niedziela, 19 grudnia 2021

Head Lopper. Tom 4.

 


Chcecie wiedzieć, co w trawie piszczy jeśli chodzi o fantasy? Zapomnijcie przede wszystkim o nudnym i drętwym „Kole Czasu”. Serialowy „Wiedźmin”, mimo iż jest całkiem rozrywkowy, to ostatecznie pierwszej wody kicz. Jeśli mogę coś zasugerować, to radzę sięgnąć po „Head Loppera”, którego czwarty tom ukazał się niedawno. Jak już wspominałem w poprzednich reckach, to właśnie tu bije obecnie serce fantasy i to ten komiks stanie się nieśmiertelnym klasykiem wspominanym za 20 lat.

 



Na początku tytułowy Head Lopper, zwany dalej Dekapitatorem bądź Norgalem (palec w oko Rosińskiemu?), był samotny.... wróć! W gruncie rzeczy już od pierwszego tomu nie był samotny. Postać ta zawsze podróżowała po fantastycznych krainach, mając za towarzyszkę odrąbaną głowę wiedźmy Agaty Błękitnej, która o dziwo gada i odpowiedzialna jest za liczne humorystyczne sceny w tym komiksie. Teraz jednak kompania się mocno powiększyła i mamy już opowieść o klasycznej drużynie fantasy dostającej kolejne zlecenia niczym w tanim erpegu. Jest tu więc pewna wtórność i przewidywalność, ale o dziwo nie kaleczy to opowieści, którą czyta się znakomicie. Wchłania się to jak najlepsze opowieści o Conanie – z dodatkiem bardzo wyraźnej nowoczesności – to rzecz wyraźnie będąca dzieckiem tej epoki. Widać to szczególnie wtedy, gdy przyjrzymy się grafice.

 



Andrew Maclean jako rysownik doczekał się porównań nie tylko z samym Mikiem Mignolą, ale też (przez cartoonowość krechy) z legendarnym Genndym Tartakovskym. Wszystko to i tak nic nie znaczy, bo Maclean po prostu ma swój niepodrabialny styl i założę się, że za kilka lat o tym młodym artyście będziemy myśleć jako o mistrzu komiksów. Do tego miana brakuje mu tylko obszernego dorobku, bo z ołówkiem radzi sobie już teraz znakomicie. Jego prace cechuje znakomita dynamika i rewelacyjne sceny krwawych walk z potworami żywcem wyjętymi z „Berserka” Świętej pamięci Kentarō Miury (kolejne porównanie do geniusza komiksu jakiego doczekał się Maclean). Ogólnie trup ściele się tu gęsto, a cyfrowa jucha zalewa strony. Cyfrowa, bo przecież kolory w tym komiksie to nic innego jak komputerowe pastele. Odpowiedzialny za nie jest niejaki Jordie Bellerie i jest mistrzem w swoim fachu. To rzadki przypadek, w którym zdigitalizowane barwy cieszą moje kaprawe oko i mogę ich autora tylko chwalić, bo nadają rysunkom Maclean'a jeszcze większej osobności i klasy. 

 



„Head Lopper” to jedna z moich ulubionych współczesnych serii, bo kocham komiksy fantasy. To produkt do tego stopnia udany w swojej szufladce, że aż nie ma co szukać mu konkurencji. Tak dobrej komiksowej sieki fantasy nie czytałem od czasu wznowienia Slaina „Rogatego Boga”. Nawet dobre „Conany” Busieka i Aarona nie dorastają Lopperowi do pięt, bo graficznie zatrzymują się na przyzwoitym rzemiośle i w przeciwieństwie do dzieła Macleana nie mają od strony artystycznej nic do zaoferowania. Kupcie sobie „Head Loppera”, nawet tylko po to, żeby móc wnukom opowiadać, że byliście w odpowiednim miejscu i czasie, gdy rodziła się klasyka.

piątek, 17 grudnia 2021

Batman: Death Metal 2.

 


 

Jak długo można gadać, że kolejna część komiksu to po prostu „jeszcze więcej tego samego”, zanim nawet dobra zabawa zacznie nam wychodzić bokiem? Szefostwo DC Comics myśli chyba, że takie uparte dojenie pomysłu może trwać wiecznie, bo przecież to uniwersum dziś właściwie opiera się w dużej mierze na niedorzecznych eventach. Co więcej, najbardziej bzdurny i przesadzony pomysł, odwołujący się zresztą do słusznie minionej mody na fabularne ekstremy, sprzedaje się całkiem nieźle. Taki właśnie obraz nasz, drodzy współkonsumenci – do męczonego wielokrotnie motywu alternatywnych światów i kosmicznych kryzysów wystarczy dorzucić jakiś gimmick, a łykniemy to bez żadnej popity.

Wielka orkiestra świrniętej przemocy trwa więc dalej. Batman, Który się śmieje porzuca swój kultowy, kolczasty design w stylu bondage (pokochany przez odbiorców z powodów nadających się do wnikliwej psychoanalizy) na rzecz mrocznego minimalizmu. W braku niepraktycznych dodatków kryje się bowiem potęga, najgorsza wersja Bruce'a Wayne'a zyskała bowiem (nie)boskie moce i przymierza się do buntu przeciwko swojej tymczasowej mamusi, Perpetui. Garstka ocalałych spandeksiarzy rusza więc do boju o wolność, sprawiedliwość i możliwość bezkrytycznej interpretacji amerykańskiego snu. Tym razem będzie to prawdziwy wyścig z czasem, a jego trasa przebiegnie przez największe kryzysy w historii multiwersum.



Nie mam już słów na te niedorzeczności, usprawiedliwianie całkowitego braku logiki wypracowanym przez lata wachlarzem zdupnych zdolności musi mieć jakieś granice, prawda? Najwyraźniej nie, bo ciągle to czytam i z jakiegoś powodu bawię się dobrze. Nadal potrafię zignorować to, że rozwiązania fabularne nie mają nawet szansy nas zaskoczyć. Przywykłem bowiem do braku oczekiwań. Spodziewam się już twistów wynikających tylko i wyłącznie z asów wyciąganych ciągle z licznych rękawów. To zresztą nic, bo przecież nawet gdy w ramach całkowicie pozbawionego sztywnych zasad świata braknie nam możliwości ogarnięcia kałszkwału, możemy sobie jeszcze przywołać siłę wyższą od tej do tej pory najwyższej. No bo kto nam zabroni? Jakaś komisja obrony wartości literackich?

Najgorsze jest to, że właściwie nie mam więcej zarzutów. „Death Metal” w drugim tomie to scenariuszowo nadal sztampowy, trykociarski paździerz i potwierdzenie wszystkiego, co w komiksie superbohaterskim najgorsze. Tendencyjna, pretekstowa wydmuszka, której jedynym celem jest regularne doprowadzanie do epickich scen i naciąganie granic mrocznej przesady przy jednoczesnym zachowaniu możliwie dochodowej kategorii wiekowej. Jeżeli dla was to brzmi okropnie, całkiem słusznie zresztą, trzymajcie się od całej serii z daleka. Ja, sięgając granic akceptacji własnej niewybredności, będę ją czytał z wielką chęcią.

