niedziela, 30 czerwca 2019

Corto Maltese. Tom 10. Tango. Hugo Pratt.




Bardzo lubię serię o Corto Maltese. To słynny, wielokrotnie nagradzany cykl opowiadający o przygodach marynarza i awanturnika, który wędrował po świecie w początkach XX wieku. Bohater ma niezwykły talent do zjawiania się zawsze i wszędzie w odpowiednim miejscu i czasie. To sprawia, że na swojej drodze często napotyka słynne postacie historyczne, co bardzo uatrakcyjnia lekturę tych komiksów. Sam autor, Hugo Pratt, to istny Bóg opowieści obrazkowych, którego wpływy możemy odnaleźć zarówno w twórczości Franka Millera jak i Mike'a Mignoli.

Tym razem Corto trafia do Argentyny w 1923 roku. Tworząc ten komiks Pratt odrzucił przygodowo-awanturniczą konwencję i skupił się tym razem na kryminale noir. Bohaterowi przyjdzie rozwiązywać zagadkę samobójstwa dawno niewidzianej przyjaciółki. Będzie przy tym zwiedzał piękne Bueno Aires, a na swojej drodze napotka ukrywającego się pod fikcyjnym nazwiskiem Butcha Cassiedy'ego – słynnego rewolwerowca, który jak się okazuje uciekł przed wymiarem sprawiedliwości do Argentyny. Intryga jest dość skomplikowana, a podejrzanych bardzo wielu. Co ciekawe pewne poszlaki wskazują na polskie środowisko emigracyjne, te według komiksu Pratta zajmowało się w tamtym okresie zorganizowanym sutenerstwem w Argentynie (ciekawe czy to faktycznie prawda). Trop prowadzi jednak też w inne rejony, a na wierzch wypływa skorumpowanie Argentyńskiej policji i polityków. 



Powiem szczerze, że ten album podobał mi się zdecydowanie mniej niż inne tomy z historiami o Corto. Może po prostu Prattowi jednak najlepiej wychodzą opowieści przygodowe i pobłądził tworząc rasowy kryminał? Nie jest to na pewno zły komiks, ale nie polecałbym zaczynać przygody z twórczością Włocha właśnie od niego. Lekkość opowieści zostaje zaburzona i przygnieciona nawałem tekstu, bo bohaterowie prowadzą bardzo rozbudowane dialogi, często opisujące zdarzenia z przeszłości, które mają opisać sytuację społeczno-polityczną w ówczesnej Argentynie. Może było to potrzebne fabule, niestety zdecydowanie zaszkodziło warstwie narracyjnej. 



Uważam Pratta za wybitnego rysownika, ale tym razem przyznam, że nawet graficznie coś mi tutaj zgrzyta. Wydaje mi się, że tła są bardzo oszczędnie wypełniane i przestrzeń za postaciami zajmują głównie wielkie dymki. Oczywiście wypowiedzi są ważne, skoro mamy do czynienia z kryminałem, a nie typową wartką akcją, ale zabrakło mi tu zdecydowanie ducha tytułowego tanga i samej Argentyny, a ja, jako komiksowe zwierze poznaję przecież świat przez pryzmat opowieści obrazkowych. Czytając komiks podróżniczy chcę poczuć atmosferę miejsca, w którym toczy się akcja. Miałem okazję już zawitać do tego kraju dzięki albumowi „Carlos Gardel. Głos Argentyny” (klik) i wspominam tą podróż znacznie lepiej.

Jestem ultrasem Pratta i uzbieram każdy album jego autorstwa, jaki pojawi na naszym rynku, ale „Tangiem”, które zaserwowano nam zaraz po rewelacyjnej „Młodości” (pisałem o niej tutaj: klik) jestem nieco zawiedziony. Oczywiście to dobrze, że Egmont wydał ten komiks, bo seria musi się ukazać w całości, więc mimo wszystko polecam go kupić. 


