wtorek, 13 czerwca 2023

Richard Stark Parker. Edycja Martini.

 
 


 

Marudziłem już, że inni recenzenci robią z „Parkera” komiks roku, a przecież pierwszy raz pojawił się on u nas prawie dziesięć lat temu. To jednak tylko szczegół, bo ukazanie się „Edycji Martini” jest faktycznie sporym wydarzeniem na naszym rynku. Przede wszystkim to znakomicie wydana pozycja, warta tych 140 zł, jakie trzeba za nią zapłacić w sklepie internetowym. Oglądanie cartoonowych rysunków Darwyna Cooke’a utrzymanych w stylistyce retro w takim formacie to rozkosz dla jego fanów i zapewniam Was, że chcecie mieć ten komiks w kolekcji. Napisano już sporo peanów na jego temat, pozwolę więc sobie puścić się poręczy i napisać tekst o trochę innym charakterze. Mam nadzieję, że wydawca nie będzie miał mi tego za złe. Sukcesu tego komiksu już nie cofnę. Zresztą nie mam takiego zamiaru, bo jestem ostatecznie fanem tego, co tu przeczytałem i widziałem, ale...

„Parker” to opowieść noir napisana w latach 60 przez Donalda E. Westlake'a ukrywającego się pod pseudonimem Richard Stark. Traktuje o pewnym łotrze, który zadarł z wszechmocnym syndykatem zbrodni. W gruncie rzeczy możemy jednak powiedzieć, że to ów syndykat zadarł z nim. Parker bowiem próbuje jedynie odzyskać swoje 90 tysięcy dolarów, na których łapy położył jego pracujący dla kartelu wspólnik. Lepiej było z Parkerem nie zadzierać. Silnoręki gangster okazuje się nie lada przeciwnikiem i trudnym orzechem do zgryzienia. Bohater jest bowiem gotowy na wszystko, by odzyskać pieniądze, które oczywiście zajebał, ale uważa, że uczciwie je zajebał i zdecydowanie mu się należą.

Historia jest wdzięczna, była adaptowana w kinie wiele razy. Na końcu albumu znajduje się cały spis filmów, w których podejmowano motywy z książek Starka. Ja najbardziej lubię pierwszą ekranizację z 1967 roku autorstwa uchodzącego za mistrza kina sensacyjnego Brytyjczyka Johna Boormana. Mowa o „Point Blank”, wybitnym filmie łączącym awangardowe zacięcie (niesamowity, odważny montaż!) z konwencją sensacyjną. I tu kryje się pierwsza słabość powieści graficznych wysmażonych przez Cooke'a – nie sięgają poziomu „Point Blank”. Mimo niewątpliwych zalet estetycznych niestety nie są tak artystycznie odważne i ciągle świeże jak (stareńkie!) dzieło Boormana, które jest przesycone zachwytem nad możliwościami medium. W porównaniu do niego dzieło Cooke'a jest jednak retro.

Problemem wydaje mi się również fakt, iż Kanadyjczyk najlepiej czuje się opowiadając obrazem i niepotrzebnie za często (co widać szczególnie w drugiej zebranej tu powieści graficznej: „Syndykacie”) posiłkuje się Starkiem, bo chętniej sięga po narrację literacką. Ostatecznie lepiej wypada, gdy wszystko rozrysowuje na sekwencje obrazów, tak jak w początkach pierwszego tomu. To wszystko, co nie udało się Cooke'owi udało się Boormanowi za pomocą montażu, zdjęć i wybitnego, oszczędnego aktorstwa Lee Marvina. Trochę atmosfery „Point Blank” swego czasu próbował ukraść w swoim filmie „Limits of Control” Jim Jarmusch, ale zdecydowanie mu to nie wyszło.

Wiem, że dla wielu odbiorców dzieło Boormana może wydawać się zbyt artystyczne. Tu jednak zaznaczę: dla samego Cooke'a to niedościgniony wzór. Pozostaje pytanie, czy jest sens porównywać te dwie adaptacje? Obie uchodzą za arcydzieła, sam zresztą uznaję komiks Cooke'a za wybitny przykład komiksowego noir... ale co widziałem na ekranie, tego nie odzobaczę.

Możliwe, że narażam się szalikowcom Cooke'a, ale musiałem to powiedzieć i dorzucić łyżkę dziegciu do beki miodu, bo bym nie był sobą. Ostatecznie, jako opus magnum tego autora, komiks wypada jednak bajecznie. Sposób, w jaki autor wystylizował wszystko na ilustracje prasową, czy komiksy, które mogliśmy znać z magazynów lat 60., jest po prostu mistrzostwem świata. Od strony graficznej jest to więc arcydzieło. Od strony narracyjnej osobiście stawiam na Boormana.

