sobota, 15 czerwca 2024

Przyjaciele Roda Taylora. Jerzy Wróblewski

 



Cienki zeszyt w cieniu zakurzonej półki. Wypatrzyłem go kątem oka, podszedłem i ujrzałem jeźdźca na koniu, który galopując niemal wyskakuje z okładki. Drżenie serca - albo to książka, albo komiks. Byłem szczylem, więc ucieszyłem się, że jednak komiks. A było to ponad 30 lat temu, na wsi, w domu dziadka, w którym można było znaleźć wiele rzeczy - poniemieckich artefaktów, ale na pewno nie historie obrazkowe. KOMIKS. Czyżby został ustrzelony na jakimś odpuście? Nie pamiętam, czy nie widziałem już wcześniej Tytusa albo Kajka i Kokosza, z pewnością jednak „Przyjaciele Roda Taylora” Jerzego Wróblewskiego to jedno z moich pierwszych doświadczeń komiksowych. Czuję obecnie niemal podobne drżenie, gdy trzymam w dłoniach wznowienie tej pozycji. Czas zajrzeć do środka.

Jesteśmy na Dzikim Zachodzie w miasteczku Cross City, gdzie odbywają się zawody strzeleckie. Wygrywa Tom Ford, czyli główny antybohater opowieści. Czytelnik dostaje wyraźny sygnał, że to kawał gnoja, już na trzeciej stronie, gdy ten - ujęty w bliskim planie - wypala w Saloonie do startego trapera a propos Indian: „Oni zawsze będą naszymi wrogami”. A później robi się jeszcze mniej przyjemnie. Punktem zwrotnym tej niebyt skomplikowanej historyjki jest przybycie Roda Tylora. Od razu wiemy, że dojdzie do konfrontacji, gdyż prawość bije z całej jego postaci, co w westernowej konwencji prowokuje same kłopoty.

Jedno trzeba zaznaczyć – komiks czyta się świetnie. Mimo upływu tylu lat nadal zaskakuje świeżością i atrakcyjnością sposobu opowiadania. Tekstu „w dymkach” nie ma dużo, także w tych kwadratowych, które często w klasycznych polskich komiksach objaśniają to, co czytelnik i tak widzi na obrazku. Mamy też budujące napięcie „milczące kadry” przypominające świetnie skomponowane filmowe storyboardy. Realistyczne, stylowe rysunki Wróblewskiego to dla mnie sztos - ich klasyczność jest wręcz ikoniczna. Dlatego zapewne – o zgrozo – jako dzieciak wycinałem z tego komiksu poszczególne postacie, albo odbijałem na fioletowej kalce kreśląc po nich obrys (w tym momencie kolekcjonerzy łapią się za serce).

Sama opowieść jest prosta, ale to szlachetna prostota, jakiej często się szuka w świecie zalanym postmodernistycznym chłamem. Mamy tu archetypiczną walkę dobra ze złem, w której pojęcia te są wyraźnie od siebie oddzielone. Widoczna jest silna inspiracja klasycznymi tytułami filmowego westernu lat 50' i 60' jak „Rio Bravo” czy „W samo południe” (Rod Taylor ubrany jest jak Gary Cooper w tym właśnie obrazie). Zaproponowana formuła, tak przecież już ograna i wykpiona, wciąż – panie i panowie – sprawdza się. Bo to chyba kwestia esencji ludzkiej, genotypu, sprawia że takie podejście do tematu uwodzi nas i dopóki DNA populacji jest nienaruszone, klasyczne sposoby narracji pozostaną bezpieczne.

Gorzej moim zdanie wypada - inspirowana spaghetti westernem - druga historia dołączona do tomu. „My nigdy nie śpimy” to komiks nieukończony – oglądamy ostanie plansze, nad którymi Wróblewski pracował przed swoją przedwczesną śmiercią. Trudno oceniać w jakim kierunku potoczyłaby się ta przygoda. Mnie na pewno nie przekonał scenariusz Andrzeja Janickiego, obfitujący w długie i nieznośnie deklaratywne dialogi. Teksty typu: „Żaden człowiek nie rodzi się zły. To kwestia zewnętrznych wpływów...” brzmią jak zaczerpnięte od fanatycznych socjalistów z Biesów Dostojewskiego. Tym sposobem urocze, humanistyczne przesłanie Przyjaciół, zamieniło się tutaj w swoją karykaturę. Kreska Wróblewskiego natomiast jest nadal interesująca, może nieco bardziej swobodna niż w poprzedniej historii, ale też i mniej dokładna. Narracja urywa się jakby w pół słowa, niestety.