 




Czemu to sobie robię? Bo to prosta rozrywka, bo cała ta draka z negatywnymi wszechświatami, pierdyliardem wersji Batmana i problematycznym metalem jest tak absurdalnie bzdurna, że nie targa ze sobą żadnego ciężaru intelektualnego. Drugi tom co prawda, pomimo ogólnej eskalacji fabularnej, trochę mniej częstuje nas cudownie kretyńskimi scenami, ale ogólnie w dalszym ciągu można liczyć na okazjonalnie humorystyczną jazdę bez trzymanki. Doceniam też nieustanne wplatanie w ten bajzel (i powracających) postaci, bo właśnie takie komiksy przed laty motywowały mnie do poznawania innych serii. Żałuję tylko, że chemia między bohaterami to temat dla Snydera chyba kompletnie nieistotny, no może poza Flashem. Ludziom z DC przecież żyła by pękła, gdyby przy okazji jakiegoś wielkiego wydarzenia nie została poruszona dynamika relacji Barry'ego Allena i Wally'ego Westa. Chłopakom nigdy nie jest dane się na dobre dogadać.

Różnorodność to ta przysłowiowa metoda skryta w sięgającym granic szaleństwie i niejako znajduje to też odbicie w warstwie graficznej. Nie mam nic przeciwko Gregowi Capullo, choć fanem największym nie jestem, chłop daje radę. Z radością zauważyłem jednak, że jego nazwisko na okładce drugiego tomu nijak się ma do rozłożenia pracy w środku albumu. Większość roboty odwalili tu inni rysownicy, w tym dwie naprawdę utalentowane bestie – Riley Rossmo i Francis Manapul, z Juanem Gedeonem na honorowym, trzecim miejscu. W połączeniu z naprawdę genialną robotą kolorystyczną w wykonaniu Iana Herringa i Ivana Plascencii powstał przykład na to, jak to superbohaterstwo może wyglądać wyraziście, troszkę inaczej od przebrzydłej, gładziutkiej sztampy bez popadania w karykaturalność w stylu (tfu) Humberto Ramosa na przykład. Maksimum stylu, wzorowa dynamika, niestandardowe podejście do cieniowania i bach, można przynajmniej sobie z radością oglądać komiks, którego czytać czasem nie warto.



Nikt raczej nie oczekiwał, że batmanowe „Death Metal” przy drugim tomie nagle stanie się rzucającą na kolana epopeją, która snuć będzie dojrzałe rozważania ujęte w niestandardową narrację. Czy jednak, oczekując po prostu durnej zabawy, można ten komiks ludziom polecić? I tak, i nie – jeśli lubicie superhero, ale choć trochę przejadły się wam zabawy w „lepiej, mocniej, bardziej niedorzecznie”, to pewnie odpadliście już przy części pierwszej (albo jej metalowych poprzednikach) i nie macie powodu czytać tego tekstu. Jeśli do tej pory ten wydmuszkowy event was bawił, bezmyślna hulanka szarych komórek raczej nie znajdzie tu powodu do refleksji nad sensem marnowania czasu na takie opowieści. Tak było w moim przypadku, choć frajda z tej eskapady powoli zwalnia.



 

Autor: Rafał Piernikowski

niedziela, 12 grudnia 2021

Ptaszyna. Poelgeest/Bertram

 


 

Rzecz sporych gabarytów. Spasiona, ciężka księga wydrukowana na offsecie – kąsek cieszący oko kolekcjonera. Tak ładnego albumu nie miałem w rękach od dłuższego czasu i powiem szczerze, że wydanie budzi respekt. Komiks ten dostał dodatkowo Eisnera za „najlepszą limitowaną serię” i był nominowany do miana „komiksu roku” z okazji Harvey Awards. To obiecuje czytelnikowi bardzo dużo.

„Ptaszyna” to komiks brutalny i pełen akcji. Przy tym jednak jest pięknie namalowany i poetycki. Zdecydowanie obcujemy tu z przebojową rzeczą, która pojawi się w niejednym podsumowaniu roku (o ile recenzenci zdążą ten komiks przeczytać, bo ukazał się stosunkowo późno). To rozrywka kalibru rzadko chwytanego przez poszukującą komiksów artystycznych Centralę. Tym razem jednak Centralsi postanowili postawić na coś bliższego gustom mainstreamowego odbiorcy i mam wrażenie, że wszystko wyszło dobrze zarówno dla czytelników, jak i dla wydawcy. Oto dostajemy opasłe dzieło science-fiction w wielkim formacie, będące na jednym z poziomów krytyką fundamentalizmu religijnego, po które sięgną chętnie zarówno fani współczesnego niezależnego komiksu, jak i starzy wyjadacze od „Wiecznej Wojny”. I chyba obie grupy będą zadowolone po lekturze, bo to nie tylko niegłupi, ale i piękny komiks, praca zdecydowanie dojrzała artystycznie. Popatrzcie zresztą tylko na te mięsiste (i przy okazji pełne jakiejś niepokojącej cielesności) rysunki. Od razu widać, że to wysoka klasa rzemiosła. Trochę będzie teraz zabawnie, bo to trzecia recka z rzędu, w której wspominam Moebiusa, ale rysunki Iana Bertrama znów mi się kojarzą z twórczością wybitnego Francuza. Nie bijcie i się nie śmiejcie tylko, popatrzcie. Czyż tak nie jest?

 



Bertram rysuje wszystko z nie lada swadą, przedstawiając bohaterów i tła niczym wyjęte z jakiejś wielkiej baśni sci-fi autorstwa Jodorowskyego. Fantazji mu nie brak, przy czym kij z dupy został w całości wyjęty i to nie jest space operowa, ciężka, nudna lektura. Jest tu za to dużo dynamiki i krwawych, szalonych scen, które narysowane są po mistrzowsku. Ciekawe jest, że komiks ten nie dostał nagrody właśnie za rysunki. Bo to warstwa graficzna jednak zdaje się ostatecznie ważniejszym elementem całości. 




 

Prócz wykorzystanej tu mocno europejskiej szkoły rysunku, gdzieś tam pod powierzchnią bije też mangowy duch, co widać na przykład w twarzy tytułowej „Ptaszyny”, która musowo kojarzyła mi się z Alitą. Czuć tu również „Berserka” Miury. Eklektyzm jest zresztą wielkim plusem tego komiksu, bo przenikają się tu różne trendy, które mogły zostać połączone tylko w ostatnich latach. W końcu również w fabule czuć, że „Ptaszyna” to dzieło młodego, a wszak już burzliwego XXI wieku.




Kowboj z Szaolin. Pierwsza Podróż. Geof Darrow

 


 

Nie będę ukrywał – dziwaczna fabuła sprawiła, że pisząc o tym komiksie, jestem zbity z tropu. Podoba mi się graficznie, do połowy nawet sporo się uśmiałem, ale im dalej w las tym dziwniejszy robi się scenariusz. To trochę tak, jakby Jodorowsky i Terry Gilliam mieli dziecko, które ma mocne skłonności do tarantinowszczyzny.

Wspominam o Jodorowskym, bo zdaje się, że sporo tu buddyjskich jazd, których jako laik w temacie zanadto nie rozpoznaję. Gilliama wymieniam, gdyż za wielką, fantastyczną przygodą czai się tu jeszcze dość specyficzny, ale wspaniały humor. Tarantino, ponieważ głównym motorem napędowym opowieści jest walka, jaką toczy na miecze tytułowy Kowboj z Shaolin. Jedna z najdziwniejszych walk w historii kina... tfu komiksu! Jest w tym dziele jednak coś, co każe mi myśleć o całej opowieści w charakterze w pewnym sensie filmowym (Widzieliście "Boxer Omen"?). To znowuż może być scenariusz stworzony ad hoc, żeby autor mógł sobie dziwactwa porysować i nie ma on mieć za wiele sensu. Tak też może być. Z jednej strony daleko mi już do takiej awangardy, z drugiej graficznie to jest taki poziom, że trudno nie kończyć tej opowieści na stojąco, bijąc autorowi brawo.