Staruszek Logan. Millar/McNiven




Okres ogórkowy, wakacje, lenistwo. Postanowiłem więc oddać się lżejszej lekturze i wciągnąć trochę Marvela. Na pierwszy ogień idzie „Staruszek Logan”, pisany przez Marka Millara i narysowany przez Steve'a McNivena.

Oto mamy post-apokaliptyczną scenerię mocno przesiąkniętą westernem. Ostatni sprawiedliwy umarł dawno temu i na świecie rządzą superłotrowie. Jednym z niewielu ocalałych bohaterów jest Logan, który dawno wyrzekł się przemocy i przydomku Wolverine. Obecnie żyje grzecznie na farmie z żoną i dziećmi. Co miesiąc beceluje familii Hulków za dzierżawę ziemi, inaczej jego rodzina skończyłaby źle. Nastaje jednak moment, w którym nie stać go już na opłaty. Z pomocą przychodzi mu dawny znajomy z Avengers – Hawkeye. Tak się składa, że ma dostarczyć pewien ładunek do Nowego Babilonu, oddalonego o tysiące kilometrów od ich rejonu. Hawkeye jest niewidomy (o dziwo całkiem nieźle prowadzi samochód), więc potrzebuje nawigatora. Za pomoc ma odpalić koledze kilkaset zielonych. Bohaterowie ruszają w drogę, która musi zaowocować przemianą Logana i jego powrotem do walki z niesprawiedliwością.




Oczywiście istniała szansa, że przygniecie mnie jakieś depresyjne arcydzieło pokroju „Vision” Toma Kinga, wcale bym się nie obraził. Tak się jednak nie stało. Trafiłem w dziesiątkę z tą lekką lekturą, a szczerze przyznam iż akurat po tym tytule spodziewałem się jednak czegoś cięższego, mroczniejszego. Owszem, to komiks inspirowany w dużej mierze słynnym „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda, ale stawia raczej na przebojowość, szybką akcję i rozpierduchę. Nie ma tu miejsca na pogłębianie rysów psychologicznych bohaterów. Album ten musiał mieć inny cel. Nietrudno dostrzec, że pod pretekstem długiej podróży Millar bardzo skutecznie buduje tu świat przedstawiony, stawia podwaliny pod całe uniwersum. Znakomicie zobrazowana jest post-apokaliptyczna, zdziczała Ameryka, rządzona przez superłotrów z zajmującym Biały Dom Red Skullem na czele. Ta sztuka się Millarowi niezwykle udała, bo stworzył krainę, w którą od razu wchodzimy jak w masełko i jeśli choć trochę znamy Marvelowskie uniwersum, od razu kumamy czaczę i jaramy się tym, jak zostało to na nowo zarysowane. Czuć, że kreowanie tego wszystkiego sprawiało artyście nie lada frajdę i zdecydowanie udziela się to czytelnikowi. Z tego co widzę już jest obecna na rynku seria o Staruszku Loganie pisana przez innych twórców. Dobrze jej wróżę i chyba czas jej się przyjrzeć – tym bardziej, że za scenariusz odpowiadają Bendis i Lemire, czyli lubiani przeze mnie twórcy. 




Rysunkami w tym komiksie zajął się Steve McNiven i przyznam, że zrywają czapkę z głowy. Autor znakomicie odnajduje się w scenerii, jaką przyszło mu odtwarzać. To realistyczna, gęsta, mocno szpanerska krecha, która idealnie obrazuje naładowany akcją scenariusz osadzony w pustynnym krajobrazie. Co ciekawe, sądząc po rysunkach zawartych w dodatkach, wszystko było rysowane na papierze, i chyba tylko tusz położono cyfrowo. Minusem są kiczowate, komputerowe kolory, ale żyjemy w takich czasach, że jest to niestety przykra norma. Niemniej na pewno nie są złe w swojej klasie, a marudzę na nie standardowo, jak to zrzędzący komiksowy konserwatysta (kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów).

