sobota, 27 maja 2023

Festiwal. Jacek Świdziński

 


Tęsknota za PRL-em rozpoczęła się z chwilą jego upadku i od tamtej pory przeżyliśmy przynajmniej parę odsłon tego zjawiska. Dla pokolenia urodzonego po roku 90' czasy realnego socjalizmu to wyłącznie ikonografia - moda natury estetycznej pozbawiona inklinacji politycznych. Nasze społeczeństwo - tak skłonne do podziałów - w jednej swej części uważa czasy słusznie minione za najgorszy okres w najnowszej historii Polski, w drugiej za niemal najlepszy, kiedy to mury szły do góry, robiono dobre kino, dominował entuzjazm, dobrobyt i rozwój klas pracujących. Z tej uproszczonej dychotomii wybija się indywidualna narracja Jacka Świdzińskiego, który rozmieszcza akcenty zupełnie gdzie indziej, niż ma to miejsce w powszechnym dyskursie. Po raz kolejny, dla autora Zdarzenia 1908, zdarzenie historyczne jest tylko pretekstem do uwolnienia artystycznej wyobraźni oraz opowiedzenia czegoś uniwersalnego na nasz temat.


Od II Wojny Światowej minęło zaledwie 10 lat z niewielkim kawałkiem. Na ulicach Warszawy oraz w ludzkich sercach zostały jej wyraźne blizny. Stalina już nie ma, mamy czas lekkiej odwilży (ta „prawdziwa” przyjdzie wraz z październikiem roku następnego). Władze komunistyczne organizują w stolicy Polski V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, na który zjedzie 30 tysięcy ludzi ze 114 państw. Wśród zaproszonych są także delegacje z krajów kapitalistycznych. Wszyscy mają połączać się we wspólnym laickim święcie na cześć pokoju, równości i demokracji.


Jacek Świdziński wydaje się abstrahować od budowania kontekstu historycznego. Próbuje raczej w sposób sugestywny, a zarazem niepozbawiony charakterystycznej dla siebie ironii, oddać atmosferę tamtych chwil. Sekwencje otwierające komiks - szerokie plany pochodów i zbiorowego oszołomienia - są jednocześnie monumentalne, jak i w pewnym stopniu abstrakcyjne. Jednak w optyce autora „A niech cię, Tesla” przyglądamy się przede wszystkim konkretnym - może nieco przypadkowym - ludziom i drobnym, choć czasem dramatycznym sytuacjom – epizodom. Niektóre fragmenty komiksu wydają się ze sobą luźno powiązane, razem jednak tworzą mozaikę - impresyjną wariację na temat Festiwalu z 1955 roku.


Przybycie sporej ilości cudzoziemców, także z krajów egzotycznych, sprzyja powstawaniu wielu zabawnych nieporozumień. Polki i Polacy są zafascynowani obcością i próbują z nią nawiązać kontakt. Nawet jeśli nie znają innego języka niż swój, to przynajmniej próbują improwizować. I tak - młodzi warszawiacy marzą o poderwaniu Francuzki, a warszawianki pragnęłyby usidlić Szweda, lub Hiszpana. Dla autora komiksu motywy te są okazją do pokazania różnych, często absurdalnych, a czasem krzywdzących stereotypów na temat rożnych nacji. Na plan pierwszy przebija się jednak wytęskniony i niezwykle żywy pociąg do tego, co odległe i inne.


Niektóre postacie Festiwalu pojawiają się tylko raz, na jednym kadrze, inne zaś przewijają się co parę stron. Mamy np. młodego chłopca, który zbiera różne odznaki, przypinki i inne – z jego perspektywy - niezwykłe przedmioty uzyskane od przybyłych na imprezę, mamy ramola dzielącego się w poczekalni u fryzjera swoimi na ogół negatywnymi opiniami o świecie, spotykamy Fangora, czyli jednego z wielu artystów odpowiedzialnych za udekorowanie imprezy, a także stereotypową przodowniczkę pracy, która wygląda jak wycięta z prymitywizującego rysunku Picassa. Wszyscy oni toną w barwnym korowodzie festiwalu, na którym zdarzają się przygody ciekawe, niezwykłe, a nieraz bardzo przykre.