Jego rzemiosło po prostu budzi duży respekt. Geoff Darrow ma jednego z dłuższych na dzielni, po „Kowboju z Szaolin” nikomu już nic nie musi udowadniać i ma pewnie zarezerwowany kawałek tortu już do końca życia. W swojej karierze pracował już zresztą nawet z Frankiem Millerem. Umówmy się też, że o jakości tego komiksu również bardziej stanowiły grafy Darrowa niż scenariusz Millera. Ze względu na grafikę będę Wam też „Kowboja z Szaolin” jednak polecał, bo pewnie wielu z Was chciałoby mieć ten album na półce, jeśli w Waszym guście jest to, co widzicie na przykładowych planszach czy fantastycznej okładce (prócz amerykańskiego komiksu jest tu coś z Moebiusa? Prawda?). W tym przypadku jaki jest koń, każdy widzi. Chciałem teraz napisać, że fabuła nie ma nic do zaoferowania, ale skłamałbym i jednak wypierdolił niesłusznie ten album do szuflady z niezjadliwym bełkotem. Taki jednak do końca ten komiks nie jest, bo czytanie go (przynajmniej większości) sprawia przyjemność. Mnie momentami dodatkowo śmieszył do łez (monolog osła o Robercie Mitchumie).




Ostatecznie jednak, jeśli byście mnie pytali, to wolałbym zobaczyć rzemiosło Geoffa Darrowa w towarzystwie opowieści, która ma ręce i nogi. Koleś ma w sobie wszystko, czego trzeba, by stać się mistrzem komiksu. Wszystko, prócz dobrego scenariusza. 





Rozmowa z Marią Rostocką.

 


Dziś coś specjalnego. Maria Rostocka - autorka wspaniałego komiksu pt. „Koniec Lipca”, który znalazł się w oficjalnej selekcji festiwalu w Angoulême - odpowiedziała na parę pytań dotyczących jej pracy.

Jakub Gryzowski: Jest Pani malarką oraz autorką krótkich form komiksowych. Dlaczego tym razem zdecydowała się Pani na dłuższą formę wypowiedzi? Czy przestrzeń jednej planszy wydaje się czasami zbyt mała dla ujęcia pewnej problematyki?

Maria Rostocka: To tak wygląda jedynie z zewnątrz. Większość twórców ma szuflady pełne tekstów czy rysunków których nikt nie widział. Zawsze chciałam robić albumy komiksowe, musiałam jedynie nabrać pewności siebie by uwierzyć w to że mogę go stworzyć całkowicie sama. Bez niczyjej pomocy.

JG: Historia opisana w Końcu lipca wypada bardzo autentycznie. Czy można powiedzieć, że jest to na poły komiks autobiograficzny?

MR: Bardzo się cieszę, że opowieść wypada autentycznie. Niemniej zupełnie, ale to zupełnie nie jest autobiograficzna. Chciałam stworzyć fabułę, która miałaby podobną strukturę do książek Jane Austen. Portret pewnej grupy ludzi, który staje uniwersalnym portretem psychologicznym. Umiejscowiłam całość w wymyślonym miejscu, choć dość mocno inspirowanym podwarszawską wsią którą znam, bo stamtąd pochodzi część mojej rodziny. Głównie chodzi o chaotyczną strukturę miejscowości, powstającej przez ostatnie 100 lat, bez sensownego planu zagospodarowania przestrzeni.

JG: Czy wybór narracji komiksowej ułatwia opowiedzenie czegoś, co przy użyciu innego medium nie jest tak łatwo dostępne?

MR: To jest taka jednoosobowa produkcja filmowa, bez potrzeby kompromisów związanych z budżetem, bo eksperymenty formalne nie wiążą się z kosztami, i nie trzeba pracować w zespole. Można więc być panem całego projektu. Dodatkowo w komiksie jest jeszcze wiele do odkrycia, wiele miejsca na nowe sposoby łączenia słowa i obrazu. To jest bardzo ekscytujące.

JG: „Koniec Lipca” spotkało niezwykłe wyróżnienie (festiwal w Angoulême). Czy planuje Pani powrócić do swych postaci w następnym komiksie, bądź też dziele innego typu?

MR: Nie mam tego w planach. Właściwie w ogóle nie przyszło mi to do głowy. To zamknięta całość. Spędziłam z moimi bohaterami dużo czasu i zżyłam się z nimi, ale to już koniec.

JG: Czy komiks autorski, który Pani proponuje ma swego czytelnika w Polsce? Jak Pani sądzi do kogo trafiają tego typu historie?

MR: Nie zastanawiam się nad tym zbytnio. Ale faktycznie wielu potencjalnych odbiorców mojej książki jeszcze nawet nie wie że istnieje taki gatunek. Więc czekam cierpliwie aż w końcu ludzie, które zawsze odwracają się plecami do półki z komiksami sięgną po powieść graficzną i zmienią zdanie.
Na szczęście Polska nie jest bańką, mamy internet, pilnie śledzimy kulturę najnowszą innych krajów Europy, i USA. Zawsze będą wśród nas zatwardziali konserwatyści, przekonani że powieść dla dorosłych powinna zawierać jedynie litery. Ale to mnie w ogóle nie obchodzi, nie gadam z konserwatystami.

 

niedziela, 5 grudnia 2021

Spidergedon. Gage/Barberi/Molina

 

 
Nikt nie ma takiego talentu, a właściwie czelności, aby uparcie realizować niedorzeczne pomysły, a potem jeszcze uparcie je doić za pomocą sequeli i innych (choć wcale nie innych) pomysłów. Nikt poza DC Comics, Marvelem no i może większością szołbiznesu, dzięki którym to dostajemy takie cuda jak Spiderversum i jego kontynuację, Spidergedon. Ciąg dalszy, o który nikt nie prosił, którego nikt nie potrzebował i który (co jest chyba najgorsze) tytułuje się za pomocą dużo bardziej pokracznej gry słów.

Swoją drogą, czemu to właśnie Spider-Mana spotyka największa plaga naśladowców, klonów i wersji alternatywnych? Ja tam obwiniam kostium, walnie się duże ślepka na obcisły spandeks, doda gdzieś owadopodobny symbol i bach, każdy wie, o co chodzi. Uniwersalność jako zguba wyjątkowości.

No ale do rzeczy, o co chodzi? Jak na komiksy superbohaterskie przystało, żadne wydarzenie nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Bohaterowie poświęcili poprzednio życia, by powstrzymać twardziusznych wąpierzy żywiących się totemiczną mocą pająków (whatever that means)? Ich pech, bo Spider-Persony z przeróżnych wszechświatów muszą się ponownie zebrać, a włodarze wydawnictwa nie mają nowych pomysłów na powody dla takich zjazdów rodzinnych. Morlun i ferajna wracają więc do życia i zaczynają ssać, podobnie jak kreatywność stojąca za całym konceptem, a wszystko (poza scenariuszem oczywiście) jest trochę winą Otto Octaviusa. Ten, od czasów klawego „Superior Spider-Mana”, wciąż stara się bowiem być bohaterem i w tym celu bez przerwy robi totalnie niebohaterskie rzeczy, jak klonowanie na przykład.