Parę słów o autorze. Jerzy Wróblewski (ur. 1941) to niewątpliwie klasyk polskiego komiksu - podobnie jak Rosiński czy Polch - posługujący się na ogół realistyczną kreską, pozostawał jakby w cieniu swoich kolegów. Mimo posiadania na swoim koncie - w moim odczuciu - wspaniałych pozycji („Hernan Cortes i podbój Meksyku” czy „Figurki z Tilos”), twórca Binio Billa nie zrobił takiej kariery, jaka przy prezentowanym warsztacie, powinna stać się jego udziałem. Na tylnej stronie okładki nowego wydania, czytamy że autor wysłał Przyjaciół Roda Taylora do wydawnictwa Marvel. Teraz wiemy, jakie to było to naiwne, ale jednocześnie trudno opędzić się od przekonania, że gdyby Wróblewski mieszkał w Stanach, czy po prostu na Zachodzie, a nie za Żelazną kurtyną, gdzie komiksem pogardzano, mógłby rysować najbardziej popularne serie o superbohaterach.

„Przyjaciele Roda Taylora” to króciutki komiks w formacie A5. Nowe wydanie wygląda tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Kredowy papier, twarda okładka, odrestaurowane kolory. W dodatkach mamy trochę zdjęć i rysunków Jerzego Wróblewskiego, a także interesujące posłowie Macieja Jasińskiego, które mówi nam o autorze, jego fascynacji westernem oraz o burzliwych losach wydawniczych cowboyskiej historyki, którą trzymamy w rękach.

Nostalgiczny powrót do komiksu, który został wydany w roku, kiedy się urodziłem, był dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Myślę że młodsze pokolenie też mogłoby odnaleźć w nim coś dla siebie. Ten typ narracji i klimat przez nią budowany są nie do podrobienia (choć wielu próbuje). Zwracamy się do dzieła historycznych, często starszych niż my sami - więc to nie tylko sentyment - aby odnaleźć historię, która jest jednocześnie klarowana i pociągająca, nie zmącona bzdurą ponowoczesności. Innymi słowy - Rod Talyor zrobił mi dzień – a Wam?

 

Autor: Jakub Gryzowski 

niedziela, 9 czerwca 2024

Skorpion. Tom 3. Marini/Desberg

 


 

 Kurza stopa. Prawie rok minął od wydania drugiego tomu „Skorpiona” i dopiero teraz dostajemy trzeci. Wszystkie wspomnienia związane z poprzednimi odsłonami mam zamglone i z trudem składam elementy układanki do kupy, bo już nie kojarzę, co działo się wcześniej. Niemniej sięgnąłem po tom trzeci z niekłamaną przyjemnością, bo mimo luk w pamięci wiedziałem, że będę bawił się bardzo dobrze – wszak to Marini.

Jego flagowa seria „Skorpion” nie jest komiksem historycznym. To pulpowa fantazja ubrana w kostium, próżno szukać tu więc jakiejś prawdy o epoce. To sen autorów o konwencji płaszcza i szpady, tak jak spaghetti westerny były snami Włochów o dzikim zachodzie. Brak realizmu nie krzywdzi jednak tej opowieści.

Owszem, zapewne fabuły stworzone do spółki (bo Marini figuruje tu jako współscenarzysta) z Belgiem Desbergiem nie są szczególnie mądre i nie skłaniają do refleksji, ale wszystko jest napisane tak, aby umożliwić genialnemu Włochowi rysowanie scen akcji, kostiumów i pięknych kobiet. Myślę, że to wystarczy. Historia nie jest tu najważniejsza. Liczy się atmosfera i świetnie ograne kalki z najsłynniejszej opowieści płaszcza i szpady, czyli z „Trzech muszkieterów”. Podobnie bowiem jak w dziele Dumasa, największym zagrożeniem dla głównego bohatera zdaje się kościół. Bezduszna polityczno-gangsterska machina kierowana przez podstępnych szubrawców, która tu dzięki działaniom występujących przeciwko niej awanturników zaczyna się jednak chybotać. Wtedy okazuje się, że za spiskiem stoi coś jeszcze starszego i potężniejszego.