Mam wrażenie, że nieco obrywa się ode mnie „Parkerowi” według Cooke'a. Nie myślcie więc, że to jest w jakikolwiek sposób pozycja słaba. To absolutne „musisz mieć”. Dzieło autora „Nowej Granicy” bowiem to uber pulpa, która w swojej kategorii rozbija bank. Sam jednak, jeśli miałbym wskazać na ulubione opowieści noir, powiedziałbym że jednak wolę „Skalp” i „Criminal”. Być może są mniej wymuskane od strony artystycznej i dużo im graficznie do Cooke'a brakuje, ale wygrywają od strony psychologicznej, od której jednak już sam Stark się odżegnywał. Może więc ostatecznie nie jest to jednak przywara.

poniedziałek, 12 czerwca 2023

Tajna inwazja. Bendis.

 


 

Tak mi dobrze szło narzekanie na komiksy superbohaterskie, ktoś już może nawet zdążył pomyśleć, że mam jakiś konkretny gust, ale skończyły się krytykanckie hulanki i nostalgia wzięła górę. Widzicie, „Tajna Inwazja” to chyba pierwszy komiksowy event Marvela, który (jeszcze w oryginale) przeczytałem świadomie, w całości – łącznie z prawdopodobnie wszystkimi tie-inami. Oczywiście teraz, skoro niedługo na Disney+ ma pojawić się nawiązujący do tej historii serial, Egmont podjął słuszną marketingowo decyzję o wydaniu serii, będzie się klikało, pieniądz pewnie wpadnie słuszny. Ja jednak byłem przekonany, że po latach zabawa w chowanego ze Skrullami nie zrobi na mnie już tak dobrego wrażenia.

A dobra, bo może część z was nie wie – o kosmitów tutaj chodzi, zmiennokształtnych takich, którzy w tuszu Marvela nabierają kształtów od wczesnych lat 60. W najgorszym możliwym momencie, czyli zaraz po niesławnej Wojnie Domowej, fekalia uderzają w wiatrak wciąż jeszcze zajęty rozrzucaniem poprzedniej porcji syfu. Bohaterowie są totalnie skłóceni, niektórzy wciąż nie za bardzo chcą się legalnie rejestrować, część robi wyjęte spod prawa bojówki, część przepadała, a przestępczość kwitnie. To idealny moment na inwazję całej rasy ufoludków. Mało tego, rzeczona (i tytułowa) inwazja trwa bowiem najwyraźniej od lat. Nie wiadomo, kto tak naprawdę jest sprzymierzeńcem, a kto pod maską skrywa szpiczaste uszy i zielonkawe lico. „The Thing” na światową skalę ze zdecydowanie okrojonym natężeniem body horroru (a szkoda).

 


 

 

Zdziwiłem się, bo bawiłem się świetnie przy lekturze. Nie wyprało mi mózgu kompletnie, daleko mi do uważania „Tajnej Inwazji” za komiks idealny. Nie wiem nawet, czy z kamienną twarzą byłbym w stanie określić go nawet jako „bardzo dobry” i zarzutów mam sporo, ale zanim do nich przejdę, może trochę o tym, co pomaga mi przymykać oko na liczne wyboje. Jak już wspomniałem, dużą rolę odgrywa tutaj nostalgia. Do tej pory pamiętam, jak znaczące wydawały mi się kolejne fabularne ciosy serwowane przez ten run. Wiadomo, z czasem to wszystko rozmyło się jak sik w morzu, ale uczucie zaskoczenia pozostało we mnie żywe nawet po latach. Wielu odkopanym z pamięci komiksom to się już nie udaje. Bohaterowie, których mimo wszystko nadal ogromnie lubię, przeżywali tutaj ogromne dramaty i to wszystko uderzyło w nich dokładnie wtedy, gdy większość czytelników spodziewała się raczej powolnego powrotu do względnie pokojowego status quo. Brianowi Michaelowi Bendisowi z upływem lat coraz rzadziej się coś udaje, ale tutaj naprawdę wyszło mu stworzenie porywającego trzonu historii wywracającej uniwersum Marvela do góry nogami. Nieścisłości było oczywiście od cholery i jeszcze trochę, ale przy tak bałaganiarskim założeniu spodziewałem się dziury na dziurze.

To wciąż jednak Bendis i to już na etapie utartego dialogu bendisowskiego. Charakterystyczną cechą jego scenariuszy jest od dłuższego czasu rozpoznawalna i kompletnie nienaturalna forma rozmów – bohaterowie gadają patetycznie, przeciągają zbędne linie, powtarzają kwestie co drugi dymek dla podkreślenia ich wagi i prawie wszyscy gadają dosłownie tak samo. Jeśli nie macie do czynienia z postacią tak charakterystyczną jak (przynajmniej) rzucający ciągle żarciki Spider-Man, to kwestie dwojga rozmówców będą kompletnie nie do rozróżnienia. To kompletnie wyjaławia charaktery ogromnej ilości postaci, co jest ogromną wadą przy evencie, którego plusem jest również bardzo dobry dobór rozgrywających na pierwszej i drugiej linii. Miałkość ich indywidualnych występów nie wynika też jedynie z dialogów. „Tajna Inwazja” to ciąg wydarzeń niemalże samoistnych, aktywnego udziału barwnych peleryniarzy tu nie brakuje, ale jakoś nie czuję spójnego ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie ma tutaj nikogo, komu można by bez wątpliwości przypisać zasługę zakończenia kryzysu, co dodatkowo podkreśla cholernie naciągany charakter zakończenia i powalonych skutków, które pociągnie ono za sobą w przyszłości uniwersum.