Wiecie już więc mniej więcej, czego się spodziewać. Znacie pająka, znacie wielkie, epickie eventy, w których rozmach jest odwrotnie proporcjonalny do trwałości konsekwencji. „Spidergedon” niczym nie różni się od innych serii tego typu, może poza stroną przedstawiającą obsadę – tu wypełniają ją właściwie same pajęczaki w różnych wariacjach genderbendingu, gatunkobendingu i ogólnego bendingu kontekstu kulturowego. Wraca więc Spider-Punk (oficjalnie po prostu Spider-Man, ale bądźmy szczerzy), Pajęczy Świniak, Spider-Ghost, ten noirowy Spider co go Nicolas Cage dubbingował i wielu, wielu, napraaaaawdę wielu innych. Kolorowy, pajęczynowy zawrót głowy, tak do porzygu, a jestem przecież ogromnym fanem postaci.

Bądźmy bowiem poważni, ile można? Eksploatacja w kółko wałkowanych pomysłów, które już u samej podstawy są infantylne, powinna dawno znudzić się oddanym miłośników trykociarstwa, a nowych musi w jakimś stopniu odstraszyć poziomem skomplikowania. Oczywiście, doszukując się nieustannie plusów, znalazłem takich sporo. Chemia między różnymi wersjami ścianołaza jest świetna, bardzo dużo czasu ekranowego dostaje doskonale przedstawiony Miles Morales, tempo narracji i jej układ nie męczą czytelnika, głaskając go po główce w nagrodzie za skupienie za pomocą lżejszych fragmentów. Ogromną zaletą jest też oczywiście frajda z poznawania wariacji Spider-Mana, choć sceptyków superbohaterstwa grzać to raczej specjalnie nie będzie. Co z tego, skoro te wszystkie fajne elementy dygotają niestabilnie na rusztowaniu skonstruowanym z głupot?

Teraz spójrzmy na sprawę odwrotnie, bo ogólnie (jeśli naprawdę lubicie pająka) da się dobrze bawić przy tej lekturze. Christos Gage jakimś cudem zrobił z tego składną historię. Szczegóły jednak miejscami rażą, jak na przykład tępota teoretycznie genialnego Octaviusa i to, że ginie najlepszy Spider-Man ze wszystkich (nawet jeśli nie ma to żadnego znaczenia). Najbardziej jednak wkurzył mnie punkowy Pająk pisany przez Jeda MacKaya. To postać z ogromnym potencjałem buntowniczym, a tu zrobiono z niej przerysowany żart w świecie, w którym rzeczywistość jest przepuszczona przez krawędziowy filtr sztucznego, czasopismowego punk-rocka. To takie boomerskie „zrozumienie” tematu, w którym nieudolnie kryje się pogarda. Na całe szczęście nikt nie próbował się tu w podobny sposób zagłębiać w świat hinduskiego Spider-Mana. Poza irytującymi błędami jest też sporo zmarnowanego potencjału – z totalnie krypnej, najbardziej robaczej wersji Petera zrobiono na przykład comic-relief, a dopiero skandalicznie krótka historyjka dodatkowa jedynie napoczęła znacznie ciekawsze wątki dotyczące tej postaci.

Jak zwykle mam też problem z oceną warstwy graficznej w albumie zbierającym zeszyty rysowane przez przynajmniej kilkunastu ilustratorów. Z jednej strony różnorodność jest fajna i pomaga utrzymać uwagę czytelnika przy śledzeniu fabuły opartej na wymuszonym pomyśle. Z drugiej strony, to superhero od wielkiego wydawnictwa, czy mamy prawo faktycznie liczyć na jakąś różnorodność? I tak, i nie. Kręgosłup całej historii, na szczęście, narysowany jest świetnie. Jorge Molina i Carlo Barberi (oczywiście nie sami) grają w podobnym rytmie, kreśląc schludne, technicznie dopięte na ostatni guzik kadry, których układ czasem wyrywa się z nudnego standardu, a dynamika nie powoduje oczopląsu. To nadal jednak całkowicie pozbawione oryginalności, bezpieczne trykociarstwo. Przyjemność obcowania z nieco inną, mniej oklepaną stylistyką w wykonaniu takich artystów jak Sheldon Vella, Juan Gedeon, Tonči Zonjić, czy uwielbiany przeze mnie Clayton Crain, mamy do czynienia na przestrzeni króciutkich fragmentów. Chciałbym rzec, że w „Spidergedon” nie ma przynajmniej wywołującego łzawienie paskudztwa, ale jest Mark Bagley, bo Marvel by eksplodował, gdyby w zbiorczym tytule o Parkerze nie pojawiły się rysunki tego gościa. Zbyt wielu recenzentów pomija kolorystów, więc z radością pochwalę Tríonę Farrell, Iana Herringa i Andresa Mossy po prostu za wyróżnienie się w tym zalewie cyfrowej poprawności.

Wkurzył mnie ten komiks. Nie lubię czuć się jak idiota, a nie za bardzo potrafię uparcie wierzyć w swój gust i elokwencję, gdy dobrze bawię się przy czymś tak kretyńskim. Zacznijmy więc, na sam koniec, usprawiedliwianie się – gdyby nie fakt, że „Spidergedon” to pierdzielnik nakreślony na kanwie ponownego wskrzeszania pomysłu stojącego w sprzeczności z jakimkolwiek poziomem literackim, to dałoby się go nazwać niezłym komiksem. Scenarzyści (prawie wszyscy) i ilustratorzy starają wydobyć z tego zapajęczonego bagna jakiś fun i często nawet im się to udaje. Przypuszczam, że kolejny raz przemawia do mnie bezwarunkowa miłość do Spider-Mana (hej, uwielbiam drugą Sagę Klonów), ale ten strzelający siecią akrobata w pstrokatym wdzianku ma w sobie ogromny magnetyzm. Z pewnością w tym częściowym zadowoleniu nie jestem sam.

Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 30 listopada 2021

Flex Mentallo. Człowiek Mięśniowej Tajemnicy. Morrison/Quitely

 


Jak pewnie pamiętacie z poprzednich recenzji komiksów Granta Morrisona, nie jestem jego fanem, chętnie jednak sięgam po wykreowane przez niego tytuły. Po „Doom Patrolu” robię sobie swoiste Z kamerą wśród zwierząt” i nie tylko czytam to, co u nas wychodzi, ale i oglądam serial (ostatnio zaliczyłem trzeci sezon). Bawię się średnio, ale wszystko jest tak pojebane, że wydaje się bardzo interesujące z punktu widzenia kogoś, kto dużo pisze o komiksie. Taki też jest dla mnie recenzowany poniżej komiks ze świata „Doom Patrolu”: „Flex Mentallo”.

W warstwie fabularnej był to tytuł bardzo interesujący, ale nie sprawił mi ni krzty przyjemności. Jest przeintelektualizowany, trudny w odbiorze i jednocześnie frapujący. Morrison nie tylko wie, jak budowane są superbohaterskie eventy, ale też i mądrze odczytuje fakt, że mają sporo wspólnego z mistycyzmem, gnozą i ideami Junga. Wszak te wszystkie rozpadające się wszechświaty opisywane na łamach serii superbohaterskich, w trakcie eksploracji idei wieloświatów ("Kryzysy na nieskończonych ziemiach" i tym podobne), można porównać do sposobu, w jaki niedoskonałą rzeczywistość pojmują gnostycy, instynktownie odsuwając się od niej jako od złej, wykreowanej przez fałszywego Boga. Morrison odnosi się do tego jednak nie pierwszy raz i szczerze powiedziawszy w regularnej serii o „Doom Patrolu” podobało mi się to bardziej.