Prócz Dumasowskich motywów mocno akcentowana jest również przeszłość naszego awanturnika. W tym tomie przykładowo dowiemy się, skąd na jego ciele pojawiło się znamię w kształcie skorpiona, od którego to protagonista wziął swój przydomek oraz kto faktycznie jest jego ojcem. Generalnie autorzy mądrze korzystają z poetyki serialu i powoli odsłaniają kolejne karty. Robią to dobrze, ale jak wspomniałem, to dalej nie jest arcydzieło od strony fabularnej. Warstwa graficzna to jednak pierwsza liga.

Jakby ktoś nie wiedział, dla mnie Marini jest mistrz komiksu tak jak lew jest król dżungli. Być może dla niektórych jego post-disneyowski styl to czystej wody kicz, ale ja kupuję go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Marini zdecydowanie urodził się po to, by rysować „Skorpiona” i za tę serię zostanie zapamiętany

Mazebook. Jeff Lemire

 


 

 Jak na autora, którego jako pierwszego nazwałem swoim „ulubionym”, Jeff Lemire ostatnio trochę ode mnie oberwał. Absolutnie nie wątpię w jego talent, ale po kilku średnich występach na zlecenie korporacji tradycyjnie dojących obiecujących scenarzystów, wypuścił jeszcze (między innymi) „Korzenie rodzinne” oraz „Sztuczną inteligencję”. Okazało się tym samym, że nawet w bardziej niezależnych tytułach potrafi nam się ten Lemire rzucić z motyką na Słońce. W dużym skrócie: przesadne kombinowanie rzadko mu wychodzi, najwyżej bokiem. „Mazebook” już samym tytułem nie zapowiada prostoty, a na dodatek chronologicznie powstał pomiędzy wspomnianymi wcześniej tytułami. Miałem złe przeczucia.

Na stronach „Księgi labiryntów” śledzimy losy Willa, człowieka tak smutnego, że w worach pod oczami mógłby piach na wały nosić. Snuje się on po mieście na autopilocie, pracuje od niechcenia jako inspektor budowlany i uparcie ignoruje wszelkie przebłyski życia sięgające ponad podstawową egzystencję. Will ma jednak ku takiemu zachowaniu dobry powód, jeden z lepszych motywatorów martyrologii bym powiedział: dziesięć lat temu zmarła jego ukochana córeczka, a on sam pod wieloma względami podążył jej śladem. Wszystko zmienia się, gdy nieszczęśnik odbiera telefon i słyszy w słuchawce głos swojej małej Wendy. Głos, który przekonuje go, że utracone dziecko czeka na niego w centrum labiryntu. Czy zrozpaczony ojciec wreszcie postradał zmysły? Odpowiedź znajdziemy na końcu czerwonej nici.

Na szczęście mogę rozwiać wątpliwości – „Mazebook” to bardzo prosta historia, to w tym przypadku plus ogromny. Widziałem w sieci opinie mówiące, że miniseria zawodzi oczekiwania, komentarze ludzi spodziewających się jakiejś psychodelicznej, epickiej baśni. Według słów samego autora taki pierwotnie był zresztą plan, ale Lemire na całe szczęście poszedł po rozum do głowy i został w swojej strefie komfortu, może poza umiejscowieniem akcji w dużym mieście zamiast jakiegoś wypizdowa. Metaforycznego dłubania w podświadomości za pomocą onirycznej wędrówki jest tu sporo, ale trzonem całej fabuły pozostaje życie Willa, a właściwie brak tego życia. Dalsza egzystencja w obliczu ogromnej straty ugryziona od strony, której opisanie było by już zbyt dużym spoilerem.

Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, nie mogę również dokładnie wytłumaczyć wam, co mi tu nie do końca zagrało. Muszę robić podchody. Przy tej całej godnej pochwały prostocie, Lemire ominął pewne niuanse procesów, które powinny od bohatera wymagać długotrwałej pracy nad sobą. Do zakończenia dochodzimy na skróty i może jest to kwestia magicznego realizmu, ale niektóre aspekty fabuły są na tyle rzeczywiste, że trudno na te uproszczenia przymknąć oko. To w sumie nic nowego w przypadku tego autora, idzie przywyknąć, choć poważne tematy zasługują na nieco dokładniejszy wgląd. Zwłaszcza, gdy to wokół nich obraca się narracja.

Mimo to przejąłem się losami tego przytłoczonego biedaka z okładki. Lemire siły zaoszczędzone przy pobieżnym potraktowaniu złożonych procesów psychologicznych spożytkował, jak to często u niego bywa, stosując skuteczne zabiegi emocjonalne. Brzmi jak tani chwyt, ale chwytanie za serca choćby minimalnie wrażliwych odbiorców jest jego specjalnością. Łatwo nam się zbliżyć do Willa, łatwo nam poznać jego zmarłą córeczkę i polubić ją. Tęsknota oraz typowe dla depresji odrealnienie rzeczywistości są w „Mazebook” namacalne, więc i pozytywne tony na zasadzie kontrastu uderzają mocniej. Ostatecznie komiks zostawia nas z przesłaniem przefiltrowanej przez łzy nadziei, bez wchodzenia totalnie ani w absolutny mrok, ani w przesadną pozytywność. Taka równowaga mi pasuje, to życiowe.

Nie do końca rozumiem za to, czemu autor zaprzyjaźniony z tak ogromnym gronem utalentowanych rysowników wciąż decyduje się samemu ilustrować sporą część swoich dzieł. Lemire ogromnie się pod tym względem wyrobił, to fakt, a „Mazebook” jest prawdopodobnie jego najlepszym dziełem z graficznego punktu widzenia. Sporo pokombinował w kwestii sekwencyjności, korzystając z prostego pomysłu z czerwoną nitką wyprutą ze swetra i z bardziej skomplikowanych zabaw przekuwających architekturę labiryntów w układ kadrów. Wyszło ciekawie, czytelnie w większości przypadków, choć czasem ruch mojego oka rozmijał się z jego planami. Kolory też ogarnął z głową, bo rozgraniczenie szarej rzeczywistości, kolorowych wspomnień i czerwieni prowadzącej bohatera do celu podbija klimat opowieści. Tak samo zresztą emocje na twarzach postaci, z którymi (przy oczywistej prostocie swojej kreski) Lemire zawsze radził sobie bardzo dobrze. Co mi tu więc nie pasuje? Właściwie to nic, jedynie zaznaczam, że z rysunkami Andrei Sorrentino albo Dustina Nguyena „Mazebook” mógłby mnie powalić, a taki Matt Kindt na przykład zdołałby nieco ciekawiej ogarnąć grafiki o w sumie podobnej stylistyce. W skrócie: jest dobrze, bazgroły Lemire’a spełniają swoją funkcję i w sumie rozumiem jego chęć własnoręcznego narysowania tej historii, ale oczyma wyobraźni widzę potencjalnie bardziej zachwycającą wizualnie wersję tego komiksu.

Nie wspominałem chyba o tym jeszcze nigdy, ale szczerze gardzę tym zwyczajem cytowania bardzo pochwalnych opinii z tyłu albumów komiksowych. Według komentarzy Jamesa Tyniona IV, Matta Kindta, czy na podstawie fragmentu recenzji z Multiversity Comics można uznać, że „Mazebook” to arcydzieło, opowieść kompletna i bezdyskusyjnie strącająca czapki z głów malkontentów, włącznie z resztkami owłosienia. To absolutnie nie jest prawda, do perfekcji tu brakuje bardzo wiele, ale wcale a wcale nie czyni to z tego komiksu padaki niewartej waszej uwagi. To porządna, dobrze napisana i ładnie narysowana opowieść, w której bardzo przyziemny, dotkliwy smutek rozłożony jest bez przesadnej wnikliwości na czynniki pierwsze za pomocą onirycznej fantazji. To chyba całkowicie wystarczy, by ten tytuł polecić bez wklejania wam w głowy nierealnych oczekiwań. 

 Autor: Rafał Piernikowski  

piątek, 7 czerwca 2024

Nightwing. Tom 2. Tom Taylor.