 


 

Warto jednak zauważyć, że takie dziury i ogólnikowa miałkość narracji nie jest raczej winą Bendisa. Ba, rzekłbym nawet, że to zabieg zamierzony i skutecznie spełniający swoje zadanie. Nie wiem, czy orientujecie się, jak dokładnie działają w wielgachnych wydawnictwach te wszystkie istotne eventy i crossovery. Zwykle trzonem całego bałaganu jest wiodąca seria tytułowa, a wokół niej orbituje niezliczona ilość tytułów uzupełniających, czyli wspomnianych już tie-inów. Egmont wydał „Tajną Inwazję” bez prologu, co jeszcze da się wybaczyć, ale nie dostaliśmy też ani grama kontekstu tych wszystkich pobocznych przygód, które to właśnie miały za zadanie zobrazować, jak przez ten cały rozpierdziel przebijały się niektóre mordki wybrane z pokaźnego rostera superrajstopiarzy. Bez kontekstu z równoległych komiksów „Mighty Avengers”, „The Infiltration”, „New Avengers” i nawet „The Amazing Spider-Man” ta historia traci wiele, ale „Skrull Kill Crew” albo „Secret Warriors” były jednymi z kilku naprawdę frajdogennych wątków. Może ta cała afera nie jest na tyle dobra, by zasłużyć na wielotomowe wydanie (lub podejście bardziej omnibusowe), ale ja zdecydowanie rozbiłbym to na trzy tomy wypełnione pobocznymi dodatkami. Konieczność kupowania kilku serii na raz to zmora polityki wydawniczej Marvela, więc chociaż forma zbiorcza mogłaby nam tę zabawę ułatwić.

Rozpisałem się, to o rysunkach zbyt dużo nie będzie. Gdyby komiks nie podobał mi się fabularnie, to pewnie znalazł bym też kilka powodów do narzekania na warstwę graficzną, ale w atmosferze ogólnego zadowolenia styl Leinila Francisa Yu jest zupełnie wystarczający. Poprowadzone pewną ręką, solidnie konturowane i sprawne sekwencyjnie superhero, raczej pozbawione zarówno potknięć jak i powodów do artystycznego zachwytu. Wystarczy jednak wyjść poza ramy zawartości zeszytów i szczena ma szansę opaść, bo okładki autorstwa Gabriele Dell'otto są perfekcyjne, jak zwykle.

 


 

Nie mam pewności, czy wszyscy weterani czytadeł o amerykańskich bogach nowej ery będą mieli podobne odczucia, ale naprawdę nie czuję w „Tajnej Inwazji” stęchlizny, a nawał zaskakujących rewelacji nawet na starym dziadzie jeszcze robi jakieś wrażenie. To zaskakujące, że po latach nadal nie mam wywalone na powtarzalne dramaty nadludzi w kolorowych fatałaszkach. Oby to była faktycznie zasługa scenariusza, bo w innym przypadku nie ma dla mnie już nadziei. Największym mankamentem tego komiksu jest więc dla mnie jego mocno okrojona zawartość, całkowite skupienie na trzonie eventu oryginalnie rozciągniętego na wiele serii o sporym potencjale wzbogacającym. Oczywiście nawet w towarzystwie wszystkich interesujących peryferiów kontekstowych to nadal komiks o laserach z dupy, ale nie wydaje mi się, by kontrowersyjne decyzje odnośnie kilku postaci były jedyną przyczyną jego popularności – to się nieźle czyta, serio.

 Autor: Rafał Piernikowski

niedziela, 11 czerwca 2023

Flash. Najszybszy Człowiek na Ziemi. Oficjalne wprowadzenie do filmu.

 


 

Na myśl o powrocie Batmana Michaela Keatona robi mi się mokro pod peleryną, ale ostatnie wyczyny Ezry Millera skutecznie ten entuzjazm gaszą. Mój hype na nowego filmowego „Flasha” jest w efekcie praktycznie zerowy. Do kina pewnie się wybiorę, niech się to Unlimited nie marnuje, ale bez szczególnego entuzjazmu. Po kilku pobieżnie obadanych w internecie opiniach byłem wręcz pewny, że komiksowe preludium do filmu ostatecznie zniechęci mnie to marnowania paliwa na wycieczkę do oddalonego o zawrotne 10 minut multipleksu, ale tak się nie stało.

Trzy historie, trzech złoli i jedno kopyto. „Najszybszy człowiek na Ziemi“ istnieje właściwie tylko w jednym celu. Trzech superkretynów wyciągniętych z drugiej ławki flashowego rogues' gallery służy za katalizatory na drodze Barry'ego Allena od nieporadnego amatora do trykociarza, który przynajmniej nie łamie sobie rąk przy prostych czynnościach mścicielskich. Uwaga spoiler: włochaty Juggernaut, bootlegowy Venom i megalomaniak puszczający bąki ostatecznie nie mogą się mierzyć z mocą wiary w siebie podbitej przez podstarzałych mentorów (w tej roli Batman i Henry Allen). Wzdycham tak mocno, że prawie dostałem hiperwentylacji.