Zajebistym pomysłem jest przedstawienie zdarzeń jako efektu wytworu umysłu pewnego załamanego nerwowo muzyka rockowego, który naćpany jak bąk, u kresu sił psychicznych i fizycznych, dzwoni na telefon zaufania i zaczyna nawijać niestworzone rzeczy, które związane są głównie z superbohaterami i komiksami rysowanymi przez niego w młodości. To z jednego z nich właśnie wyszedł na świat tytułowy Flex Mentallo. Czyżby jego egzotyczne imię, odczytane dosłownie, miało być związane z elastycznością wyobraźni niezbędną przy tworzeniu fabuł? Prawdopodobnie tak jest i na tym poziomie to komiks podobny do tego, co twierdzi o magii wielki antagonista Morrisona (wiele się w środowisku mówi i przy okazji mitologizuje temat rzekomego sporu dwóch wielkich osobistości), również komiksowy mag Alan Moore, według którego kreacja sztuki ma silne związki z mistycyzmem. To wszystko to fajne, ciekawe tropy i książkę można o tym napisać, ale niestety w praktyce i na papierze moim zdaniem za cholerę to nie działa i w przypadku Morrisona wszystko jest puste, stricte symboliczne i najzwyczajniej nudne. Zupełnie inaczej jest w przypadku Moore'a, ale to temat na zupełnie inny tekst. 

 



Odmiennie wypada strona graficzna i trzeba przyznać, że Morrison ma farta, bo przez lata zgadzali się z nim pracować nie lada fachmeni. Jednym z nich jest właśnie rysujący „Flexa” Frank Quitely. To szkocki rysownik, w którego pracach można wyczóć ducha twórczości Moebiusa, co zresztą podkreślają nieco zgaszone kolory Petera Doherty. Na tym poziomie komiks ten jest, w przeciwieństwie do fabuły, bardzo satysfakcjonujący. 

 

 



Ominął mnie wydany nie tak dawno na naszym rynku „Animal Man” Morrisona. Trochę żałowałem, ale gdy czytałem „Flexa” żal minął. To nie są komiksy dla mnie, mimo iż jestem dość pokręcony, mocno siedzę w kontrkulturze, coś tam z wiedzy o mistycyzmie też liznąłem i teoretycznie powinny mi się podobać. A może właśnie dlatego, że rozpoznaję rzucane przez autora tropy i spotykałem się z nimi już wcześniej, to wszystko wydaje mi się tam mało satysfakcjonujące? Istnieje możliwość, że komiks zrobiłby na mnie lepsze wrażenie, gdyby te motywy były dla mnie jedną wielką zagadką.


 


Pułkownik Weird. Zagubiony w kosmosie. Czarny młot. Jeff Lemire

 


 „Black Hammer” to jedna z tych serii, które obrały sobie za cel subwersję superbohaterskiej sztampy. Dzięki talentowi Jeffa Lemire nie wzięła się za tę robotę jedynie z garścią narzędzi charakterystycznych dla oklepanej już dekonstrukcji. Dostaliśmy za to trendy rynku komiksowego przekute w historię o życiu bohaterów wyrwanych z kontekstu swojego świata, dosłownie i w przenośni. Jedną z rzeczy typowych dla trykociarstwa są też spin-offy, więc i tu nie mogło ich zabraknąć. Część z nich była (zgodnie z tradycją) mocno średnia, ale „Pułkownik Wierd. Zagubiony w kosmosie” daje radę utrzymać się na orbicie głównej serii.

Bardziej łopatologicznie nie dało się tytułem streścić zawartości, no chyba, że czytelnicy byliby zainteresowani zakupem komiksu nazwanego „Pułkownik Weird, czyli ten dziwny astronauta z Czarnego Młota, zagubiony w kosmosie, czasie i swoich wspomnieniach”. Nie wiem jak wy, ale ja bym rzucał gotówką bez zastanowienia. W gruncie rzeczy chodzi tu o to, że po uwolnieniu kompanów z udręki normalnego życia, podstarzały dziwak miota się nadal po różnych kątach rzeczywistości w poszukiwaniu… no właśnie, kij wie czego.



Siłą głównej serii było dla mnie zawsze wyważenie między ekspozycją psychiki i genez postaci i głównym wątkiem, w którym bardziej introspekcyjne informacje znajdywały zastosowanie. ”Pułkownik Weird” działa trochę na odwrót – mniej więcej wiemy, co się działo, teraz mamy okazję spojrzeć na sprawy z perspektywy gościa pojawiającego się wcześniej bez kontekstu w pozornie przypadkowych momentach. Czy ten komiks skutecznie ułatwia zrozumienie świata „Czarnego Młota”? Troszeczkę, ale przede wszystkim dokłada do całości wędrówkę postaci, której w centralnym wątku z konieczności nieco zabrakło. Okazuje się, że Randall Weird również, a nawet znacznie bardziej dosłownie od innych, musiał poradzić sobie z oderwaniem od rzeczywistości. Zajebiście podoba mi się to, jak jego historia wpisuje się w komentarz całej serii na temat zmian fikcji superbohaterskiej.

Cieszy mnie też zrozumiałość pozornego chaosu fabuły. Gdy ktoś pokroju Granta Morrisona snuje opowieść o zagubieniu między strunami rzeczywistości, często już po kilkunastu stronach nie mam pojęcia gdzie jest góra, a gdzie dół. Lemire uznał, że zagubiony bohater nie musi od razu oznaczać zagubienia w odbiorze przez czytelnika i choć nie zawsze byłby to dobry wybór, w tym przypadku to działa. Randall Weird to tragiczna postać, przejrzysta narracja odsunęła komiczną dziwaczność na dalszy plan i uczyniła z tego komiksu, w porównaniu do pozostałych rzeczy z młotowego uniwersum, dzieło chyba najbardziej podobne do pozostałych autorskich tytułów scenarzysty. Podobnie jak one nadal uroczo nawiązuje do fantastyczno-naukowych sztosów złotej i srebrnej ery, więc nostalgia pozostaje nakarmiona.



Nie pykło mi za to zaskoczenie. Muszę mocno rzucać ogólnikami, by uniknąć spoilerów, ale epickość starań udręczonego kosmonauty nie przekłada się na wagę zwieńczenia jego poszukiwań. Komiks bezpośrednio stara się nas przekonać, że jest inaczej, ale praktyczne ukazanie tej istotności w toku wydarzeń nie jest przekonujące. Z drugiej strony, w zależności od interpretacji, rozwiązanie może być nawet zbyt oczywiste. Nawet odsuwając jednak na bok te niejasne dla was w tej chwili zarzuty i drugie dno, „Pułkownik Weird” jest całkiem udaną, pokręconą fuzją dramatu i przygodowego science-fiction. Te, z zasady, nie muszą być nawet do końca zrozumiałe, by bawić.