Ta wielowątkowa oraz wielowarstwowa opowieść stanowi kolejny dowód kunsztu narracyjnego Jacka Świdzińskiego. Poszczególne epizody przerywane są planszami, na których pojawiają się swobodnie rozrzucone kadry. To jakby przypadkowe migawki fotograficzne z dziejącej się imprezy - oddają one pozytywny chaos natłoku wydarzeń. Tym kompozycjom towarzyszą kolorowe figury geometryczne nawiązujące do malarstwa abstrakcyjnego tamtych czasów. Szczególnie w tych właśnie miejscach sporo jest eksperymentów i poszukiwań estetycznych autora, który nie chcąc pielęgnować swoich manieryzmów, wciąż się rozwija i zaskakuje czytelników. Tak więc raz rysunki Świdzińskiego są jakby wariacją na temat socrealizmu, innym razem nawiązują do nowych form jakie wówczas pojawiły w polskim plakacie oraz wzornictwie artystycznym. Oczywiście w tym wszystkim autor Festiwalu nadal pozostaje wierny sobie i swojemu sposobowi opowiadania, charakteryzującemu się sporą oszczędnością umownej kreski oraz statycznością wiernie powielanych kadrów w scenach dialogowych.


Patrząc na najnowsze dzieło twórcy powieści graficznej „Powstanie. Film narodowy” wyłącznie z perspektywy historycznej, możemy się poczuć nieco zaniepokojeni. Warstwa merytoryczna narracji Świdzińskiego roi się od pompatycznych frazesów propagandowych niczym powieść „Wolna trybuna” Christiana Skrzypczyka. Brak tu jednak wymiaru krytycznego, perspektywy – że też użyję nomenklatury partyjnej - „reakcyjnej”. Panuje tu nastrój jak w stalinowskim dokumencie Jerzego Bossaka pt. „Ślubujemy” z 1952 roku. Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów to przecież także wzmożona praca bezpieki oraz manipulacja społeczna i pranie mózgów na wielką skalę. Partia daje chleba oraz igrzysk, gdy tymczasem żołnierze podziemia niepodległościowego wciąż stawiają opór z bronią w ręku. Dużo ilość ludzi – niekoniecznie jawnie sprzeciwiających się narzuconemu systemowi - była prześladowana, torturowana i nierzadko też zabijana. Tego nie zobaczymy w komiksie Świdzińskiego. Zamiast tego przeczytamy jednowymiarowe relacje przybyłych gości z krajów kapitalistycznych, którzy chwalą postęp socjalizmu w Polsce, krytykując jednocześnie złe warunki życia klasy robotniczej w swoich krajach.


Nie podejrzewam, aby autor komiksu nie zdawał sobie sprawy z komunistycznych represji - nie stały się one jednak pożywką dla jego sztuki. Trudno ocenić, jakie są jego rzeczywiste sympatie politycznej, jednakże na „Festiwal” najlepiej jest patrzeć abstrahując od wielkiej Historii i polityki. Świdziński bowiem pochyla się nad losem poszczególnych osób - festiwal oglądamy niejako ich oczami. Artysta mimo formy zdystansowanej i przesyconej ironią, zdaje się nie deprecjonować takich haseł jak „pokój na świecie” czy „równość wszystkich ludzi i klas”. Wyrażają one odwieczne, a więc prawdziwe ludzkie tęsknoty, które wykorzystywali tyrani wszystkich czasów, przemieniając je w zdeformowane kłamstwo. Lecz Świdziński oddaje zadość tylko samemu uczuciu, temu pięknemu snowi, który nie może się ziścić, a który znalazł swoje sugestywne zobrazowanie na kartach jego komiksu. 

 

Autor: Jakub Gryzowski


 

piątek, 19 maja 2023

Z całej pety. Daniel Warren Johnson

 


Wychowałem się oglądając wrestling na kanałach satelitarnych. Nie jestem więc do końca laikiem, ale od lat nie śledzę, co się dzieje w tej formie rozrywki. Od czasu ukazania się „Wonder Woman. Martwa ziemia” śledzę za to dokonania Daniela Warrena Johnsona i z utęsknieniem czekam na jego następne komiksy. W końcu się doczekałem, wszystko za sprawą dzielnie mieszającego na rynku Nagle! Comics.

