czwartek, 24 marca 2011

Czarna Mańka - A. Bonarski i S. Staszewski



Książkę do recenzji podesłało wydawnictwo Kosmos Kosmos. Dziękuję bardzo.



Czarna Mańka to książka specyficzna. Powstała niejako "z odzysku", bo jej bazą jest niedawno odnaleziony rękopis scenariusza spisanego przez dwóch przyjaciół dobre czterdzieści lat temu. Biorąc ją do ręki dość szybko zdajemy sobie sprawę, że to po prostu (dość karkołomna) próba wydobycia na światło dzienne tekstu, który dla wielu osób - w tym i dla mnie - jest bardzo ważny. Choć jego podstawą był słynny warszawski mit miejski, nie ma się co oszukiwać - prawdziwym powodem walki o ocalenie tego znaleziska jest postać Stanisław Staszewskiego.


Na ile jest to rzecz wierna zapiskom wiedzą tylko wydawcy którzy mieli wgląd w owe rękopisy, ale nawet jeśli ostateczną formę temu tekstowi nadał współcześnie sam Bonarski (m.in. współautor scenariusza Hydrozagadki), to atmosfera charakterystyczna dla twórczości Staszewskiego jest tu wszechobecna. Wkraczamy w uniwersum w którym miłość, zdrada i zbrodnia kroczą ramię w ramię. Kieliszki brzęczą, świszczą otwierane noże sprężynowe, wódka i krew leją się strumieniami. Mówiąc krótko - ci, którzy sięgają po tę pozycję szukając echa Celiny czy Balu kreślarzy - nie będą zawiedzeni.

(kliknij aby powiększyć )

Jak wspomniałem na początku - bazą książki był scenariusz filmowy, ale nie rozpatrywałbym jej wartości tylko w tych kategoriach. To tekst niesamowicie żywy i pobudzający wyobraźnię do tego stopnia, że może funkcjonować również jako całkowicie autonomiczny twór. Patrząc z perspektywy warsztatu filmowego możemy uznać, że to mocno rozbudowany synopsis, który w warstwie literackiej (!) został sprytnie wystylizowany na kino nieme. Jeśli miałbym szukać odpowiedników we współczesnym kinie, to powiedziałbym, że poetyką Mańka zbliżona jest do filmów Sylvaina Chometa. Podobnie jak najsłynniejsze dzieła Francuza - mam na myśli oczywiście Trio z Belleville i pominiętego przy ostatnich Oscarach wybitnego Iluzjonistę - to swoisty artystyczny oksymoron, bo z jednej strony opowiadana jest na zasadach kina niemego, z drugiej przepełniona jest dźwiękami i kolorami. Do tego twórcy z podobnym namaszczeniem potraktowali stylistykę retro, w której utrzymane jest owo wydawnictwo.


(kliknij aby powiększyć )

Nie sposób nie zwrócić uwagi na zabawną, postmodernistyczną formę podania treści. Tekst uzupełniają kolaże stworzone z - często dość zabawnych i zaskakujących - wycinków prasowych i starych reklam. Natomiast skład warstwy literackiej - rozmieszczenie tekstu i uzupełnienie go piktogramami - nawiązuje do form, które mi osobiście kojarzą się z prasą satyryczną i (o ile dobrze pamiętam, bo nie trzymałem w rękach tego typu gazetek od późnego dzieciństwa) brukowcami spod znaku Detektywa. Cała strona plastyczna, nawet jeśli dość gazetowa i naiwna, czyni z niej twór, z którym chce się obcować nie raz. Tym bardziej, że całość oddana jest czytelnikom jako ekskluzywny album w formacie a4.

Lubię mieć w kolekcji takie gadżety.

Edytorsko książka dopracowana jest pod każdym względem. Papier, który wybrał wydawca, świetnie oddaje atmosferę starej publikacji prasowej, a zarazem daje wrażenie obcowania z czymś ekskluzywnym. Wydaje mi się, że w tej formie ( dokładnie na tym papierze!) świetnie prezentowałby się Pinokio z Kultury Gniewu. Rękopis Poleca!

piątek, 18 marca 2011

R.U.T.A. - GORE - Pieśni buntu i niedoli XVI - XX w.