Powiem Wam szczerze, że wybitnych komiksów o Wolverinie jest bardzo mało. Właściwie to jest tylko jeden – „Weapon X” Barry'ego Windsor-Smitha. Dobrych jest kilka - można je policzyć na palcach jednej ręki. „Staruszek Logan”, mimo iż jest dość niezobowiązującą lekturą, zdecydowanie mi się podobał, ale to jednak rzecz odmienna od typowych komiksów z Rosomakiem. Nie do końca jestem pewien czy można wliczać ją do panteonu najlepszych komiksów o Wolverinie, bo to raczej alternatywna historia tej postaci. Niemniej jeśli lubicie Logana, to powinniście dać Staruszkowi szansę. Tylko nie możecie spodziewać się czegoś wybitnego – a szkoda, bo sam pomysł osadzenia przygód Rosomaka w post-apokaliptycznej rzeczywistości jest przecież genialny.


Doom Patrol. Tom 1 Morrison/Case




Ta seria była jedną z moich wstydliwych zaległości. Nie jestem co prawda fanem Granta Morrisona (team Moore!), ale zagorzałym wrogiem również nie i zawsze z ciekawością sięgam po jego prace. Inna sprawa, że nie robią na mnie wielkiego wrażenia, ale chcę wiedzieć co w krajach anglosaskich uważa się za genialne. Niedawno Egmont wydał bardzo oczekiwany na naszym rynku komiks, uchodzący za arcydzieło gatunku i nietypowe spojrzenie na superbohaterów: mający na karku dobre trzydzieści lat „Doom Patrol”, podpisany właśnie przez Szalonego Szkota.

Morrison dostał od DC wolność artystyczną i w przeciwieństwie do Moore'a, który musiał do „Strażników” (będę te komiksy w niniejszym tekście często porównywał, bo są na wielu poziomach podobne) stworzyć własne uniwersum, otrzymał możliwość pracowania z już istniejącymi bohaterami. Padło na drużynę dziwacznych super-ludzi, debiutującą jeszcze w latach 60. – niemniej pierwotny periodyk o niej nie przetrwał zbyt długo na rynku. Publikacja serii została jednak wznowiona w latach 80. Bohaterowie na początku byli trochę jak X-Meni ( którzy co ciekawe pojawili się kilka miesięcy po „Doom Patrolu”),  ale jeśli przyjrzeć im się bliżej to trudno porównać ich do jakichkolwiek innych herosów. Są pogubionymi odmieńcami walczącymi ze złem. Właściwie robią to tylko z tego względu, że ze swoimi przypadłościami nie mogliby robić nic innego. To wszystko musiało bardzo podobać się Morrisonowi (który podobno pamiętał opowieści o nich z dzieciństwa i co ciekawe nie czytał ich prawie wcale, bo go przerażały) i pasować do jego planu stworzenia czegoś nietypowego – czegoś, czego komiks superbohaterski jeszcze nie widział. 



Przez lata skład Doom Patrolu się zmieniał. Do grupy z czasów runu Morrisona należą między innymi: człowiek, który stracił ciało i jest tylko mózgiem uwięzionym w ciele robota (bodaj jedyny stały członek wszystkich drużyn na przestrzeni lat), cały pokryty bandażami hermafrodyta, powstały w wyniku połączenia dwóch osób odmiennej płci i tajemniczej energetycznej istoty, jak i kobieta o osobowości wielorakiej - w jej ciele znajduje się ponad 60 jaźni, zupełnie jak w filmie „Split”, który jak się okazuje nawiązywał do „Doom Patrolu”.