 


 

Lubię tematykę, lubię też twórcę, szczególnie za talent plastyczny. Dokonania Johnsona na polu graficznym są dla mnie totalnie elektryzujące. Prezentowany przez niego styl rysunku łączy dobre cechy mainstreamu z lat 90. z vibem autorskim, brudnym i niezależnym. Jest też na tyle obrotnym twórcą, że jego dokonania przedostały się już do mainstreamu. To trochę taki współczesny Tedd Mackeever. Zdolny, osobny, niepokorny i bardzo dobry w swoim fachu. Nie obawia się też brać na warsztat gatunkowe ikony jak wspomniana – znakomita w jego wydaniu – Wonder Woman, która jest ozdobą bardzo słabej linii wydawniczej Black Label. Warren Johnson trafił się jej jak ślepej kurze ziarno.

 



Od strony plastycznej, „Z całej pety”, w pełni autorski komiks tego autora, miażdży mosznę. To prawdziwy hołd dla ludzi w trykotach, biorących się między sobą za bary. Jest to jednak szkoła wrestlingu odmienna od tej, którą pamiętam z dzieciństwa. Jak wspomina autor we wstępie, inspirował się jakąś Japońską ligą zapaśniczą. Jego bohaterowie bardziej przypominają ludzi grających czaszką psa w „Krwi bohaterów” niż napakowanych sterydami wieśniaków z lat 90. Zresztą bohaterka, podobnie jak główna postać we „Krwi...” – wzorcowym sportowo-fantastycznym dziele – jest młodą, ambitną dziewczyną chcącą wejść w środowisko herosów. I gdyby Warren Johnson eksploatował ten temat, byłby zwycięzcą... wymyślił jednak tak błahe motywy jak międzygalaktyczny turniej. Doprawił wszystko niewiarygodnie zbudowanymi relacjami ojciec – córka i dorzucił elementy fantastyczne, które doprawdy były zupełnie niepotrzebne w tego typu historii. Ma w kulturze znakomite wzorce na taką sportową opowieść, z genialnym „Zapaśnikiem” Aranofsky'ego na czele, a nie korzysta z nich. Zamiast tego woli robić opowieść pozbawioną właściwie rozbudowanej warstwy psychologicznej i taplać się w fabularnych banałach.

 



Być może tego oczekują fani wrestlingu. Ja jednak wolałbym przeczytać coś bardziej frapującego, psychologicznego, doprawionego dobrze pulpowymi motywami. Taki „Criminal” o zapaśnikach. To co w bólach napisał dla wielkiej wytwórni filmowej Barton Fink. Dostałem niestety tylko genialnie narysowaną bajkę dla dużych dzieci. Oczywiście znajdą się odbiorcy gotowi kupić dzieło Johnsona z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale akurat ja po tym autorze spodziewałem się więcej.

czwartek, 18 maja 2023

Krok po kroku. Spurrier/Bergara/Lopes

 


 

 Niedawno, przy okazji premiery nowego komiksu Otta, gadaliśmy z Przemkiem Pawełkiem o filmowości w komiksie niemym. Marudziłem ten aspekt u Szwajcara, mówiąc, że jest dość przewidywalny od strony formalnej i zbyt storyboardowy. Jest to grzech wielu komiksów niemych, które wiele kradną z języka filmu, zapominając przy tym o swoim gatunkowym rodowodzie. „Krok po kroku”, mimo iż niemy, jest inny – do bólu komiksowy.

 


 


Oczywiście, elementy języka filmu też są tu obecne, ale przy okazji dostajemy ciekawe kompozycje plansz, kadry różnego rodzaju i kształtu, fajerwerki narracyjne i masę komiksowego mięsa. Od porównań do filmów jednak nie ucieknę. To bowiem rzecz mocno w stylu Miyazakiego, eksploatująca baśniową wrażliwość charakterystyczną dla fantastycznych pereł ze studia Ghibli. To jednocześnie zarówno barwne fantasy jak i post-apo. Mimo iż komiks tworzony był (na moje oko) komputerowo, nie znajdziemy tu nieznośnego kiczu i powielania estetycznych schematów. To dzieło osobne pod kątem warstwy graficznej, nastroju i przy tym bardzo atrakcyjnie.

