Pospolite ruszenie na Kinomisji. Z troski o Waszą edukacje filmową miłośnicy pulpy będą w zbiorczych wpisach polecali mniej oczywiste tytuły z danego nurtu. W pierwszej odsłonie wyliczamy nasze ulubione spaghetti westerny które nie zostały stworzone przez Sergio Leone. Wyszło pięknie, bo pojawiły się tytuły których sam nie znam. Z mojej listy wypadły "Big Gundown" (wielki nieobecny tej wyliczanki więc też koniecznie go zobaczcie) i wybitna "Kula dla Generała". Ostatecznie moja wielka trójca wygląda tak:
Death Rides a Horse / Da uomo a uomo (reż. Giulio Petroni, 1966)
Śmierć jeździ konno pozornie jest jednym
z tych drugorzędnych włoskich westernów, gdzie na próżno
szukać wirtuozerii reżyserskiej godnej obrazów Leone. Wyróżnia go jednak
kilka elementów, które uczyniły z niego dzieło kultowe. Pierwszym jest
charyzmatyczna i niejednoznaczna kreacja aktorska Lee Van Cleefa (jedna z
najlepszych w jego karierze), odgrywającego cynicznego ex-skazańca,
którego wojenna ścieżka przecina się z „młodym sprawiedliwym” (w tej
roli John Phillip Law, znany miłośnikom Mario Bavy jako odtwórca roli
Diabolika). Drugim jest świetny, nieszablonowy scenariusz, bowiem Śmierć jeździ konno
to znakomicie napisany film, w którym satysfakcja czerpana z aktu
zemsty odbijana jest niczym piłeczka pingpongowa między antagonistami i
protagonistami. Uniwersum Quentina Tarantino mniej lub bardziej
kształtowało wiele filmów, ale Śmierć jeździ konno jest dla niego jednym z tych kanonicznych i najświętszych. Pamiętacie „stare Klingońskie przysłowie” stanowiące preludium do Kill Bill? Swojego czasu szukano jego źródła w Star Treku.
Ostatecznie fani odnaleźli tę sentencję w ustach Lee Van Cleefa
dającego wykład młodemu porywczemu towarzyszowi na temat tego, czym jest
zemsta i jak ją smakować. Podobno to przysłowie używane przez
sycylijskich gangsterów. W 1969 roku Roger Ebert widział Śmierć jeździ konno.
Ocenił na 1/5, uznał za film zły i sztampowy, a przy okazji wytknął mu
dużą ilość przemocy, co jest bardzo naciąganą tezą, bo nawet na tamte
czasy nie było to szczególnie brutalne dzieło. A i tak jest lepiej niż w
przypadku The Beyond Fulciego, które dostało od niego całe pół
gwiazdki. No cóż. Protekcjonalne podejście do włoskiego kina gatunku to
(na „Dzikim Zachodzie”) już przeszłość, ale tego typu recenzje są
cenne, bo stanowią dokumentalny zapis nastrojów, z jakimi krytyka
przyjmowała grindhouse’owe włoskie flicki. Mamy 2015 rok. Ebert
drapie wieko, ale zemsta dalej najlepiej smakuje na zimno, bo śmierć do tej pory jeździ konno i kopie dupę jak mało co.
Navajo Joe (reż. Sergio Corbucci, 1966)
Chętnie czytam wszelkie dyskusje na
temat tego, jak wytyczyć granicę, gdzie kończy się western a zaczyna
antywestern. Tym bardziej, że zazwyczaj toczą je ludzie, których
znajomość gatunku jest dość nikczemna – a mówi to osoba, która żadnym
specjalistą od westernów nie jest (acz po pijaku jestem specjalistą od
wszystkiego). Jedną z zabawniejszych teorii jest ta, która głosi, że w
antywesternie chodzi o odbrązawianie Indian i ukazywanie ich prawdziwego
oblicza. Więc uwaga – w kinie nigdy nie uświadczyliśmy jakiejkolwiek
prawdy o Indianach, a wszelkie odbrązawianie i tak ociera się o parodię.
Niemniej, jeśli chcecie zobaczyć jak do sprawy indiańskiej podeszli
Włosi, których nie interesowało przecież propagandowe utrwalanie
amerykańskiego mitu założycielskiego, to koniecznie sięgnijcie po Navajo Joe.