 


 



Sztampa jak cholera, ale mimo to ten komiks naprawdę da się czytać bez większego bólu głowy. Przy nawet minimalnej ekspozycji na początku filmu, która przedstawi publice Flasha jako peleryniarza z nieco już większym doświadczeniem, tę historie są właściwie zbędne, to fakt. Przyznam też, że jakikolwiek rozwój postaci protagonisty jest tu mocno przyspieszony, naciągany wręcz. To typowa dynamika w stylu: „nie mogę tego zrobić, jestem za słaby!“ – „a właśnie, że możesz!“ – "o kurde, faktycznie!“. Chwila moment i Barry już wie, jak fazować przez obiekty bez naruszania ich molekularnej integralności, level up zasłużony tak samo jak w tutorialu dowolnego koreańskiego MMORPG. Złole mają swoje złolskie motywacje, z jednym wciąż mocno oklepanym wyjątkiem, a obywatele Central City szybko uczą się akceptować nowego obrońcę swojego miasta. Rzeczy dzieją się, bo muszą się dziać, pretekstowość fabuły jest oczywista.

Jeśli jednak porzuci się oczekiwania i usiądzie do tego komiksu jak do rozrywkowego superhero wycelowanego w średnio dojrzałą publikę, o ile potraficie to zrobić, to naprawdę można przebrnąć przez całość bez zgrzytania zębów. Narracja leci szybko, adekwatnie do tematyki, a intensywność prędkości głównego bohatera i związane z tym konsekwencje ukazano naprawdę nieźle. Poza tym jest najwyżej średnio, przesadnie wręcz tendencyjnie i momentami głupawo. Wciąż określanie tego komiksu mianem „najgorszego, jaki od dawna czytałem“ (a i takie opinie widziałem) jest grubą przesadą. Może to niechęć napędzana oburzającymi czynami Ezry, rozumiem to doskonale, ale staram się ocenić ten albumik jako osobne dzieło. Kenny Porter nie dał kompletnie ciała jako scenarzysta, a zgnilizna tocząca wyraźnie problematycznego aktorzynę nie jest jego winą.

 




Obrywa się też rysunkom, również moim zdaniem niesłusznie zresztą, w porównaniu do scenariusza warstwa graficzna błyszczy. Najbardziej problematyczna jest chyba stylistyka i widać to najmocniej w pierwszej historii ilustrowanej przez Ricardo Lópeza Ortiza. Gość lubi mangę, nie da się ukryć, sporo podpatruje od mistrzów ze wschodu, ale wciąż bardzo mocno siedzi w szkole amerykańskiej, więc wychodzi mu taka momentami pokraczna chimera, co dla niektórych jest słusznie niestrawne. Czasem mimika przekracza granice karykatury a Flash ma nogi jak pasikonik. Wiele rekompensuje tutaj jednak intensywna dynamika, co w historii o speedsterze jest konieczne. Potem jest część rysowana przez Juana Ferreyrę w zdecydowanie bardziej stonowanym klimacie z konkretniejszymi konturami i ujmująco żywą kolorystyką, trykotowy banał ale na porządnym poziomie. Albumik zamyka cartoonowa krecha Jasona Howarda, to taki mniej staranny Phil Hester (albo weselszy wizualnie Sean Murphy, nieogarnięty kompozycyjnie Declan Shalvey ewentualnie). Przerysowane proporcje, kwadratowe szczęki, ponownie tona ruchu na kadrach i choć, jak widać, w podobnym stylu działa wielu moim zdaniem lepszych artystów, to wciąż tragedii nie ma.

 




Dawno nie zjechałem żadnego komiksu od góry do dołu i byłem święcie przekonany, że tym razem będę miał okazję. „Flash. Najszybszy człowiek na Ziemi” nie ma żadnego prawa czytać się tak przyjemnie, to powinna być absolutna klapa. Zamiast tego to jedynie efekciarska wydmuszka kompletnie oddalona od poważnych aspiracji, co wcale jej nie szkodzi. Z jednej strony fabularnie spełnia swoją rolę wstępu do nowego filmu od DC, a z drugiej jest tytułem całkowicie zbędnym. Nikt nie potrzebował, nikt nie prosił, absolutnie nikt też nie musi czuć się zmotywowany do wciśnięcia tej pozycji na półkę. Jeśli jednak lubicie sympatyczne, banalne trykoty, w których nieopierzony bojownik o sprawiedliwość bez szczególnych trudności uczy się stąpać właściwą ścieżką, to macie przykład momentami aż zbyt klasyczny. Jest szansa, że wyciągnięcie z tego jakąś satysfakcję.


Autor: Rafał Piernikowski


Homar Johnson. Mignola i inni.