Jak na Morrisona przystało to mocno pojebana rzecz. Jeśli chcecie przeczytać komiks o grupie superbohaterów, powstały pod wpływem maratonu filmów słynnego czeskiego surrealisty Jana Švankmajera (o tym, że się nimi inspirował autor oznajmia już we wstępie), to nie będziecie zawiedzeni. Czuć tu jego wpływy, bo wszystkie przygody jakie przeżywa Doom Patrol mają w sobie dużą dawkę pojechanego, intensywnego oniryzmu. Mam wrażenie, że jest tu też sporo treści inspirowanych gnozą – jednym z tematów tego komiksu są bowiem kalekie, rozpadające się światy będące dziełem złych demiurgów. W końcu Morrison w postmodernistyczny sposób garściami czerpie też ze świata sztuki i filozofii. Stworzył nawet na potrzeby tej serii złowieszcze Bractwo Dada, nawiązujące swoim jestestwem do ruchu dadaistów – opowieść o nim i obrazie, który pożarł Paryż jest zdecydowanie najlepszym fragmentem tego albumu. Te elementy czynią z tego komiksu dzieło w swojej klasie nietypowe, ale nie powiedziałbym, że wybitne. Owszem, czyta się to dobrze, niemniej szczęki z ziemi nie zbierałem. Może to dla tego, że jesteśmy rozpieszczani przez polskich wydawców i obcuję po prostu z nawałem bardzo dobrych opowieści obrazkowych. To zapewne zaburza obiektywną ocenę czegoś wydanego dość dawno, co na tle ówczesnych publikacji bardzo się wyróżniało.



Powodem tego, że nie do końca zachwycam się tym albumem jest też pewnie fakt, iż nie miałem styczności z innymi przygodami Doom Patrolu. Trudno mi odrobić lekcje, bo nie wyszedł o nich żaden inny komiks po polsku, pojawiali się tylko gościnnie, bodaj na łamach semickiego Supermana - więc ciężko mi ocenić dekonstrukcje i innowacje, jakie dokonał autor na tej grupie. Na tle innych starych (tych z lat 80) komiksów superbohaterskich wypada ciekawie, ale nie osiąga poziomu przykładowo słynnych „Strażników” Alana Moore'a, których swoją drogą ponoć sam Morrison nie do końca ceni. „Byłem pierwszą osobą, która powiedziała, że Strażnicy są kiepscy – w zasadzie byłem jedyną osobą, która to kiedykolwiek powiedziała. (...)Strażnicy byli 300-stronicowym ekwiwalentem wypracowania ze szkoły średniej. ”- mówił w wywiadzie dla Full Bleed (cytat za Magivanga” klik). Interesujące jest to, że bohaterowie „Doom Patrolu” są dysfunkcyjni, kalecy emocjonalnie i jest to wielokrotnie przez autora uwypuklane, co czyni z nich postacie odmienne od typowych herosów z perlistymi uśmiechami. Niemniej robił to też Moore i udawało mu się to lepiej. A przynajmniej ja bardziej kupuję rozterki Rorschacha i spółki z prostego powodu– są po prostu lepiej napisane. Co więcej, komiks Morrisona nie jest tak intelektualnie pobudzający jak dzieło Moore'a. Owszem, może w swojej klasie uchodzić za dość awangardowy, ale czytając nieraz przydługie monologi bohaterów zgrzytałem zębami, utyskując przy tym na pseudointelektualność i nadęcie ich wypowiedzi. Choć „Doom Patrol” ewidentnie chciałby być mądrym komiksem, to patrząc na niego z dzisiejszej perspektywy stwierdzam, że król jest nagi. To dziwny i nietypowy, ale jednak tylko komiks o superbohaterach, a nie rozbudowany traktat filozoficzny (i Bóg wie co jeszcze, bo to wszak wielowarstwowe dzieło), jak miało to miejsce przy wspomnianych „Strażnikach”. Morrison przemyca tu różne treści ciekawe od strony intelektualnej, ale nie pogłębia ich tak jak to czynił Moore. To tylko popisywanie się erudycją. Szpanerstwo, trochę jak w przypadku Gaimanowskiego „Sandmana”.



