwyczajniej w świecie brak mu do tego warsztatu. Jeszcze gdy rysuje piekielne potwory, to obrazki wyglądają efektownie, ale gdy przyjdzie nieszczęśnikowi narysować postać człowieka, to już mu niezbyt to wychodzi. Ok, kumam, że komiksy Vertigo rzadko były genialnie rysowane, ale tu jest naprawdę bardzo źle i moje biedne oczy krwawią.


„Hellblazer” Ennisa nie jest arcydziełem i ustępuje przygodom Constantine'a pisanym przez Delano (tu pisałem o jego niewydanym jeszcze w Polsce runie: kliku klik). Niemniej młodziutki wówczas scenarzysta osiąga w tej serii dość wysoki poziom. Od strony literackiej to bardzo dobry komiks i jeśli lubicie opowieści z Vertigo (fuck black label!), to musicie mieć ten album w swoich kolekcjach.


środa, 8 kwietnia 2020

Providence. Tom 2 i 3. Moore/Burrows




„Providence” Alana Moore'a to dość nietypowe dzieło. Jego trzon opiera się na twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta, ale to nie jest adaptacja sensu stricto. Najkrócej rzecz ujmując to wariacja na temat tego, co by było gdyby stwory i zjawiska rodem z Mitów Cthulhu istniały naprawdę i miały zasadniczy wpływ na naszą rzeczywistość. Przy okazji autor nie ograniczył się tylko do inspiracji prozą, ale przepisał też na fabułę poglądy filozoficzne Lovecrafta. Brzmi jak świetny pomysł, ale niestety realizacja nie jest udana.




Pewnie pamiętacie, że strasznie marudziłem, recenzując pierwszy tom „Providence” (klik). W ostatnich dniach wciągnąłem dwie pozostałe części i niestety nie zmieniłem zdania co do jakości tej historii. To nie jest szczególnie dobra seria, co więcej to jeden z najgorszych komiksów Moore'a (jeśli nie najgorszy), jaki miałem okazję czytać. Niemniej muszę zasygnalizować, że następne odsłony różnią się od pierwszej. Najbardziej widać to chyba we wstawkach literackich na końcu każdego zeszytu. O ile w pierwszej części nie wnosiły wiele do akcji, tak tutaj nie dałoby się bez ich czytania zrozumieć całości. Jestem trochę zły na Moore'a, bo mocno posiłkował się typowymi zabiegami literackimi, a nie przedstawiał wszystkiego jako komiks. Zły nie dlatego, że nie chciało mi się czytać, a dlatego że brnie się przez to wszystko topornie. Owszem, być może Moore specjalnie wystawia cierpliwość czytelnika na próbę, ale przy tym nie tworzy nic wybitnego i szczerze powiem, że moim zdaniem nie warto było się przez jego grafomanie przebijać. Tak, jest aż tak źle, ale można to zrzucić na karb tego, że fragmenty te są stylizowane na pamiętniki początkującego pisarza. Również poetyka jest zasadniczo inna niż w początkach tej historii. Więcej tu oniryzmu, sporo odwołań do Lovecraftowskiej krainy snów. Nie odczułem jednak, żeby sama jakość historii wzrosła. Niestety również finał tej opowieści nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia (miał być zaskakujący, ale każdy kto zna twórczość Moore'a musiał się domyślać, jak to się skończy), a jestem przecież fanem zarówno Moore'a, jak i Lovecrafta, powinienem więc być zachwycony.

„Providence” to tylko z jednej strony hołd dla twórczości Lovecrafta. Z drugiej bowiem to próba utarcia Samotnikowi z Providence nosa. Moore specjalnie czyni głównym bohaterem homoseksualistę, wiedząc że Lovecraft za takowymi nie przepadał. Na siłę wrzuca też do fabuły seks analny, odbywany przez głównego bohatera z 17-letnim chłopcem. Nie wiem, kogo to by miało w XXI wieku szokować, ale motyw ten jest ewidentnie nastawiony na bycie edgy. Otóż nie jest, a do tego wydaje się zupełnie niepotrzebny i zostaje (nomen omen) wciśnięty na siłę. Przytaczam ten przykład, bo chyba najlepiej obrazuje, w którą stronę Moore chciał pchnąć tę historię i jaki jest tego efekt.