Płytę do recenzji podesłało Karrot Kommando. Bardzo dziękuję.




Rękopis ociera się właśnie o mainstream. Dziwnie się czuję, pisząc na ten blog o płycie, którą wszyscy już pewnie znacie, a przynajmniej słyszeliście o niej z mediów.



Dziwne jest też to, że muszę silić się na obiektywizm, bo zdawałoby się, że płyta przyjęta z takim entuzjazmem i tak wycacana przez recenzentów nie ma prawa być zła... i może sobie strzelam w stopę, i może jestem gnidą dworską, ale postanowiłem być szczery: więcej rzeczy mi się tu nie podoba niż podoba. Najbardziej irytuje mnie realizacja, która wycofuje naprawdę znakomitą muzykę, a eksponuje ohydne wokale. Uwypuklenie tej warstwy jest w pewnym sensie zrozumiałe, bo oczywiście teksty są tu najważniejsze, ale czemu na boga podawane są w tak suchy, okropny i beznamiętny sposób? Punkowość punkowością. Zatwardzenie zatwardzeniem... Ze zgrozą muszę stwierdzić, że najbardziej podoba mi się utwór śpiewany przez Pana z Lao Che, bo - za przeproszeniem - jebaniec nie szczeka i jego wykonanie ma jakąś dramaturgię. A reszta ... dla mnie to jest trochę sprowadzanie tego wszystkiego do rzeczy przypominającej raczej nie punk, a kiepski rap z wykrzykiwaniem gróźb. Oczywiście, łatwo podważyć to, co napisałem i powiedzieć że "tak miało być" ale Lament Chłopski śpiewany przez wspomnianego wokalistę Lao Che dowodzi, że pochodzenie nie definiuje ostatecznie poetyki tych pieśni...


Podsumowując: dla mnie ta płyta jest jedynie wołem pociągowym, który ocali kilka znakomitych piosenek ( np. Związali Mnie w Powróz - absolutna perła). To już coś. Dla mnie jest to ważne i ze względu na to uważam, że mam obowiązek Wam ten album mimo wszystko polecić... pod warunkiem, że obiecacie mi nie kojarzyć folku z podskakującym góralem. Bo mi będzie smutno.


teledysk promujący płytę
(acz od razu mówię, że na płycie są ciekawsze, mniej obciachowe momenty)


kup

Krótki film dokumentujący pracę w studiu:



(Bardzo ciekawe, że w owym filmie Robal brzmi jak Robal, a na płycie nie brzmi jak Robal. A Guma z Moskwy wygląda jak wokalista Leszczy ... ale pewnie tak miało być. Ja się tam na realizacji dźwięku i obrazu widocznie nie znam)

wtorek, 8 marca 2011

We Włoszech wszyscy są mężczyznami - Luca de Santis i Sara Colaone


Komiks do recenzji udostępniło Wydawnictwo Centrala . Bardzo dziękuję.



Włoski komiks artystyczny objawia się w naszym kraju bardzo rzadko, a że jednym z moich ulubionych albumów pozostaje niedoceniony 5 to liczba doskonała, to na sposobność sięgnięcia po inną, stricte autorską pozycję z tego kraju zareagowałem bardzo entuzjastycznie. Tym bardziej, że We Włoszech Wszyscy są Mężczyznami to komiks nagradzany. Co prawda wchodzi na dość modne i eksploatowane ostatnio tematy, ale dla dobra sprawy ( mówiąc "sprawy" mam na myśli komiks oczywiście ) udawajmy przez chwilę, że nie czujemy jeszcze przesytu tematyką homoseksualizmu...

... i tym, że mamy w rękach kolejny komiks historyczny. Tym razem rzecz dotyczy internowania homoseksualistów w przedwojennych Włoszech. Na szczęście wątek polityczny jest tu uszczuplony do minimum, więc nie znajdziemy na tym polu nachalnego moralizatorstwa. Nikt nie próbuje też nam wciskać treści typu "homoseksualista też człowiek" - autorom, pochodzącym z kraju, w którym homoseksualiści bardzo mocno wpisali się w sztukę i kulturę, wydaje się to zapewne oczywiste. Co ciekawe, dostrzegam w tym komiksie pewną gloryfikację witalności, woli życia i młodości charakterystyczną dla Trylogii Życia, czyli cyklu słynnych adaptacji stworzonych przez Pasoliniego. Ale chyba na tym podobieństwa się kończą...