Mam też wrażenie, że dziełu Morrisona pomogłyby bardziej artystyczne rysunki (jak przykładowo w „Azylu Arkham”), bo uwypukliłyby awangardowy aspekt opowieści. Z dobrym malarzem na pokładzie udałoby się z tego zrobić naprawdę surrealistyczne dzieło sztuki. Warstwa graficzna jest niestety przeciętna i typowa dla okresu, w którym powstawały te historie. Owszem, interesujące jest to co zostaje zwizualizowane, ale a nie same rysunki. Z jednej strony nie odwraca to uwagi od samej opowieści, z drugiej na pewno można było to ukazać ciekawiej.

Mimo wszystko „Doom Patrol” to dobra i oryginalna lektura. Zapewne radość czytania jej rośnie wraz z rozbudowaną świadomością tego, jak bardzo nowatorski w swoich czasach był to komiks, więc najbardziej spodoba się zagorzałym fanom superbohaterów. Niemniej i ja, jakby nie patrzeć jednak laik (sięgam głównie po arcydzieła tego gatunku), bawiłem się dobrze i chętnie przeczytam następne tomy tej opowieści. Mam też nadzieję, że będą jeszcze lepsze i ostatecznie przyjdzie mi odszczekać to co zarzucałem Morrisonowi w recenzji pierwszej księgi.

poniedziałek, 10 czerwca 2019

Mooronomicon #7: Neonomicon. Moore/Burrows


Zderzenie dwóch gigantów. Jednego z najważniejszych twórców horroru – H. P. Lovecrafta – i największego żyjącego autora scenariuszy komiksowych – Alana Moore'a. Ten drugi bierze twórczość pierwszego i ją parafrazuje składając hołd (a może raczej pogrywając z nim?) nie tylko jego twórczości, ale tez jego osobie i poglądom. Co może pójść nie tak? Wszystko!

Niniejszy tomik zbiera dwa komiksy. Pierwszy to graficzna adaptacja opowiadania Moore'a z antologii poświęconej Lovecraftowi. Tekst nazywa się „Podwórze” i ukazał się już u nas w wersji literackiej, w zbiorze „Cienie spoza czasu”. To historia pewnego agenta FBI, który inwigiluje sprzedawców nietypowych narkotyków i nawiązuje do opowiadania HPL'a „Koszmar w Red Hook”. To dwuzeszytowy drobiazg, który zapewne nie zrobi wielkiego wrażenia ani na miłośnikach prozy Samotnika z Providence, ani na fanach Czarnoksiężnika z Northampton, mimo iż koncepcja dotycząca Mitów jest w nim dość ciekawa. Drugą, dłuższą opowieścią jest tytułowy „Neonomicon”, będący luźną kontynuacją pierwszej historii. W nim bohaterami również są agenci FBI, tym razem przypatrujący się nietypowemu pornobiznesowi, który może mieć powiązania z serią tajemniczych morderstw. Ten robi większe wrażenie, ale ostrzegam, że nie takie, jakiego moglibyśmy się spodziewać po dziele nawiązującym do prozy Samotnika z Providence.