Brakuje mi Deana Ormstona. Styl jego grafik na tyle mocno wpisał mi się w mózgu w kontekst „Czarnego Młota”, że powiązane tytuły rysowane inną dłonią zawsze wyglądają dla mnie początkowo dziwnie. Tyler Crook (znany nam głównie z „Hrabstwa Harrow”) to jednak wyjątkowy talent, zdecydowanie chciałbym zobaczyć więcej fabuł Jeffa Lemire z rysunkami tego artysty. Facet potrafi, nawiązując do dezajnów ikonicznej klasyki, ukazać ogromną gamę emocji. Brakuje tu trochę kosmicznego rozmachu, ale nikogo nie powinien dziwić raczej intymny charakter grafiki w komiksie tego scenarzysty, Crook na pewno musiał dopasować się do oczekiwań. Zawsze zresztą będę chwalił rzeczy tak doskonale pokolorowane, zwłaszcza w tradycyjny sposób, daleki od płaskiej komputerowości. Ta, robi się ze mnie zgred.



Fajnie, że Lemire dał mi kolejny powód do fanbojowania – na kupce jego średnio udanych dzieł zrobił mi się już lekki tłok. „Pułkownik Weird” okazał się serią poboczną, która (w opozycji do norm rynku) nie powstała na siłę. Dopisuje do „Czarnego Młota” kilka brakujących elementów i leciutko nakreśla kształt kontynuacji. Wysoki poziom ilustracji i konsekwentnie ciągnięty podtekst wpadają co prawda lepiej od faktycznej fabuły, ale to wciąż kolejna, solidna cegiełka w konstrukcji jednego z ciekawszych uniwersów ostatnich lat.




 Autor:Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 29 listopada 2021

Blade Runner 2019. Johnson/Green/Guinaldo

 


Na tle innych dużych filmowych marek czasów „kina nowej przygody” z wora ogólnikowo zwanego „fantastyką” „Blade Runner” wydaje się dość mało wydojony. Lubię tę markę, podobały mi się bardzo oba filmy, więc dość entuzjastycznie podchodziłem do komiksowej, luźnej kontynuacji tych kinowych hitów.


Na opasły tom zatytułowany po prostu „Blader Runner 2019” składają się trzy powiązane ze sobą powieści graficzne. Wszystkie zostały napisane przez Michela Greena i Mike'a Johnsona a narysowane przez Andresa Guinaldo. Rzecz traktuje o najlepszej łowczyni androidów, działającej w czasach, gdy rozgrywała się pierwsza część filmu, czyli w 2019 roku. Kobieta, z pozoru bezwzględna handlarka częściami androdupków, dostaje zlecenie, które przewartościuje zupełnie jej spojrzenie na androidy i sprawi, że sama zacznie być ścigana przez prawo. Wszystko zostało podane nam jak bozia nakazała, w świetnie napisanej noirowej narracji. 

 




Nie będę was zwodził i napiszę to od razu, zanim jeszcze dobrze posłodzę autorom – zebrane tu trzy odsłony serii to na większości poziomów dobre komiksy. Zajebiście oddano w nich duszną atmosferę filmów, świetnie podrobiono neonoirowy feeling, jaki przyświecał twórcom oryginalnych scenariuszy, w których klimat wpasowano się również graficznie. Rysunki zresztą zasługują tutaj na specjalną uwagę. Czynią z tego komiksu album mocno europejski w stylu. Nic dziwnego, Guinaldo jest Hiszpanem i cieszmy się wszyscy, że to właśnie on dostał tę fuchę, bo byle amerykański rzemieślnik na bank spartoliłby sprawę. W warstwie formalnej album ten cieszy oko, począwszy od fragmentarycznie (spluwa!) lakierowanych okładek, na wnętrzu, designie pojazdów, broni i strojów kończąc. Wszystko jest tu doskonale przemyślane i skomponowane. Nie da się na tym poziomie absolutnie do niczego przyjebać. Nawet komputerowe kolory sprawiają dobre wrażenie i ktoś postarał się, żeby dobrać je odpowiednio do atmosfery oraz kolorystyki filmowej macierzy. 

 



Nie jest jednak tak, że to dzieła pozbawione całkowicie minusów. Cały cykl kończy się bowiem dość pokracznie i widać wyraźnie, że autorzy zupełnie nie mieli pomysłów na zamknięcie tych historii a ostatnia część została domknięta w pośpiechu i na siłę. Osobiście wolałbym, żeby rozdmuchano intrygę, bo chętnie przeczytałbym następne części i bardziej przemyślane zakończenie. 

 



Czytając „Blade Runner 2019” czuć niemniej, że nie mamy do czynienia z franczyzą waloną od sztancy. To komiksy napisane i narysowane z sercem, więc każdy fan „Blade Runnera” powinien po nie sięgnąć. Pomijając jakieś niedociągnięcia (zjebana końcówka) to dość satysfakcjonująca lektura. I tylko takich komiksowych rozwinięć wielkich, fantastycznych marek sobie i Wam życzę.

Koniec Lipca. Maria Rostocka.

 


Rzadko zdarza mi się pisać o polskim komiksie, tym bardziej jestem zadowolony, że mogę o nim pisać dobrze. O Końcu lipca Marii Rostockiej wystarczyłoby powiedzieć, że jest komiksem pięknem, gdyby nie to, że pod skromną fasadą, ukrywa on sporo wymagających rozwinięcia sugestii. Zapewne także dzięki temu pozycja ta znalazła się w oficjalnej selekcji jednego z największych festiwale komiksowych a Angoulême.  

    Trudno powiedzieć, gdzie konkretnie rozgrywa się obyczajowa historia snuta przez autorkę. Obrzeża wielkiego miasta, wieś, jakaś prowincja – innymi słowy nigdzie. Prosta, wręcz ascetyczna sceneria zamyka arenę zdarzeń i relacji niewielkiej ilości bohaterów. 



Poznajemy młodego chłopaka, który mieszka razem z mamą w domu babci. Starsza pani nie jest osobą specjalnie miłą, diametralnie odróżnia się od rozpowszechnionego w kulturze popularnej wizerunku raźniej i uśmiechniętej seniorki rodu. To po prostu stare, zgryźliwe i egoistyczne babsko, uzależnione od pierdół emitowanych w tv oraz wiecznie czepiące się swego wnuka o rzeczy mało istotne.

Główny bohater nie ma wiele do roboty. Jeździ na rowerze, lub wychodzi z psem na spacer. Podczas przechadzki często natyka się na swego rówieśnika, z którym pozostaje w dosyć luźnych stosunkach. Ten aspekt wydaje mi się zresztą kluczowy dla wymowy całości Końca lipca. Relacje międzyludzkie rozbijają się tu bowiem o niewidzialną barierę komunikacyjną, stając się dosyć powierzchownymi i pozbawionymi głębszej serdeczności. Bohaterowie nie żyją ze sobą, tylko się mijają. Dlatego prowadzone rozmowy często zmieniają się w wypełniające próżnię oddzielne monologi. Rodzi to specyficzny dla gatunku obyczajowego cichy dramat, który jest dla nas czytelny, mimo iż nie ma w nim żadnego rozdzierania szat, czy też stawiania spraw na ostrzu noża.

Równoległą bohaterką dzieła jest matka chłopca. Z każdą kolejną stroną komiksu coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z jej trudnej sytuacji życiowej, chociaż nie zostaje ona przedstawiona czytelnikowi wprost. Nie chciałbym zdradzać zbyt wielu szczegółów, ponieważ sugestywna narracja Marii Rostockiej, w sposób stopniowy przekazuje nam pewne wrażliwe informacje, bez reszty wciągając nas w odmalowany przez siebie świat.  