Wyczyny literackie Moore'a nie są jednak najgorszym elementem tych albumów. Od patrzenia na pokolorowane szkaradnymi komputerowymi kolorami ilustracje Jacena Burrowsa oczy pieką. Moore nie zawsze miał szczęście do rysowników, ale w tym przypadku chyba oszalał od czytania tych wszystkich plugawych mitów. Nie wiem jak można było pozwolić ilustrować tę opowieść takiemu amatorowi. Z wszystkich trzech tomów podobały mi się dwie, może trzy plansze. Reszta nadaje się do pieca. Nie muszę chyba dodawać, że to wszystko nie pomaga historii opowiadanej przez Moore'a.

Reasumując: mistrz komiksu (według mnie postać najważniejsza w historii całego medium), Bestia z Northampton, sam Alan Moore miał świetny pomysł, ale spaprał sprawę. Wziął elementy znane z prozy samotnika z Providence, doprawił szczyptą teorii spiskowych i uszył popkulturowego, wypchanego słomą potwora Frankensteina, który jednak ostatecznie bardziej przypomina stracha na wróble. Efekt jest taki, że „Providence” ani śmieszy, ani straszy, a już na pewno nie bawi, bo przez siermiężne wstawki literackie nie czyta się tego przyjemnie. Jestem komplecistą Moore'a więc muszę mieć te przeklęte komiksy na półce, ale jeśli Wy możecie je ominąć, to ich nie kupujcie. 



Śmiech i śmierć. Adrian Tomine




Nasz dzisiejszy bohater to Adrian Tomine. 46-letni okularnik będący Amerykaninem japońskiego pochodzenia. Od czasu lat nastoletnich jest rysownikiem komiksów niezależnych, ale trzaskał też ilustracje na przykład do The New Yorkera. Zerkam na jego listę publikacji i widzę, że ma dość spory dorobek albumowy. Polskiemu czytelnikowi znany jest jednak tylko z jednego komiksu, mianowicie z bardzo udanych, wydanych już dekadę temu „Niedoskonałości”. Po premierze tamtego albumu coś jednak nie pyknęło – sprzedał się słabo i pewnie głównie dlatego na następne dzieło Tomine w języku polskim przyszło nam czekać aż 10 lat.
 
 

„Niedoskonałości” były rozbudowaną do ponad 100 stron powieścią graficzną, natomiast „Śmiech i śmierć” to liczący 224 kartki zbiór krótkometrażówek. Tomine ukazuje się nam w nim jako bardzo uważny obserwator, twórca ze znakomitym uchem do dialogów i w końcu świetny rysownik. Zebrane tu opowieści śmieszą, smucą i frapują. Najlepsze są w tym wszystkim wykreowane przez autora postacie. Są tak pełnokrwistymi, tak dobrze zarysowanymi, żywymi bohaterami, że niemalże  uciekają z kart tego komiksu. Gdy Tomine ich tworzył, udała mu się trudna sztuka. Czy pracują jako ogrodnicy, handlują trawą, czy są nastoletnimi komikami to łatwo w nich uwierzyć i się z nimi utożsamiać. Owszem, to nieudacznicy, podobnie jak Willson znany z kart komiksu Clowesa (klik), ale dzięki temu są jeszcze bardziej wiarygodni i łatwo nam im kibicować, mimo iż zawsze z hukiem spadną z drabiny, na którą się wspinają.
 


Warto zauważyć, że to niebywałe jak Tomine udanie operuje komiksowym rzemiosłem, a przecież w jego opowieściach narrację pchają do przodu raczej gadające głowy niż typowa sekwencyjność charakterystyczna dla tego medium. Z jednej strony komiks Tomine’a jest więc bardzo literacki, z drugiej podanie tych historii w formie opowiadań byłoby mniej trafne niż sprzedanie ich w medium graficznym, a z trzeciej chętnie zobaczyłbym ekranizacje niektórych z tych opowieści. Mój ulubiony motyw traktujący o dilerze trawy w średnim wieku i jego miłości aż prosi się o celuloidową interpretację.