(kliknij aby powiększyć )

Luca de Santis korzystając z oczywistych skojarzeń, szukając pretekstu do opowiedzenia o miejscu i ludziach, wpisuje ową historię w ramy Burzy Szekspira. W fabule widać tę pretekstowość, ale uznajmy, że od strony konstrukcji to przyzwoita robota. Mimo tego, że wg notki scenarzysta często współpracuje z telewizją i chociaż fragmentarycznie komiks stylizowany jest na nagranie wideo, to trudno doszukiwać się tu zabiegów stricte filmowych czy znanych ze storyboardów. W narracji nie ma również szczególnie widocznego nadmiaru literackości. Rysunki Sary Colaone - mimo kilku drobnych wpadek - można tylko chwalić. Ich oszczędność i dynamika to synonim komiksowości - w dobrym tego słowa znaczeniu.

Tak, wiem. To co piszę brzmi bardzo zachęcająco. Jednak okazuje się, że trudno mi jednoznacznie oceniać ten komiks. Z jednej strony to rzecz na każdym poziomie dojrzała, z drugiej - na żadnym poziomie nie spełniająca moich oczekiwań, nieprzekonująca i w jakimś sensie będąca dowodem na wyczerpanie formuły "powieści graficznej"*. To w końcu rzecz do bólu przeciętna... Na dodatek - mimo tematyki - jest to praca bardzo grzeczna. Na tyle grzeczna, że nie sposób znaleźć na nią haka. Jeśli są tu pokazywane uczucia bohaterów, to pokazywane są bardzo, bardzo subtelnie. Mnie osobiście brak odwagi twórców zwyczajnie smuci... ale przynajmniej dzięki tej zachowawczości nikt tego komiksu - jak naszego Szopena - nie zmieli. Niemniej jednak, jeśli chcecie parafrazy Burzy Szekspira, to zachęcam raczej do sięgnięcia po Księgi Prospera albo po film Jarmana. A jeśli idzie o tematykę homoseksualnych więźniów ( poza kinem queer ) to polecam Pocałunek Kobiety Pająka...

Zauważyłem, że w owym tekście umyka mi niestety sedno sprawy. W każdym razie, pisząc go daleki byłem od chęci wywoływania dyskusji czy pisania paszkwilu. Na koniec chcę więc dobitnie zaznaczyć, że We Włoszech... to komiks dobry. Problem natomiast tkwi w pewnej tendencji w którą się wpisuje. Zalewające nasz rynek** komiksy biograficzne, historyczne, podróżnicze itp. często oprócz próby dogonienia literatury faktu***niewiele sobą wnoszą. Tak wg mnie prezentował się pierwszy tom Berlina Lutesa (acz dochodzą mnie słuchy, że w następnym tomie jest lepiej). Tak prezentują się gloryfikowane w naszym kraju Rany Wylotowe. Powodzenie tego typu tytułów to obraz naszego czytelnika i tego, czego od komiksu oczekuje. Ja osobiście oczekuję czegoś innego i nie wystarcza mi to, co sobą owe publikacje reprezentują ... Szczególnie, że mam w pamięci Fun Home - dość brawurowy popis tego, co z "powieścią graficzną" zrobić można.


KUP

*jeśli ktoś nadal upiera się przy tym, że owa tendencja nie istnieje, to niech sobie wsadzi w to miejsce "ekstremalnie modny ostatnio komiks obyczajowo/historyczno/biograficzny"

** Jak tak patrzę na to, co napisałem , to określenie "zalewające rynek" to mocne słowa jak na taką partyzantkę - recenzowany komiks ukazał się w 700 egzemplarzach.
***Nie muszę chyba dodawać, że jest to od strony artystycznej kompletnie bezcelowe.