Cytaty z Lovecrafta wykorzystane przez Moore'a najzwyczajniej są puste. To dziwne, bo to autor, który zazwyczaj bardzo świadomie stosuje wszystkie nawiązania, plotąc z nich misterną sieć podkręcającą intelektualny aspekt opowieści – najlepsze jego scenariusze są wymagające, ale przy tym aż elektryzują mentalnie czytelnika. Tym razem stosuje cytaty bez umiaru, strzelając nimi jak z karabinu i  nie trafiając przy tym w cel. Co prawda świadomie trawestuje twórczość Lovecrafta – bo w drugim zawartym tu komiksie mocno skupia się na aspekcie seksualnym, od którego sam Lovecraft się z niesmakiem odżegnywał. Niemniej nic szczególnego z tych zabiegów (prócz wywołania obrzydzenia u czytelnika) nie wynika. Dla mnie to nudy na pudy, doprawione ordynarną pornografią. Być może takie było zamierzenie Moore'a, wszak aspiruje do bycia profesorem od pornoli (mam na półce jego traktat na ten temat), więc musiał dobrze wiedzieć co robi, ale mi się ten komiks zupełnie nie podobał, a przecież jestem idealnym targetem. Bestii z Northampton najzwyczajniej zabrakło dobrych pomysłów na poprowadzenie akcji, przez co dostajemy jedynie przeciętny odcinek „Z Archiwum X” pomieszany z obrzydliwym pornolem. W finale autor desperacko stawia jeszcze pewne tezy odnośnie Lovecraftowskich Przedwiecznych, ale nie są one szczególnie odkrywcze. A przynajmniej nie dla stałych czytelników Moore'a, którzy mogli się spodziewać tego, jak autor przepisze Mity Cthulhu na własną modłę.



To jeszcze nie wszystko. Najgorszym elementem tego albumu są bowiem rysunki. Nie wiem co skłoniło Moore'a do pracy z Jacenem Burrowsem, ale jego grafiki są tragiczne. Ten facet rysuje realistycznym stylem, ale na okrutnie amatorskim poziomie. Wyszło tak, jakby Moore'a ilustrował zdolny gimnazjalista. Dodatkowo ten autor nie ma zupełnie swojego stylu – w jego pracach nie ma nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób windować je nawet do rangi przyzwoitego rzemiosła. Rysunek jest do bólu nudny i nawet, gdy przedstawia sceny seksualne, nie udaje mu się zainteresować czytelnika.

Co wam dalej będę ściemniał – to słabiutki komiks. Wiem, że pewnie narażam się ultrasom Moore'a. Kumam, rozumiem, sam nim jestem, ale bez przesady. Dostrzegam ze smutkiem gorszą kondycję mojego idola. Wielkim plusem jest jednak jakość wydania. Egmont zadbał, by opatrzono go dobrym wstępem znawcy Lovecrafta – Mateusza Kopacza i znajdującym się na końcu albumu leksykonem nawiązań, jakie zastosował Moore. To głównie dla tych elementów warto mieć ten tom na półce, ale ostatecznie to rzecz tylko dla komplecistów Lovecrafta i Moore'a. 



BBPO. Piekło na Ziemi. Tom 1. Mignola/Arcudi/Crook/Davis




Pomysł na cykl „BBPO” w gruncie rzeczy stoi u genezy „Hellboya”. Mike Mignola początkowo planował swój komiks jako serię opowiadającą właśnie o pracy organizacji zajmującej się zjawiskami paranormalnymi, nękającymi Ziemię. Jednak przy wstępnych przygotowaniach na pierwszy plan mocno wysunął mu się Piekielny Chłopiec i ostatecznie to właśnie on został głównym bohaterem. Po latach jednak, na łamach oryginalnego cyklu, Hellboy postanowił opuścić szeregi organizacji i w tamtym okresie wystartowała poboczna seria, podejmująca wątki traktujące o pracy tytułowego Biura Badań Paranormalnych i Obrony.