 



„Koniec lipca” owiany jest aurą tajemnicy. Dodać jednak należy, że nie chodzi tu ani o trupia w szafie, ani o UFO, czy cokolwiek w tym guście. W niedopowiedzeniach autorki kryje się najsilniejszy przekaz emocjonalny jej dzieła. Prawda w odsłanianiu charakterów poszczególnych postaci oraz ich wzajemne uwikłanie, zdradza duże doświadczenie życiowe, które Maria Rostocka pragnie nam przekazać w sposób zarówno subtelny, jak i niezwykle śmiały. Mało jest dzieł tego typu - nawet jeśli pod uwagę weźmiemy rozliczne pozycje filmowe czy literackie - które sprawiałby wrażenie tak dużej wiarygodności.

Mimo nagromadzenia sporego ładunku emocjonalnego, z warstwy graficznej komiksu emanuje niezwykły spokój. Stosunkowo duże, namalowane kadry są uproszczane, pozbawione nadmiernej ilości szczegółów, co ma zapewne pobudzić naszą wyobraźnię. Pod prostymi i grubymi pociągnięciami pędzla, możemy bowiem odkryć całe światy różnorodnych przeżyć. Wszystko zależy od naszej wrażliwości. Niebagatelne znaczenie ma także pejzaż – niezwykle ascetyczny, z linią horyzontu majaczą gdzieś w dali – który zatapia w sobie bohaterów komiksu, podkreślając tym samym ich dojmujące odosobnienie.  

 



W Końcu lipca coś się kończy. Kończy się pewien czas, a wraz z nim pewne relacje, emocje, specyficzna sytuacja wewnętrzna protagonistów. Komiks Marii Rostockiej nie jest jednak jakimś skowytem przegranej, obrazem psychicznej pułapki bez wyjścia. Przeciwnie - autorka pozostawia nam oraz swym bohaterom iskierkę nadziei. Koniec lipca to przecież także potencjalnie nowy początek, narodziny nowego układu zdarzeń i międzyludzkich więzi burzących samotność.  



Autor: Jakub Gryzowski

Hellblazer. Jamie Delano i inni. Tom 2.

 


Kolejny weekend spędzam ze słuchawkami na uszach i nad edytorem tekstu. Osłuchuję ostatnią płytę gigantów doom jazzu – Bohren & der Club of Gore – a sam na klawisze znów biorę „Hellblazera”. Tym razem jednak nie narzekam. Trafił mi się drugi tom zbiorczy pisany przez Jamiego Delano, czyli gościa odpowiedzialnego za zdefiniowanie Constantine'a. To chyba nawet ważniejsza osoba dla tej postaci niż Alan Moore, który przecież stworzył ulicznego Maga na łamach „Sagi o potworze z bagien”.


Niniejszy tom to niezły grubas, zbiera nie tylko regularną serię, ale też annual „Krwawy Święty” i dwuczęściowy spin-off „Horrorystka” narysowany przez mistrza Davida Lloyda, czyli twórcę grafik legendarnego „V jak vendetta”. Jak już wspominałem kilka razy, przygody Constantine'a rzadko są udanie rysowane. „Horrorystka” to chlubny wyjątek i szczerze powiem, iż z rysunkami Lloyda i talentem literackim Delano dostajemy dzieło co prawda niewielkie ale wybitne. Narracja obrazem to mistrzostwo świata, a fabuła i budowanie napięcia są na poziomie prawdziwych majstrów od horroru. Jeśli więc marudzicie na rysunki w „Hellblazerze” i tylko dlatego nie kupujecie kolejnych tomów przygód Johna, to macie dobry powód, by w końcu sięgnąć po opowieść o nim. 

 



Niestety reszta warstwy plastycznej odstaje jakościowo od rzemiosła Lloyda. I tylko momentami (świetnie sprawdzający się przy horrorze Talbot, acz w porównaniu do Lloyda to i tak druga liga) grafiki cieszyły moje oko.


Inaczej jest z fabułą, która jest równa jak blat. Trzon niniejszego woluminu stanowi długi run zatytułowany „Maszyna Strachu”. Wspominałem o tym już w recenzji pierwszego tomu – bardzo czuć tu wpływy twórczości Davida Cronenberga. Podobnie jak w przypadku „Potomstwa” czy „Skannersów” Kanadyjskiego mistrza horroru, Delano odwołuje się do new age'owych, kontrkulturowych tematów i eksploatuje je, plotąc misterną siatkę strachu podszytą teoriami spiskowymi. To bardzo ciekawe przedstawienie tego typu motywów, odmienne od dobrotliwego, hipisowskiego ukazywania tych tematów. Obecna jest tu też mocno warstwa społeczno-polityczna. Constantine przyłącza się bowiem do grupy będącej swoistym squotem na kółkach. Do kontrkulturowców przemieszczających się niczym cyganie, pracujących zarobkowo głównie na polach uprawnych i z powodów rozrywkowych wcinających cały czas grzybki halucynki(sic!). Motyw jedzenia przez Johna muchomora i halucynacji z tym związanych będzie zresztą tematem jednego z ciekawszych zeszytów w tym tomie. Delano wyraźnie wie, o co chodzi i pewnie prawdą jest, że w tamtych czasach chodził cały czas naćpany. Co ciekawe scenarzysta podarował Constantinowi też coś na kształt rodziny. Coś, o co ten gość, często nazywany cynikiem i zimnym draniem, musi walczyć. Coś, co pokazuje, że nie przehandlował jeszcze duszy, że skurwysyn ma jeszcze serce. 

 



Drugi tom „Hellblazera” jest na wielu płaszczyznach inny i nie tak ważny dla historii Vertigo jak jedynka, ale to cały czas świetne opowieści i dobrze, że Egmont zdecydował się wydać cały run Delano. Z utęsknieniem czekam na trzeciego grubasa, bo to wszak ten autor najdłużej pisał serię o Constantinie, więc jeszcze trochę materiału zostało. Osobiście ciekaw jestem, czy nadchodzący zbiór będzie zawierał również powieść graficzną „Pandemonium”, którą Dealno napisał po latach rozłąki z serią. Fajnie by było. W końcu jak komplet, to komplet. 

 



Klezmerzy. Tom 3. Sami złodzieje. Joan Sfar

 


Już chyba mówiłem, że ta seria to sztosiwo. Powtórzę się więc przy recenzji tomu 3 – to sztos nad sztosami. „Klezmerzy” nie są co prawda moim ulubionym cyklem Joana Sfara, bo wygrywa z nim bardziej wycyzelowany graficznie i pulpowy fabularnie „Profesor Bell”, ale stoją zdecydowanie drudzy w kolejce. To trochę tak, jakby Kusturica zrobił komiks (coraz bliżej jego twórczości to wszystko się prezentuje w warstwie fabularnej), a rysował go sam Pan Chagall, do którego Sfar bezczelnie nawiązuje w warstwie plastycznej. No po prostu mistrzostwo świata w swojej kategorii. 