  


Wkurzają mnie tacy ludzie jak Chip Zdarsky, Mark Waid, Al Ewing, czy Tom Taylor właśnie. Wydawcy komiksowi na naszym rynku, jeszcze z pewnymi wyjątkami na szczęście, w miarę ostrożnie dobierają pozycje do katalogów, więc o kompletny szajs stosunkowo trudno. Celem poszerzania recenzenckiego clout trzeba jednak czasem na coś ponarzekać i bezpiecznym wyborem jest wtedy superbohaterszczyzna, bo sprzedaje się nawet przy kiepskiej jakości. Przy pierwszym tomie „Nightwinga” od Taylora niestety nie miałem okazji zabłysnąć, w ramach swojego gatunku był to komiks prawie perfekcyjny. Pozostała jedynie nadzieja, że kontynuacja (co często się zdarza) kompletnie pogrzebie nabudowany wcześniej potencjał.

„Bitwa o serce Blüdhaven” wiele tłumaczy już samym tytułem. Pora na kulminację napięć narastających od dłuższego czasu w gothamowej wersji New Jersey. Poziom irytacji Blockbustera, obecnego bossa na dzielni i wcale nie podróby Kingpina, sięga nisko zawieszonego sufitu. W odpowiedzi na Nightwinga coraz mocniej wtykającego idealny nos w coraz większą ilość nieswoich (dyskusyjnie) spraw, odziany w biały gajer, przypakowany zakolak wyciąga z pękających w szwach rękawów najmocniejsze karty. Starcie jest nieuniknione, herosi kontra złole, lud kontra skorumpowana władza, nadzieja i braterstwo przeciwko bezczelności kryminalnej zgnilizny, która toczy miasto. W tym całym chaosie łatwo zapomnieć o grasującym w zaułkach złodzieju serc. Spójrzmy na tytuł. Przypadek? Ni chu… nie.

„Bwahahaha!” – zaśmiałem się triumfalnie. Druga część „Nightwinga” faktycznie jest gorsza od kapitalnego „Skoku w światło”! Skoro więc wreszcie mam ku temu okazję, tę bardzo znaczącą dla was pisemną opinię rozpocznę od labiedzenia. No i dokładnie w tym momencie, pracując intensywnie nad niniejszym tekstem, mój mózg się zawiesił. Musiałem serio ponownie złapać za komiks, by przypomnieć sobie, co mi się właściwie w nim nie podobało, więc ogólnie chyba dramatu nie ma. Największym problemem są tradycyjnie coraz bardziej odczuwalne macki wydawnictwa zaciskające się na względnie kameralnej fabule i wyżymające z niej esencję kalesoniarskiego kiczu. Coraz wyraźniejsze wydłużanie zasięgu Dicka (innuendo absolutely intended) w kierunku szerszych realiów świata DC potrzebne jest temu komiksowi jak Maluchowi chromowane dwudziestocalowe felgi. Seria traci przez to odrobinę tak bardzo miłego naszym sercom skupienia na ulicznym mścicielstwie i generalnie, w porównaniu do pierwszego tomu, decentralizują się w związku z tym wszystkie warstwy komiksu. O tym jednak trochę później.

Muszę tutaj wspomnieć o pozytywnych zaskoczeniach, o elementach, które teoretycznie powinny mnie odrzucić. Nie przeszkadzał mi udział innych superbohaterów, ich obecność była absolutnie logiczna. Trafił się też rozdział z totalnie simpującym Dicka Graysona Nite-Mitem, czyli podobnym do Bat-Mite’a i Pana Mxyzptlk, wszechmocnym, psotnym impem z piątego wymiaru. W odróżnieniu od swoich totalnie wnerwiających ziomków, ten niskorosły omnipotent okazuje się jednak całkiem równym gościem, a historia z jego udziałem ostatecznie jest urocza i pasuje do vibe’u reszty fabuły. Ta atmosfera pozostaje zresztą najmocniejszą stroną runu Toma Taylora, to pełna akcji pigułka rozgrzewającej serduszko pozytywności, która wyrażona jest głównie poprzez świetnie napisane postaci i doskonałe interakcje między nimi, wciąż prawdopodobnie jedne z najlepszych w spandeksowym nurcie. Chemia między Nightwingiem i Batgirl konsekwentnie buduje jeden z najbardziej naturalnych związków w historii DC Comics, a szacunek Dicka wobec spuścizny pozostawionej przez Alfreda i jego trzeźwa interpretacja doświadczeń wyciągniętych z lat spędzonych pod peleryną Batmana tworzą z tej postaci, niby zależnej od bardziej ikonicznych bohaterów, człowieka o własnym, złożonym charakterze. Trudno by mi było tu znaleźć powód, by Nightwinga nie lubić, gdzie aktualnie wydawane komiksy o Supermanie czy Gacku potrafią dawać mi ich na pęczki. Tak jak Blüdhaven jest tym, czym Gotham bywa, gdy ma akurat przerwę od bycia przesadnie mroczną karykaturą, tak Dick jest tu Batmanem w wersji 2.0.