W komiksie o BBPO praktycznie nie ma Piekielnego Chłopca – co najwyżej jest raz, dwa razy na tom wspominany przez bohaterów, ale w akcji się nie pojawia. Seria liczy już wiele części i autorzy dawno o nim zapomnieli. O ile na początku czuć było, że Hellboy pozostawił po sobie dziurę, to dziś organizacja przygnieciona jest masą problemów i nikomu już przez myśl nie przejdzie zastanawianie się co u Czerwonego. Jest tu za to cały wachlarz bohaterów, którzy towarzyszyli mu na łamach głównej serii, a przez to, że akcja skupiała się na nim, pozostawali z boku. Postacie te na łamach „BBPO” są bardziej rozbudowane, autorzy mocno przyglądają się ich przeszłości i kreślą przyszłość, bądź bezlitośnie ich uśmiercają. Wydarzenia dziejące się na kartach tej serii mocno wpływają na bohaterów, traumy jakie przeżywają zostawiają skazy na ich psychice i zmieniają nastawienie do otaczającego świata. Wszystko to jest znakomicie rozpisane i szczerze przyznam, że ta seria z każdym tomem kręci mnie coraz bardziej. Zdecydowanie dorównuje cyklowi o „Hellboyu” i tylko patrzeć, jak go przegoni pod względem jakości. 



Tytuł ten to jednak nie tylko przekonująco rozpisane portrety psychologiczne bohaterów. To – może nawet przede wszystkim – genialny komiks akcji, w którym bohaterowie latają z shotgunami i walą z nich do Lovecraftowskich potworów. Autorzy skutecznie, dzięki sprawnie zbudowanemu tłu, unikają głupawki charakterystycznej dla tego typu utworów. To nie jest beztroska strzelanka, to dramatyczna walka o losy świata, która nie dobiega do finału się wraz z zabiciem ostatniego monstrum i epilogiem w postaci „i żyli długo i szczęśliwie”. Gdy akcja się kończy okazuje się, że z najmroczniejszych szczelin rzeczywistości wypełzają następne potwory, a co za tym idzie bohaterowie nie szybko zaznają spokoju. Wszystko tu jest tak dobrze i przekonująco zrobione, że trudno mi szukać w tym naładowanym akcją komiksie fałszywej nuty. 



W ostatnich tomach głównym rysownikiem serii był Guy Davis. Po latach postanowił porzucić cykl i w tej odsłonie pojawia się tylko w pierwszej połowie. Bardzo lubiłem jego kreskę i rysowane przez niego po mistrzowsku rozpierduchy, więc bałem się przyjścia nowego grafika. Niepotrzebnie – co prawda Tyler Crook nie jest Davisem (tak jak Davis nie jest Mignolą), ale spisał się na medal i uważam, że jest godnym następcą swojego kolegi. Ich style są w jakimś stopniu zbliżone, bo obaj przemycają w swoich pracach odrobinę cartoonu. Za dobre wrażenie obcowania z warstwą plastyczną jest oczywiście odpowiedzialny Dave Stewart, nadworny kolorysta (jeden z najlepszych w branży) komiksów ze świata Hellboya. Dzięki jego pracy wszystko jest bardzo spójne i zmiana rysownika naprawdę mocno nie boli.

W poprzednim tomie dobiegła do finału pewna era w serii, która nosiła podtytuł „Plaga Żab”. Kończyła się z nie lada przytupem i mocno zastanawiałem się co twórcy zrobią teraz? Czy autorzy pociągną stare wątki, czy wszystko zostanie wyzerowane? Na szczęście uniknęliśmy restartu i w podcyklu „Piekło na Ziemi” obserwujemy dalsze zmagania niedobitków Biura po wojnie z żabami. To już bohaterowie okaleczeni przez los, zmienieni przez tragiczne wydarzenia i utratę członków organizacji, ale ja dalej chcę o nich czytać. Dobrze, że saga o BBPO wciąż trwa. Podobno jeszcze w tym miesiącu będzie wydany następny tom.  


poniedziałek, 3 czerwca 2019

Wilson. Daniel Clowes




Brałem do recenzji coś innego i powiedziałem Kulturze Gniewu, żeby dorzucili specjalnie dla mnie jakąś petardę do paczki. Gdy ją otworzyłem znalazłem tam „Wilsona” Daniela Clowesa. Wyjąłem ostrożnie, żeby nie urwało mi palców i położyłem na półkę „do przeczytania”. Komiks przeleżał tam dobry miesiąc, bo byłem wobec niego bardzo nieufny, a do lektury wybierałem zazwyczaj bezpieczny mainstream, o którym ostatnio piszę najwięcej. Teraz jestem już po i wiem, że zrobiłem błąd podchodząc do tego komiksu jak pies do jeża. Panowie z KG wiedzieli co robią, gdy wrzucali mi go do paczki.