Jak zauważyliście, nie piszę tu wcale o fabule. Tu dochodzimy do ściany, bo przyznam szczerze, że ta nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Przeleciała przeze mnie i nic po niej nie zostało prócz refleksji nad formą i narracją. To duży minus, bo jeśli szukacie do czytania czegoś, co Was poruszy i będzie frapujące intelektualnie, to tu tego nie znajdziecie. To czyni z „Krok po kroku” pozycję dość hermetyczną, atrakcyjną dla twórców komiksowych i ludzi zainteresowanych różnymi formami języka tego medium. 

 


 

Jestem bowiem pewien, że zdolny, początkujący autor jest w stanie sobie dużo tu podpatrzeć. Tak samo ktoś, kto lubi podziwiać znakomity warsztat będzie tym komiksem oczarowany, bo to książeczka piękna i świetna od strony narracyjnej. Laik przeczyta to w pół godzinki i nie wyniesie z tego komiksu nic ciekawego. Na szczęście laików i niedzielnych czytelników w komiksowie mamy mało. Jeśli czytasz ten tekst do końca, to prawdopodobnie jesteś w targecie tego dzieła.

czwartek, 11 maja 2023

Hellblazer. Mike Carey. Tom 2

 


Pewnie narażę się niejednemu czytelnikowi, bo odsłona przygód Constantine'a pisana przez Mike'a Careya uchodzi często za najlepszą, ale akurat ja nie mam o niej zbyt wiele dobrego do powiedzenia. Cieszy mnie jej dostępność – jako osoba zainteresowana mocno „Hellblazerem” chcę mieć wszystkie historie z tą postacią na półce. Nie zmienia to faktu, że czytając ten komiks nudzę się jak mops .


Carey nie należy do twórców, których cenię, a swego czasu przyssał się do Johna jak glonojad, dojąc go jeszcze na własną rękę w powieściach o Felixie Castorze – innym magu ewidentnie inspirowanym Constantinem. Popularność jego wersji każe mi szukać problemu w sobie. Jestem na pewno miłośnikiem innego pisania komiksów, pewnie mniej nowoczesnego, a w przypadku przygód Johna bardziej literackiego, do którego przyzwyczaił mnie (średnio u nas lubiany, a przeze mnie ceniony) Jamie Delano. W opowieściach Careya – co prawda mrocznych i delirycznych, ale płaskich jak stół – brak mi psychologicznej głębi. Nie znajdziemy tu też groteskowego humoru. Nie ma tu jakiejś pasji pisarskiej, fajerwerków i wyczucia dość specyficznej postawy cynicznego bohatera. To do bólu nudne rzemiosło i moim zdaniem scenarzysta zupełnie nie czuje Constantine'a.


Mam też wrażenie, że sam Carey nie lubi Johna. Zsyła na niego wszystkie plagi, depcząc go i przypalając papierosami niczym sadysta. Tak, John i jego znajomi zawsze obrywali od losu, ale tu jest tego nieszczęścia jeszcze więcej niż zazwyczaj. Dodatkowo Carey nie umie też zupełnie wyważyć proporcji między obyczajówką, okultystycznym kryminałem a wątkami typowo fantastycznymi. Kończymy więc z przeszarżowanym festiwalem strasznych wydarzeń, z których trudno się protagoniście i otaczającemu go światu wykaraskać. Dostajemy po prostu dużo demonów, diabłów i innych stworzeń dręczących Johna i jego bliskich. Wszystko to spływa po mnie jak po kaczce, bo efekt powoduje przebodźcowanie czytelnika. Plusem opowieści nastukanych przez Careya jest fakt, że pod jego piórem John jest osobą, od której lepiej trzymać się z daleka, bo znajomość z nim nie może przynieść żadnych korzyści. Niebezpiecznie nazywać go przyjacielem i nie jest na żadnym poziomie „fajnym” bohaterem. Na tym jednak udane aspekty pisaniny tego scenarzysty się kończą.
 

Wyjątkiem jest pewien one-shot pod koniec tomu – "Horyzont zdarzeń" – któremu udaje się znów być uliczną wersją "Hellblazra". John jest tam jednak jedynie tłem i komiks nie ratuje całości runu Careya. Niemniej czytając go, poczułem to coś, co charakteryzuje najlepsze opowieści o Constantinie i najlepsze komiksy ze starego, dobrego Vertigo.


