Łukasz Ryłko to doświadczony ilustrator książek Science fiction i nie tylko. Jak podaje Wikipedia, komiksem zajmuje się z zamiłowania. „Śmiercionośni” - wydani w 2007 roku przez Kulturę Gniewu – to jego najważniejsza praca komiksowa. Jednak opus magnum nadchodzi dopiero teraz, razem z premierą ponad trzystu stronicowej opowieści pt. „Terra incognita”, która zabiera nas w psychodeliczną podróż w kosmos. Ostrzegam, że po drodze można dostać zawrotów głowy i – niestety – nazbyt szybko zapragnąć jak najszybszego powrotu na ziemię.
Historia zaczyna się od krótkiego epizodu. Człowiek w pośpiechu ubiera buty i wybiega z domu. Na mokrej klatce schodowej wpada w poślizg, upada i traci przytomność. Budzi się jako robot - „Jedynka” na obcej planecie, co w pełni uświadamia sobie dopiero po jakimś czasie. Nasz bohater rozpoczyna tułaczkę po pustynnej „Terra Incognita”, na której spotyka rozliczne ślady innych cywilizacji, surrealnych – niemal baśniowych - ruin, wraków skatów kosmicznej ekspaty itp. Do tej pory narracja komiksu rozwija się dosyć wolno. Potem ilość nonsensownych zdarzeń rośnie w kosmicznym tempie. Pojawia się magiczna substancja – „szalej”, zaklęcia „hokus-pokus”, tajemnicze „lelki”, nie-miejsce zwane „Olimp”, fantazyjne roboty, stwory, astronauci i zdarzenia rozgrywające się jakby poza czasem i przestrzenią, w sferze onirycznej, choć tak naprawdę nie wiadomo, co u Ryłki jest jawą, a co snem.
Wydaje się, że wyobraźnia artysty nie zna granic. Ten, w sposób wyraźny sam ich sobie nie stawia, dając się ponieść licznym - nie zawsze się domykającym - wątkom swej historii. W „Terra Incognita” znajdziemy parę ironicznych przytyków do konsumpcyjnej ery Facebooka oraz mniej lub bardziej jasnych aluzji do owoców naszej kultury, które u Ryłki funkcjonują w zupełnym oderwaniu, w stanie zaledwie zalążkowym (np. portret Cybulskiego w charakterystycznym kostium z Rękopisu... wystaje sobie spoza pustynnych fałd piasku). Dla spragnionych typowej „strzelanki” SF, też coś się znajdzie. Są lasery i walki robrów - spokojnie.
Jest więc wszystko. Problem jednak polega na tym, że jako czytelnik, po kilkudziesięciu stronach tego graficznego eksperymentu, straciłem dlań zainteresowanie. To problem narracji, w której może zdarzyć się po prostu wszystko, a zarazem wszystko jest umowne. Świat umowny i lewitujący, brak ośrodka ciężkości oraz jakichkolwiek proporcji - gubią dramaturgię. Przestałem ją więc śledzić, starając się rozkoszować poszczególnymi elementami tej postmodernistycznej układanki. Jednak i w tym wypadku spotkał mnie zwód. Powód jest prosty – Łukasz Ryłko to nie Has ani Lem, których nazwiska nieroztropnie przytoczono na czwartej stronie okładki. Nie jest to autor posiadający odpowiedni zasób artystycznej erudycji i wrażliwości, żeby poprowadzić taką historię w sposób szalony i fantazyjny, a jednocześnie zajmujący i głęboki. Więcej tu „Jumanji” niż Schulza, więcej nonsensownego humoru à la Terry Gilliam niż intelektualnej satyry Dzienników gwiazdowych. Mimo szczytnych aspiracji, w komiksie nie widać jak pęcznieje „Dramat czasu i wyobraźni” (tytuł książki M. Marona o W.J. Hasie). Trudno mi się też dopatrzeć w tym dziele jakiejś głębszej refleksji na temat istoty człowieczeństwa oraz tego, czy – jak widnieje w oficjalnym opisie - „Robot to człowiek zamknięty w maszynie?”.
Rysunki Ryłki to sprawna rzemieślnicza robota. W porównaniu z jego wcześniejszymi pracami, tutaj kreska jest luźniejsza, szybsza, przez co też nieco mniej precyzyjna. Odbija się w niej - nie tak znowu dalekie - echo polskiego undergroundu komiksowego. To oczywiste, że autor wiele czasu poświecił nad tą praca i nie szedł na skróty - często nawet proste czynności bohaterów, rozbite są na wiele osobnych kadrów. Jest tu parę ciekawych pomysłów dotyczących układu i zestawienia poszczególnych rysunków na planszy, a co kilkanaście stron natykamy się na zajmujący całą kartkę abstrakcyjny obraz („bohomazy” utrzymane w podobnej konwencji), który wyraża upływ czasu, amnezję „Jedynki” lub przejście do innego świata. Styl Ryłki ulega mutacji, miejscami wydaje się być bardziej drobiazgowy, gdzie indziej po prostu inny, gdy np. autor chce wydzielić z całej opowieści jakiś odrębny epizod. Podsumowując, stron graficzna komiksu to rzetelna robota, która jednak nie powala nas swoim rozmachem i nieuczciwe byłoby ją zestawiać z dokonaniami takich artystów jak np. Moebius.
„Terra Incognita” okazała się dla mnie jałowa. Humor, który mógł wszystko uratować, uznałem za infantylny. Ogólnie sama historia jest mało „wkręcającą”. Niewykluczone jednak, że to co nie przekonało mnie, innych ujmie swoim iście bajecznym splendorem. Być może komiks ten należy konsumować po spożyciu sporej dawki jakiś substancji („lelków”; „szaleju”; lub czegoś w tym guście). Ja wypadłem z tej karuzeli zanim ta zaczęła się na dobre kręcić. Może Wam łatwiej przyjdzie, jeśli nie zrozumieć, to przynajmniej zwyczajnie zachwycić się rupieciarnią pomysłów i narracyjnym skokiem w kosmos Łukasza Ryłki.
Autor: Jakub Gryzowski