 


Tak jak obiecałem – znów pulpa. Tak odmienna od Cygana jak się tylko da, więc trudno je porównywać. Pytanie tylko, czy w tym zestawieniu opowieści o Homarze są fabularnie lepszymi komiksami? Na szczęście tak. Graficznie też są niezłe, ale po kolei.


„Homar Johnson” to spin-off Hellboya mający naprawdę mało wspólnego z przygodami Piekielnego Chłopca. To rzecz inspirowana przedwojenną pulpą taką jak „The Shadow”, „The Spirit”, czy szukając bliżej stary Batłomiej. Jest mrok, jest gangsterka i samozwańczy, zamaskowany stróż prawa, napierdalający do gangusów z pistoletów. Atmosfera opowieści jest przegenialna bo udało się utrzymać klimat historii z pierwszej połowy ubiegłego wieku, łącząc je z nowoczesną formą. Wszystko jest bardzo dokładnie osadzone w kontekście historycznym i powiem Wam, że to właśnie te elementy czynią z opowieści o Homarze tak atrakcyjne dzieła. Owszem, nie są zbyt inteligentne i złożone, ale czyta się to bardzo przyjemnie i wszystko trzyma się w moim odczuciu kupy. 

 


 


Graficznie też jest dobrze. To głównie realistyczne rzemiosło z niewielką, raczej kosmetyczną dawką cartoonu. Ten element nałożony na obrazki został głównie wraz z barwami Dave'a Stewarta, mistrza, który koloruje chyba całość uniwersum Mignoli. Wszystko ilustrują różni autorzy, ale ogólnie to dzięki kolorom wygląda to tak spójnie, że mógłbym dać się nabrać i nie rozróżnić rysowników. 

 



Nie wiem, czy jako krytyk muszę przypasowywać dane dzieła do danego czytelnika. Zazwyczaj tego nie robię, ale dziś poszukajmy odbiorcy dla Homara. Czy to komiks dla fanów Hellboya? Nie ma niemal nic wspólnego z przygodami piekielnego chłopca, więc jeśli szukacie przedłużenia flagowej serii Mignoli, to to nie będzie najlepszy zakup. Chyba, że jesteście (jak ja) komplecistami Mignoli, wtedy i tak kupicie ten komiks. Najbardziej jednak ta rzecz przypasuje chyba miłośnikom konwencji gangsterskiej i retro pulpy spod znaku strzelających thompsonów i czasów prohibicji. To znakomita współczesna opowieść w tym kostiumie, wobec której nie możecie przejść obojętnie, jeśli lubicie taką konwencję. 

 


 


Cygan. Marini/Smolderen

 


Repertuar, jaki dobrałem na ten miesiąc, wskazuje na dużą kumulację pulpy. Zaczynamy od Cygana – rzeczy, która wyszła spod stalówki mistrza Mariniego. To prosta opowieść o quasi-Conanie prowadzącym ogromną ciężarówkę w świecie nieodległej przyszłości, w którym zlikwidowano handel lotniczy. 
 
 

 


Świat Cygana to droga. Wszystko dzieje się na specyficznej autostradzie łączącej Amerykę z Eurazją i docierającej – co istotne dla fabuły pierwszych trzech epizodów – na samą Syberię. To tam zawiąże się akcja i będą działy się niesamowite, również od strony politycznej, przypadki. Nie oczekujcie jednak za dużo od fabuły. Szukając porównań specjalnie sięgnąłem po Conana, bo chyba do historii o nim najbliżej przygodom naszego zmotoryzowanego, napakowanego Roma. Nie wynudzicie się, ale nie możecie oczekiwać też jakiejś specjalnie porywającej fabuły. To plugawa pulpa z cycatymi laskami w roli tła dla rozpierduchy, jaką na co dzień robi Cygan. Za historię odpowiedzialny jest niejaki Smolderen – Belg, który szarżuje, próbując dosięgnąć poziomu rysunków Mariniego, ale zdecydowanie nie posiada w swojej działce talentu Włocha. Gdy bowiem przyjrzymy się grafice stwierdzimy, że jest ona dużo ciekawsza niż wątki fabularne. 
 
 

 


Owszem, jest spektakularna i od pierwszych kadrów widać, od kogo uczył się rysować wujek Marini. Szczególnie w pierwszych trzech tomach opowieści o Cyganie czuć zdecydowanie wpływy dziadka Otomo, autora legendarnego „Akiry”. Drugą osobą, której wpływy widzę w twórczości Mariniego jest Loisel, acz to ten Disnejowski pierwiastek jego stylu, więc nie mogę być pewien, skąd genialny Włoch zaczerpnął ten element. Rysunki w Cyganie to również połączenie wpływów mangi z pulpową ilustracją i znów wrócę do tego Conana, którego bohater Mariniego jest niedalekim kuzynem. Spektakularność rysunków nie stoi bowiem wcale daleko od prac Frazetty. Dzieją się tu istne cuda-wianki a motywy graficzne kojarzą się nieodmiennie z wariacką pulpą minionych dekad. Stopniowo, tom za tomem, Marini wyrabia sobie swój własny, rozpoznawalny styl, którego części składowe stają się coraz mniej ważne, a istotny zostaje piorunujący efekt. 
 