Graficznie jest różnie. Od strony narracji obrazem jest nowocześnie, ale kompletnie bez fajerwerków i ciekawych zabiegów formalnych. Jest poprawnie. Podobnie jest z komputerowymi kolorami. Z wszystkich grafików najlepiej wypada Marcelo Frusin, który świetnie pasuje do atmosfery opowieści, ale nawet on nie szarpnął się na ciekawe kompozycje plansz. Reszta mnie doprawdy zupełnie nie rusza. Jestem jednak starym bumerem uwielbiającym klasycznie nakładane kolory i mądre wykorzystanie języka komiksu.


Czekam mimo wszystko na następne tomy przygód Constantine'a. Prawdopodobnie będę się znów męczył i marudził, bo runu Careya został jeszcze przynajmniej jeden tom, ale muszę przełknąć gorzką pigułę i cierpliwie czekać na kolejnych twórców. Bardzo się bowiem cieszę, że legendarny „Hellblazer” ukazuje się w języku polskim. Nawet jeśli to, tak jak w tym przypadku, radość przez łzy.



X-Men. Punkty zwrotne. Upadek mutantów. Claremont/Simonson

 


 

Okazuje się, że jestem złym człowiekiem, co to zabawy nie znosi. Zgredem plującym na nostalgię i malkontentem, a to wszystko (najpewniej) przez recenzowanie. W dupie się poprzewracało od tego krytykanctwa. Skąd ten wniosek? Głównie z internetowych komentarzy fanów X-Men (nie mówię o recenzjach) na temat zawartości tomu „Punkty zwrotne – Upadek mutantów”. Ludzie najwyraźniej cieszą mordy, chłonąc na całego to komiksowe „kiedyś to było” i aż trochę mi przykro mówić, że nie było i dobrze, że już nie jest. Jakbym nie szanował wkładu Chrisa Claremonta (głównie) i Luise Simonson w ogólną historię mutantów, nie potrafię gładko przebrnąć dziś przez te opowieści.

 

 



„Upadek mutantów” to dla odmiany nie jedna, a trzy historie, które rozgrywają się mniej więcej równolegle i z założenia mieszają poważnie w dziejach starszych i młodszych uczniów Xaviera. W „Uncanny X-Men” odwalają się jakieś jazdy z etniczno-amerykańskim w dezajnie pierwotnym złem i podróżami w czasie. Gówniarze z „New Mutants” ścierają się z bootlegową, szczurowatą wersją High Evolutionary, a tradycyjny skład ekipy, znany obecnie nadal jako „X-Factor”, tłucze się z Apokalipsem, a właściwie bardziej z jego jeźdźcami. En Sabah Nuhr głównie patrzy i gada. Różnorodność zapewniona, wszystkie wątki teoretycznie „zwrotne”, a w praktyce?

 

No dobra, w praktyce faktycznie dzieje się tu sporo rzeczy raczej istotnych. Angel stał się Archangelem, Storm wróciła do łask piorunowej mocy, członkowie X-Factor wbili się ponownie w światła reflektorów w obliczu śmierci głównego składu X-Men, a młodzi mutanci pokazali faka przewodzącemu im wcześniej Magneto. Problem w tym, że te wszystkie wydarzenia w narracji narzuconej nawet przez sam tytuł są zepchnięte na drugi plan. Po faktycznej „Masakrze mutantów” z poprzedniego tomu, można by się spodziewać, że faktycznie i tym razem jakiś upadek będzie miał miejsce, a tu dupa w spandeks odziana. Naprawdę ginie tylko jeden młodziak, który (bez obrazy, miłośnicy czołowego lingwisty homo superior) raczej nikogo nie obchodzi. Reszta kolorowej zgrai wręcz podnosi się z kolan, o żadnym upadaniu nie ma mowy, więc ta dramatyczna otoczka była zbędna. Mamy jednak prawdziwe zamieszanie w kociołku dotychczasowego status quo, więc chapeau bas, autorzy. Dzisiaj w Marvelu rzadko to się zdarza.