Jeśli hipsterzycie się na komiks niezależny, czytacie takich gości jak Clowes czy Burns to album Tomine’a sprawi Wam wielką frajdę i zapewniam, że chcecie go mieć w swoich kolekcjach. Mnie samemu, jako komuś, kto ostatnio czyta więcej amerykańskiego mainstreamu i frankofońskiej klasyki brakowało w jadłospisie takich rzeczy jak dzieło Tomine’a. Być może „Śmiech i śmierć” nie wejdzie do mojej ścisłej topki tego roku, ale to bardzo dobry, piekielnie inteligentny komiks.
 
 

Hellboy w piekle. Mike Mignola.




Uwaga spoiler, acz już sam tytuł sygnalizuje, co się będzie działo z głównym bohaterem. Otóż w zbiorczym szóstym tomie Hellboy zginął. Jak się okazało, Mike Mignola nie miał zamiaru kończyć tak szybko opowieści i wysłał swojego bohatera tam, skąd ten pochodził – do piekła. Umówmy się, że to nie jest do końca głupi pomysł, wszak dla diabła to naturalne środowisko, ale muszę ze smutkiem przyznać, że ciągnięcie tej historii na siłę nie wyszło serii na dobre.


Jestem ultrasem Hellboya i na pewno wciągnę wszystko, w czym ten występuje – muszę więc mieć na półce „Hellboya w piekle”, nie ma, że boli. Niestety nie mogę z czystym sumieniem polecać Wam tego tomu. Kiedyś Mignola przyznał, że tworząc jeden z komiksów (bodaj słynne „Placuszki”), ukazane w nim piekło i postacie wzorował na twórczości Stanisława Szukalskiego. W wizji zaproponowanej w komiksie „Hellboy w piekle” zdecydowanie nie czuć tych inspiracji, a szkoda, bo już ostrzyłem sobie zęby na maraton cudnych, buzujących od energii ilustracji inspirowanych Stachem z Warty. W warstwie plastycznej Mignola postawił tym razem na minimalizm i nie ukazuje spektakularnych wizji piekła, jakich moglibyśmy się spodziewać po tego typu komiksie. Grafika co prawda nie jest zła, ale zdecydowanie to nie to, czego oczekiwałem po „Hellboyu w piekle”.



Od strony fabularnej jest co najwyżej średnio. Mam przykre wrażenie, że Mignola nie miał najzwyczajniej pomysłów na to, gdzie popchnąć swoją historię, co zaowocowało pewnym chaosem i niezgrabnym siłowaniem się z piętrzącymi się rozgrzebanymi wcześniej wątkami. Ok, pomysł strącenia Hellboya do piekła jest błyskotliwy, ale na tym kończy się atrakcyjność komiksów zebranych w tym albumie. Autor desperacko i na siłę próbuje jeszcze bardziej rozbudowywać mitologię swojego bohatera, ale zmierza donikąd. Zresztą, poupychał już tyle mistycznych motywów w historii Hellboya, że więcej naprawdę nie trzeba.


Dobrze, że Hellboy doczekał się tylu spin-offów (takich jak „BBPO”), bo trzymają wysoki pozom. Źle natomiast, że główna seria była ciągnięta na siłę, bo duży Mike musiał tworzyć ten album, będąc już wypalonym. O ile można jeszcze bronić minimalistycznej oprawy graficznej – sam przyznam, że nie jest zła, po prostu moim zdaniem nie wykorzystuje potencjału opowieści dziejącej się w piekle – o tyle nie da się już dobrze mówić o fabule, która jest ciągnięta na siłę. Wiem, że nikogo z Was nie odwiodę od lektury tego albumu, bo pewnikiem (jeśli dotarliście do tego miejsca mojego tekstu) również jesteście fanami Hellboya i chcecie przeczytać wszystko, co wyszło z jego udziałem. Niemniej sygnalizuje – jednak nie wszystko złoto, czego dotknie Mignola.