Oto film, gdzie młody czerwonoskóry, któremu łowcy skalpów* wycinają
plemię w pień, wskakuje na konia, ściga ich i spuszcza im ordynarny
wpierdol. W międzyczasie staje w obronie miasteczka, w którym
zamelinowali się oprawcy, uświadamia białym, że to jego kraj, a nawet
zostaje oczkiem w głowie tamtejszych prostytutek. Wszystko kończy się
masakrą, podczas której Indianiec wycina wybranym przeciwnikom na
czołach symbole swojego plemienia (i tu zagadka dla Tarantinologów – co
Wam to przypomina?). W trakcie seansu miałem wrażenie, że zaraz zejdzie z
ekranu, wsiądzie w samolot, poleci za ocean i spuści wpierdol samemu
Johnowi Fordowi. Jak bardzo komiksowe by to wszystko nie było, to dla
mnie jeden z najpiękniejszych momentów w historii kina, bo oddaje
sprawiedliwość w ręce pokrzywdzonych. Co z tego, że czerwonoskórego gra
Burt Reynolds (niektórzy mogą nie poznać, bo nie ma wąsa)? Western i tak
nigdy nie przyjął do panteonu prawdziwych rdzennych Amerykanów. Nawet
słynny aktor i bojownik o prawa Indian Iron Eyes Cody okazał się z
pochodzenia Włochem…
* Biali, bo musicie wiedzieć, że
zdzieranie skalpów czerwonoskórych było na dzikim zachodzie równie
popularnym zajęciem, co w Polsce zbieranie puszek.
Cut-Throats Nine / Condenados a vivir (reż. Joaquin Luis Romero Marchent, 1972)
Miało być o włoskim westernie, ale że ja
zawsze robię coś na odwrót, to polecę Wam teraz hiszpański film. A tak
serio, to nie wyobrażam sobie niniejszego zestawienia bez wzmianki o
nim. Jego reżyser był prekursorem, jeśli chodzi o przeszczepienie
amerykańskiego kina gatunkowego na europejską ziemię, bo pierwsze filmy o
Dzikim Zachodzie zaczął tworzyć już na początku lat 60. i odcisnęły one
pewne piętno na pierwszych twórcach spaghetti westernu. Niemniej swoje
opus magnum zaprezentował dopiero w 1972 roku. Wszelkie obiegowe opinie
na temat włoskich westernów, zarzucające im ogromną dawkę przemocy mogą
się dziś wydawać przesadzone. Cut-Throats Nine jest zdecydowanie wyjątkiem. To film niezwykle obskurwiały, brudny i zły. Fabuła skupia się nie na rewolwerowcach, czy innych desperado,
a na obszarpanych skazańcach-zwyrolach, których los rzucił w mroźną
głuszę spiętych długim łańcuchem. Film nawet nie tyle, że jest
profanacją westernu (acz z prztyczka dla Siedmiu wspaniałych cieszę się jak Murzyn z bateryjki), co ponurym, delirycznym i dekadenckim widowiskiem z elementami gore i niemałą dawką delirycznego surrealizmu. Mimo całego brudu i obskurności, jakie cechują Cut-Throats Nine,
nie określiłbym go jako typowego śmieciowego kina, bo prócz tego, że to
western, to jest też dziełem autorskim, odważnym i osobnym. Jego echa
można wyczuć w Deliverence Johna Boormana, które wyświetlane
było w amerykańskich kinach kilka miesięcy po dziele Marchenta
(przypadek? nie sądzę!), i innych survivalowych filmach z patologicznymi
redneckami. Jego atmosferę próbował też naśladować horrorowy western (rzadki mariaż gatunkowy!) Drapieżcy z 1999 roku. Jeśli bierzecie się za włoskie westerny i szukacie czegoś naprawdę mocnego, to nie możecie przejść obok Cut-Throats Nine obojętnie.
Nie zapomnijcie zajrzeć na Kinomisję i sprawdzić co polecają inni klik. W następnej odsłonie giallo. Mam jednak nadzieję, że do spaghetti westernu jeszcze w tym cyklu wrócimy.