W tych superlatywach powinienem jeszcze znaleźć miejsce na wtrącony już nieco po fakcie mini-akapit o potencjalnie najbardziej zaburzającym akrobatyczną równowagę potknięciu Taylora. W realiach Bat-rodziny chyba najtrudniejszą sztuką jest wprowadzenie nowego, interesującego złoczyńcy. To, co udało się tu na wstępie w przypadku Heartlessa, skończyło się względnym rozczarowaniem. Zakończenie tego wątku robi średnie wrażenie, trąca zmarnowanym potencjałem, a sam złol wychodzi na bootlegowego Husha.

Wspominałem jednak o decentralizacji, bo trudno nie odnieść wrażenia, że narracja nie płynie tu tak płynnie jak w części pierwszej. Częściowo może i to wina przerywników w fabule, ale chyba głównym powodem jest niedosyt ilustracji Bruno Redondo. Oczywiście dalej jest on tu głównym rysownikiem, lista nazwisk odpowiedzialnych za warstwę graficzną w porównaniu ze „Skokiem w światło“ jest jednak ponad dwukrotnie dłuższa. Bardzo często zastanawiam się, jak duży wpływ na sekwencyjność kadrów ma w danym komiksie scenarzysta i tu momenty perfekcji są chyba zasługą doskonałego rezonansu między instrukcjami Taylora i talentem Redondo. Nic wam co prawda oczu nie wypali, najwięcej zmian na ołówku odbywa się na sam koniec, Adriano Lucas wciąż dostarcza kapitalne kolory, a fragmenty kreślone przez Daniele Di Nicuolo czy Javiera Fernandeza wyróżniają się na plus. Ja jednak jestem zadeklarowanym miłośnikiem wizualnej spójności i trudno mi odżałować każdą, nawet najdrobniejszą, przerwę od Redondo i jego perfekcyjnie prowadzącej uwagę czytelnika, gładko konturowanej roboty. No i nie ma już bajerów w stylu tego jednego ujęcia rozciągniętego na cały zeszyt z poprzedniego tomu, ale kilka mniej szpanerskich fikołków w kadrowaniu nadal uświadczymy. Może i dobrze, nie ma co odcinać kuponów od takich popisów.

No to se ponarzekałem! Po zasługującym na prawie pełnoprawną dyszkę „Skoku w światło” dostałem kontynuację, która (trzymając się cyferkowej konwencji) ląduje gdzieś w okolicach ósemki na szynach. Jak na trykociarstwo to i tak wciąż górna półka. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać ironicznego charakteru pierwszego akapitu, naprawdę cieszę się, wciąż trafiając na tak porządne komiksy w Marvelu i DC. Tytuły nasączone przez autorów słodkim, serduchowym sosem i dowody na istnienie śladowej chociaż miłości do gatunku w kręgach twórców. Na stronach „Bitwy o serce Blüdhaven” Nightwing może i gubi trochę drogę, ale nadal odwala fikołki w dobrym kierunku, w spektakularnym stylu i z czarującym uśmiechem wymalowanym na absurdalnie atrakcyjnym ryju. Pewne ogniska peleryniarskiej zarazy zaczynają niestety budzić mój niepokój względem kontynuacji. Zobaczymy, jak długo Tom Taylor będzie w stanie się bronić przed morzem bullshitu otaczającym jego małe królestwo. Trzymam kciuki!

 

Autor: Rafał Piernikowski