 

 


Mimo iż bawiłem się dobrze, nie powiem, że to pozycja obowiązkowa, bo od strony fabularnej to rzecz do przeczytania i zapomnienia. Nie będę ściemniał – chcecie mieć ten album, jeśli cenicie twórczość Mariniego, jeśli lubicie obcować z jego warsztatem, który fajnie rozwija się na przestrzeni tych 6 tomów zebranych w jednym, grubym tomiszczu. To totalnie wariackie rzemiosło, tę ewolucję aż przyjemnie śledzić i obserwować narodziny klasyka komiksu europejskiego, jakim dziś jest bez wątpienia Marini.

czwartek, 8 czerwca 2023

Lekcje aktorstwa. Nick Drnaso.

 


Świat wydaje się pusty a życie pozbawione sensu. Co w takiej sytuacji począć? Można zostać kimś innym i zanurzyć się w wyimaginowanej rzeczywistości. Trochę to jednak niebezpieczne, bo nie wiadomo, co odkryjemy i jak kończy się ta droga. Monumentalne, bo ponad 260 stronicowe „Lekcje aktorstwa” są tylko częściową odpowiedzią na te dylematy. Nick Drnaso mierzy się ze złożonymi kwestami natury psychologicznej - ciężar tematu wpłynął tutaj na ciężar samego dzieła oraz jego ciężkostrawność.


Już scena otwierająca komiks jest charakterystyczna dla niego jako całości. Rosie poznaje w knajpie Dennisa. Romnowa się nie klei. Dopiero po jakimś czasie czytelnik uświadamia sobie, że ta para się zna i jest ze sobą od dawna, a teraz oboje grają wariację na temat swojego pierwszego spotkania, aby odświeżyć obumierający związek. Dobrze, obiecuję że nie będzie już więcej spoilerów.


Na dalszych kartach Lekcji aktorstwa poznajemy kolejnych bohaterów. Sporo ich, każdy nieco inny, ale jak to u Drnaso bywa, żaden nie jest specjalnie wybitny ani interesujący. Na pewno jednak coś im doskwiera, odczuwają w swoim życiu pewien brak, który nie potrafią jasno nazwać, ani nawet zidentyfikować. Każdy z osobna dowiaduje się o darmowych lekcjach aktorstwa. To tam poznają się między sobą i to bardziej niżby może chcieli.


Postacią scalającą grupę jest koordynujący zajęcia Jack. Czytelnik nie wie, czy jest on dobrodusznym geniuszem czy Mefistofelesem. W każdym bądź razie forsowane przez niego metody nauki aktorstwa przypominają raczej sekciarską terapię psychoanalityczną. Podczas kolejnych spotkań-seansów bohaterowie wcielają się w różne osoby, nawiązując między sobą w zawiłe relacje. Eksperyment ten prowadzi do wzmożonej interakcji, podczas której otwierają się wewnętrzne wrota skrywanych fantazji i nieprzerobionych traum.


Niepokój opowieści snutej przez Drnaso nasila się z chwilą, kiedy główne postacie oraz sam czytelnik, tracą poczucie rzeczywistości. Gra aktorska jest tak sugestywna, że zaczyna wypierać prawdziwe życie. Nie jesteśmy już w stanie oddzielić fikcji od świata obiektywnego. Docieramy tu do naczelnej refleksji wyłaniającej się z pracy twórcy „Beverly”. Jest to - bardzo postmodernistyczne w swoim rodowodzie - założenie o nieistnieniu granicy pomiędzy tym co realne, a tym co pozorne. W obu wypadkach życie bohaterów jest tak samo sztuczne i nieprawdziwe. Jedność osobowości zaś to tylko domniemanie wynikłe z przyzwyczajenia, ospałości umysłu.


Jeśli coś wydaje się niedopowiedziane w samej fabule historii, odpowiednich sugestii dostarcza nam forma komiksu. Świat wykreowany w warstwie graficznej autora Sabriny wydaje się wionąć pustką. Architektura wypada tu zimno i oschle niczym schematyczne plany zagospodarowania przestrzennego. Na tych wyjałowionych przestrzeniach pojawiają się postacie, których twarze przypominają maski. Jedna z bohaterek pracuje przy pisaniu dedykacji na seryjnie produkowanych lalkach. Autor wyraźnie sugeruje związek sztucznych przedmiotów z ludźmi.


Narracja zbudowana jest głównie na dialogach, w których postacie - ujęte w bliskich planach jak w sitcomie - zamknięte są w małych prostokątnych kadrach (wypada około piętnastu na stronę – dość sporo). Brnąc przez tak rozpisany komiks nieraz odczuwałem znużenie. Brak tu drapieżnej intensywności, mocy opowiadania, jaką widzę u pokrewnych Drnaso - jeśli idzie o „udziwniony” klimat opowiadania – starych klasyków jak Charles Burns czy Daniel Clowes.