 



Rzecz opowiada o kilku żyjących w międzywojniu Klezmerach – wędrownych grajkach, żydowskich, cygańskich i Polskich (baron jest Polakiem? Dobrze pamiętam?), którzy tworzą nie lada menażerię i co rusz pakują się w różne kłopoty. Wydostają się z nich tylko dlatego, że trzymają wszyscy ze sobą sztamę. Oprócz dynamicznej opowieści o muzykach dostajemy więc historię będąca pochwałą przyjaźni, pełną barwnych bohaterów, iście komiksowych osobistości, drużyny nie gorszej od jebanych „X-Menów”, Doom Patrolu” czy „Ligi niezwykłych dżentelmenów”. Taką pokręconą załogę przedstawioną z nie lada werwą i fantazją widziałem ostatnio chyba w wybitnym „Zdarzeniu 1908” Świdzińskiego. Trudno porównywać oba komiksy, to unikalne twory, ale w obu drzemie jednak schowana gdzieś pod płaszczykiem retro punkowa energia, która napędza wszystkie perypetie głównych bohaterów. Nie boję się zresztą nazwać dzieła Sfara punkowym. Bowiem, jak twierdzi sam Jelo Biafra, w punku nie chodzi tylko o rocznik 77, a o zbiór pewnych bratnich motywów, które wielokrotnie powtarzały się w sztuce na przestrzeni wieków (według niego na ten przykład noir jest nurtem mocno podszytym punkowymi wartościami). W gruncie rzeczy więc bez problemu można nazwać komiks Sfara anarchizującym, wszak przedstawia nic innego, jak żyjącą na własnych zasadach komunę. Czyż podobnie nie jest ze wspominanym „Doom Patrolem” w ujęciu Granta Morrisona?

 



Również grafiki, dalekie od akademickiej poprawności, są w tym dziele dość buntownicze. A to, że mają tyle stycznych z malarstwem Chagalla? Może sam Chagall należał więc do punkowców swojego okresu! Przy tym jednak narracja Sfara nie jest szczególnie udziwniona i służyć ma głównie popychaniu opowieści do przodu, a nie robieniu jakiegoś niestrawnego, awangardowego, trudnego dziełka. Ot, po prostu robota mistrza komiksu. Jednego z największych żyjących.

środa, 24 listopada 2021

Najlepsi wrogowie - 3 - Historia relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem. Część trzecia 1985–2013.

 


Pomysł na geopolityczny komiks o historii stosunków USA – Bliski Wchód wydaje się frapujący. Chociaż to mało popularny kierunek eksploatowany przez te medium, forma opowieści rysunkowej jest na tyle pojemna, że powinna sobie poradzić z budowaniem narracji tego typu. Sukces można osiągnąć tylko wówczas, gdy nieszablonowy historyk trafi na równie oryginalnego rysownika. Tak też po części się stało w komiksie „Najlepsi wrogowie” autorstwa Jeana-Pierre Filiu i Davida B. 

 



Pierwszy tom historii snutej przez obu Panów obejmował lata 1783 – 1853, drugi 1953 – 1984, obecnie zaś dostajemy trzecią część opisującą okres 1984- 2013. Jak widać pod lupę brane są coraz krótsze odcinki czasowe, jednak istota zaproponowanej narracji nie zmienia się, pozostając idealnie spójną, co przy próbie konsumpcji całości, może się wydać dosyć męczące. Z racji iż obecna publikacja dotyczy wydarzeń stosunkowo niedawnych - nawet laik ma o nich jako takie pojęcie - uznaję ją za stosunkowo najbardziej przystępną.

Dla znających poprzednie odsłony cyklu, nie będzie dużym zaskoczeniem zaproponowana przez autorów specyficzna metoda snucia opowieści. Mamy tu bowiem te same skróty i niesamowitą wprost kondensację faktów i prawdopodobnych przypuszczeń, które często mieszczą się zaledwie w jednym satyryczno-metaforycznym kadrze. Dla Filiu historia jest czymś żywym i podlegającym ciągłej interpretacji, dlatego szereg ujawnianych w komiksie rewelacji, dla kogoś studiującego historię, przybierze zapewne charakter polemiczny. Osoba mało zainteresowana problematyką Bliskiego Wschodu, poczuje się tu nieco zagubiona i być może także lekko znużona, gdyż dzieło – jeśli chcemy za nim nadążyć i w pełni zrozumieć - wymaga poświęcenia mu maksimum uwagi. 

 


 

Oryginalność Najlepszych wrogów osadza się na sposobie przekazu skomplikowanej problematyki historycznej. Uderza ironiczny dystans w obrazowaniu obu stron konfliktu oraz subtelne utajenie ewentualnych uprzedzeń i sympatii twórców. Nie można jednak powiedzieć, że mamy tu do czynienia z obiektywną próbą ujęcia tematu. Jedno jest pewne – interpretacje polityczno-hisoryczne Filiu obywają się bez powszechnie panujących wśród mas (a także wśród innych komiksów o tematyce historycznej) naiwnych wyobrażeń podsycanych przez dyplomatyczną propagandę wielkich mocarstw. W optyce tego historyka: pozorne lub rzeczywiste ruchy wojsk, chwiejne sojusze, działania służb, „niespodziewane” zamachy i sztucznie kreowane konflikty są elementami skomplikowany gry, pozbawionej sentymentów strategi obliczonej na zysk jednej bądź drugiej strony. Wydaje się, że ta refleksja jest naszemu społeczeństwu bardzo potrzebna, szczególnie teraz, kiedy spontaniczne reakcje emocjonalne zakłócają analityczne myślenie (oparte o geopolityczną i historyczną świadomość), a co za tym idzie - przewidywanie prawdopodobnego rozwoju wypadków oraz powzięcie pragmatycznych działań zaradczych.

Przechodząc do strony graficznej, trzeba z całą stanowczością stwierdzić, że nie jest ona szczytem możliwości autora takich wybitnych dzieła jak „Rycerze św. Wita”, czy „Uzbrojony ogród”. Choć niewątpliwe bez Davida B. cały koncept spaliłby na panewce, czyniąc lekturę zupełnie niestrawną, a wręcz nieczytelną. Tylko rysownik z nieograniczoną wyobraźnią jest w stanie suchy fakt polityczny przedstawić za pomocą surrealistycznej grafiki, która często przyjmuje postać zawoalowaną, bądź wieloznaczną. Dla niektórych sporym rozczarowaniem może się okazać to, że w Najlepszych wrogach prawie nie ma bożyszcza narracji komiksowej, czyli serii kadrów, w których rozgrywa się pewna sytuacja dramaturgiczna. Na ogół spotykamy tu pojedyncze rysunki, które są dla siebie całym światem, tj. samodzielnie opisują jakieś wydarzenie, bądź stanowią metaforę skomplikowanej relacji politycznej. Kolejny kadr odróżnia się podjęciem innej kwestii w odmiennej czasoprzestrzeni.

 



„Najlepsi wrogowie” nie są lekturą dla każdego. Osoby obojętnie odnoszące się do historii oraz analiz geopolitycznych, nie mają specjalnie tutaj czego szukać. Nie wydaje mi się również, aby była to lektura pomagająca przetrzeć szlaki i zachęcić do tego typu zagadnień. Autorzy oczekują od czytelnika pewnej podstawy wiedzy o relacjach Blisko Wschodnich, dzięki której możemy podważać wysnuwanie niekiedy zbyt śmiałych tez oraz zwyczajnie czerpać satysfakcję z czytania. Dla zainteresowanych tematem zaproponowana skrótowość może pozostawiać spore wrażenie niedosytu. Pomysł na kondensację takiego ogromu zagadnień i kontekstów na stosunkowo niewielkiej ilość stron, mógł się zakończyć mniejszą, lub większą porażką. Niemniej ambicja tej próby zasługuje na szacunek, gdyż jakby nie patrzeć, otrzymujemy na naszym rynku lekturę stanowiącą absolutny precedens.

Autor:Jakub Gryzowski