Cały album składa się z jednoplanszówek, będących pocztówkami z życia tytułowego Wilsona, które kończą się niemal zawsze trafną pointą. Bohater jest cynicznym Amerykaninem w średnim wieku, dość nieprzychylnie nastawionym do ludzi i otaczającej go rzeczywistości. Jedyne co kocha na tym świecie to jego uroczy, młody piesek – suczka imieniem Pepper. Utworki te to mocne rzeczy, jak poezja Bukowskiego przepisana na krótkie komiksy. Polacy pewnie też skojarzą je z twórczością Raczkowskiego i nie będzie to wcale złe zestawienie, bo to rzeczy nie gorsze niż „Przygody Stanisława z Łodzi”. Co ciekawe każda strona pociśnięta jest w innym stylu graficznym – raz Clowes rysuje swoją realistyczną manierą, raz sięga do umownej kreskówkowości, innym razem do karykatury. To bardzo podkreśla autonomiczność każdej planszy. Niemniej im dalej w album szorty zaczynają łączyć się w całość i okazuje się, że mamy tu jednak pełnometrażową fabułę. Wilson bowiem wybiera się do chorego ojca i odwiedza rodzinne miasto. Tata umiera i bohater zostaje sam na świecie. Przypomina mu się, że prawdopodobnie ma dziecko ze swoją byłą żoną i postanawia odnowić więzy rodzinne. Tyle. Więcej z fabuły Wam nie zdradzę, powiem tylko, że perypetie Wilsona popłyną w zupełnie innym kierunku, niż można by się po tym mizantropijnym nudziarzu spodziewać i gwarantuję – będziecie zaskoczeni rozwojem wydarzeń. 



Wilson, mimo iż ślepy na własne wady, jest bardzo uważnym obserwatorem i trafnie opisuje rzeczy które potrafią wkurwiać. Recenzenci często wylewają na bohatera wiadro pomyj, twierdząc, że jest skończonym dupkiem, ale ja uważam, że niemal wszyscy mamy w sobie jakiś ułamek tej postaci. A przynajmniej ja potrafię się z nim bez problemu utożsamić. Clowesowi rewelacyjnie udaje się ukazać bezsens naszej egzystencji i zaryzykuję tezę, że świat zaludniają całe armie „dupków”, którzy najbardziej na świecie kochają swoje zwierzęta. Być może autor chce, żeby było nam wstyd, ale komiksy te mają w sobie pewną dozę liryzmu, co pozwala jednak Wilsonowi stać się postacią tragiczną. W ostateczności, chcąc nie chcąc, kibicujemy mu w tych wszystkich głupich rzeczach, które robi. Obchodzi nas jego los, między innymi właśnie dlatego, że dostrzegamy w nim cząstkę siebie. 


Nie jestem ultrasem Clowesa, z jego twórczości najbardziej wszedł mi jego komiks „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza”, umiarkowanie podobał mi się „Ghost World” (wolę znakomity film!), i kompletnie zawiódł mnie „David Boring” (z rzeczy wydanych w Polsce nie czytałem tylko „Patience”). Być może trudno mi wykrzesać odpowiedni entuzjazm do tej – jednak dość ponurej – opowieści, ale zapewniam, że bardzo mi się podobało i „Wilson” wskakuje na drugie miejsce mojej topki komiksów Clowesa. Co więcej – album ten będzie na pewno obecny w moim podsumowaniu tego roku, bo to kawał rewelacyjnego, inteligentnego, komiksowego rzemiosła, obok którego trudno przejść obojętnie.