Stoicka „czerstwość” narracji nawet jeżeli jest intencjonalna, nie staje się przez to bardziej interesującą. Problemy dostrzegłem także w samej konstrukcji dzieła, w której brak jest z góry narzuconego rygoru. Dlatego wiele epizodów wydaje się przypadkowych, niektóre zaś dialogi zwyczajnie nudzą. Drnaso nie korzysta z cudownych możliwości jakie daje skrót komiksowy - wyraźnie nie interesuje go posuwanie akcji do przodu, a jednocześnie wartości intelektualne poszczególnych scen czy rozmów, nie są na tyle absorbujące, aby poświęcać im aż tyle uwagi. Zapomnijcie o Ingmarze Begmanie.


Niewątpliwie, to co ja rozpoznaję jako wadliwe, mogło być misternie zaplanowane przez twórcę świadomego swych środków i możliwości. Nie będę jednak ukrywał, że wyraźnie rozmijam się z tego typu propozycją formalną. Bezbłędne rysunki, które wyglądają trochę jak wykreowane przez AI (stąd specyficzna – tak, tak, celowa - dehumanizacja świata i ludzi) oraz sama metoda opowiadania, która sprawia, że nie mogę nawiązać żadnej emocjonalnej więzi z jakimikolwiek bohaterem – ukazanym z naukową bezwzględnością niczym termit pod mikroskopem - zostawiają mnie obojętnym. Co prawda wątki psychoanalityczne nie są tu ukazane w sposób tak łopatologiczny, jak w np. w ostatnim filmie Ari Astera „Bo się boi”, niemniej jednak coraz bardziej upowszechniona w społeczeństwie – oraz rzecz jasna znacząco uproszczona - wiedza na temat różnych syndromów, wyparć czy kompleksów, sprawia że korzystające z niej dzieła kultury tracą na swej tajemniczości i są – że tak powiem – łatwe do rozgryzienia.


Z drugiej strony w Lekcjach aktorstwa udało się jednak zachować pewną dozę witkiewczowskiej Dziwności Istnienia – czyli tego, co niewytłumaczalne. Ponadto Drnaso celnie wyczuwa problemy nowoczesnego społeczeństwa. W świecie zlaicyzowanym jednostki ludzkie dryfują obok siebie niczym samotne wyspy pozbawione wspólnej płaszczyzny komunikacji. Nie bardzo wiedzą kim są i dokąd zmierzają. Zagubienie oraz brak poczucia nadrzędnego sensu to jeszcze nic. Wielu z nas nosi w sobie wewnętrzne pęknięcie, jakiś nieodgadniony mrok i prawdziwa tragedia polega na tym, że nie potrafimy go odpowiednio wyartykułować, ponieważ nie mamy ku temu odpowiednich narzędzi. Nick Drnaso je posiada i po raz kolejny nie zawahał się ich użyć. 

 

Autor: Jakub Gryzowski


poniedziałek, 5 czerwca 2023

Lekcje aktorstwa. Nick Drnaso.

 


 

Będzie kontrowersyjnie. Prywatnie marudzę ostatnio na komiksy. Po latach czytania i pewnikiem po tysiącu tytułów na liczniku stwierdzam, że są one mało pobudzające dla umysłu. Nie wszystkie komiksy są oczywiście miałkie, istnieją wyjątki (Alan Moore team!), ale w fabule większości chodzi o coś innego niż pogłębienie warstwy intelektualnej. Można powiedzieć, że takie „inteligentne” opowieści nie pasują do tego medium... i wtedy wchodzi on. Cały na biało. Jako pierwszy w historii komiksu nominowany za powieść graficzną do nagrody Bookera, a przy tym w dalszym ciągu młody twórca: Nick Drnaso.

W pracach Amerykanina próżno szukać klasycznej komiksowości. Z drugiej jednak strony, jako grafik, Drnaso trzyma rękę na pulsie i jego prace zestawiłbym bezpośrednio z obrazkami Rutu Modan, a co za tym idzie z samym Herge, czyli z tym, co teraz w sztuce sekwencyjnej najmodniejsze. Umówmy się jednak, to nie rysunki stanowią o sile komiksu Drnaso.

Jego narracja to głównie gadające głowy, czyli mamy tu masę tekstu i pogłębionych portretów psychologicznych postaci. Mam wrażenie, że tym razem Drnaso obchodzi się z nimi nieco delikatniej niż w poprzednio wydanych u nas komiksach jego autorstwa. „Lekcje Aktorstwa” to długa, rozbudowana opowieść, w której poznajemy cały tabun bohaterów. Co więcej, twórca daje im drugie życie poprzez przedziwną formę lekcji aktorstwa przypominających swoiste sesje RPG z bohaterami niemal z automatu przenoszącymi się do innego świata. Postacie odgrywają tam swoje role, ale czy są one tak bardzo odmienne od ich normalnej egzystencji?

„Lekcje aktorstwa” odczytuję jako komiks o ludziach w depresji, którzy pogubili się w życiu, przestali czuć cokolwiek i szukają innych emocji niż te odnajdywane w ich codzienności. W odwiedzanych snach nie są jednak herosami, grają zwykłych ludzi i w innym świecie przyjdzie im zderzyć się nie ze „smokami i lochami”, a ze zwykłym życiem i szarą egzystencją. Są ludźmi słabymi, podatnymi na manipulację i zarazem łatwymi ofiarami dla szarlatanów. Jednak Drnaso nie czyni z instruktora tytułowych „Lekcji aktorstwa” jakiegoś ponurego sekciarza. Drugie życie, jakie ma do zaoferowania ta postać swoim uczniom, niewiele różni się od tego, co możemy znaleźć w naszym świecie. Mówiąc krótko, nie oferuje w zamian niemal nic, ale ludzie i tak lgną do niego. Chcą przeżywać drugie życie, zmęczeni bardzo własną, oryginalną egzystencją. Nie znajdziemy w tym komiksie łatwych odpowiedzi na to, czym jest świat, do którego przenoszą się bohaterowie, czy nawet czym jest nasza rzeczywistość. Nie znajdziemy też więc tutaj pocieszenia w szarym życiu. Wbrew pozorom czytając ”Lekcje aktorstwa” musimy patrzeć w lustro, bo to na żadnym poziomie nie jest eskapistyczna rozrywka.

„Lekcje aktorstwa” to nie jest też komiks lekki, łatwy i przyjemny. Może to być zarówno jego wadą jak i zaletą. Jeśli szukacie czegoś niebagatelnego, czego nie czyta się godzinkę i zapomina po lekturze, to znaleźliście odpowiedni tytuł. Być może poprzednie wydane u nas albumy Drnaso czytało się lepiej, być może „Lekcje...” nie wejdą do kanonu, ale to frapująca historia i jedna z najlepszych powieści graficznych tego roku.
 

Festiwal. Jacek Świdziński

 


 

Rzecz tratuje o V Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów z 1955 roku. Na dwa tygodnie Warszawa została nawiedzona przez zaangażowanych politycznie młodych cudzoziemców z różnych zakątków globu oraz aktywistów socjalistycznych z całej polski. Ulice zaroiły się od parad, pełno było tańców i zabaw na świeżym powietrzu. W stolicy panowała egzotyka. Z jednej strony widzimy radość młodych, z drugiej nieufność starszych. Dostajemy też analizę zjawiska i trochę wyszukaną pocztówkę z początków tego systemu w Polsce. Ani słowa o Stalinie, za to dużo refleksji na temat Niemców i obaw o ich szczere intencje. Świdziński ukazuje też refleksje artystów szukających nowych sposobów wyrazu, czyni z nich tym samym jednymi z wielu bohaterów swojej powieści graficznej.

Szanuję ten komiks. Świdziński nie odcina kuponów od swoich poprzednich prac. Mimo iż pozostaje w minimalizmie, to odchodzi od hatifnatowych, kulfoniastych postaci zakorzenionych w twórczości Tove Janson. Poszukuje nowych środków wyrazu, inspiruje się Wojciechem Fangorem (który jest jedną z postaci tej opowieści) i ogólnie sztuką czasu socjalizmu. Sięga też po kubizm. Wziął sobie chyba do serca częste porównania od Barei, bo podobieństw – z racji tematyki – jest więcej niż zazwyczaj. Świdziński niemniej traktuje tamten okres z większą czułością. Chwyta bowiem odrobinę pozytywnego ducha tamtych czasów. Może miało być to groteskowe, ale ostatecznie tytułowy festiwal pod jego stalówką wypada jako dość pozytywne wydarzenie.

Przyznam, że mi się podobało, acz jest to pierwszy komiks Świdzinskiego, którego nie wciągnąłem w całości za jednym posiedzeniem. Nie jest to też tak zabawna rzecz jak wcześniejsze dzieła młodego mistrza komiksu. To dobrze, że autor dojrzewa, że poszukuje, ale to nie jest moja ulubiona jego praca. Jest za to najbardziej melancholijna, w najlepszych momentach nieco impresyjna w narracji, próbuje przywoływać przeróżne emocje towarzyszące uczestnikom festiwalu. Autor stara się też jednak spojrzeć na wydarzenie z boku, oczami szarych warszawiaków.

Od strony graficznej postacie Świdzińskiego bardziej przypominają ludzi niż w poprzednich jego komiksach, ale czytelników zatrzymanych na Kajkoszach (tak, wiem, „ale kajkosze to ty szanuj”) ostrzegam – znów się od albumu tego twórcy odbijecie. „Festiwal” to bowiem dzieło artystyczne, odważne w swoim minimaliźmie i niepodrabialne. Mimo iż nie jest to beczka śmiechu, to dalej Świdziński na pełnej kurwie i mam nadzieję, że komiks ten – niełatwy w odbiorze od strony formalnej – zostanie w tym roku doceniony. Wpisuję go jako trzeci tytuł na listę najlepszych albumów tego roku.