Tak jak poprzednio zresztą, jeśli w przeciwieństwie do mnie jesteście odporni na ten typ starociowej narracji, w której każda postać podnosząc klapka musi mówić „Podnoszę klapka” i przy okazji wyjaśnić, jaka jest historia tego rodzaju obuwia, to pewnie wam się spodoba. Musicie jeszcze też zignorować tą straszliwą nieporadność (a czasem wręcz głupotę) ulubionych bohaterów. W tamtych czasach doskonała gra zespołowa oznaczała, że troje superludzi daje się ostrzelać laserom, by dopiero czwarty wparował na kwadrat i rozwalił problem wraz z połową okolicznej infrastruktury. Zachowania postaci są często równie niedorzeczne co motywujący je charakter fantazyjnych przygód. Bez jaj, kilka razy faktycznie parsknąłem z rozbawienia – moment, w którym dzielni X-Men postanawiają ofiarnie poświęcić swoje życia w celu powstrzymania złola bez podjęcia nawet minimalnej próby rozwiązania tego problemu w inny sposób faktycznie spowodował u mnie krótki śmiech. Zapomniałem już trochę, że komiksy z tamtych czasów były tak durne, że aż urocze.


Po przebrnięciu przez ten archaiczny, komiczny śluz na powierzchni da się jednak (z pewnym trudem) zapomnieć o przyzwyczajeniach wyniesionych z bardziej nowoczesnych komiksów i choć trochę przypomnieć sobie, co nas wtedy w tych historiach pociągało. Może i brakowało im subtelności, ale jako pierwsze tak otwarcie i dobitnie komentowały kwestie nietolerancji, uprzedzeń i starcia ludzkiej natury ze zwierzęcością. Niektóre wnioski i ścieżki do nich prowadzące nie zestarzały się co prawda zbyt dobrze, ale rozpoczęcie tematu i podtrzymywanie go przez lata jest wielką zasługą autorów tworzących wtedy X-Men. Przede wszystkim jednak – jakby oderwane od rzeczywistości te dzikie, kosmiczne draki nie były – wewnątrz uniwersum udawało się utrzymać sensowny ciąg przyczynowo-skutkowy i bez zgrzytu wbić w jego nurt bohaterów, których losy i relacje nas przejmowały. Gwarantuję to wszystko tu nadal jest, choć bez okularów z mocnym filtrem anty-ramotowym możecie mieć problem, by to dostrzec.

 


 


A no i rysunki, bo bym zapomniał, też staroć. Dokładnie ten typ ilustracji, który z pewnością dostrzeżecie w ramach wystroju na ścianach dowolnego komiksowego sklepu albo knajpy założonej przez maniaka popkultury w wydaniu retro. W ramach tej stylistyki jest to jednak dosyć wysoki poziom, Marc Silvestri i Bret Blevins kreślą tak szczegółowo, że oczopląsu można dostać. U Waltera Simonsona jest nieco bardziej czytelnie, ale przy natłoku dymków wypełnionych obligatoryjną ekspozycją na stronach nadal dzieje się niesamowicie dużo. Mnie to trochę przytłacza, pokraczne sylwetki i niedbale nadłubane ryje czasem kłują boleśnie w oczy, ale udało mi się znaleźć też przynajmniej kilkanaście kadrów godnych wciśnięcia do jakiegoś artbooka wspomnieniowego. Trochę tu jeszcze brakuje do etapu, na którym peleryniarskie rysunki zaczęły trafiać w moje gusta. Jesteśmy jednak na dobrej drodze.


Brać, nie brać? No co to za pytanie, popatrzcie na tę piękną, żółciutką okładkę, na tę twardą oprawę tak doskonale dopasowaną do minimalistycznego wystroju całej serii. Powiedzieliście „A”, powiedzieliście „B”, a może nawet i „C” albo „D”, więc wypada ten nierówny jakościowo alfabet dociągnąć do końca. W moim przypadku sprawa jest jasna, widziały gały, co brały. Spodziewałem się absurdu, spodziewałem się archaicznej narracji wypełnionej ekspozycją i znowu to właśnie dostałem. „Punkty zwrotne” będę jednak wciąż zbierał, trochę masochistycznie, trochę archiwalnie i chyba głównie dlatego, że zajebiście wyglądają na półce. Mogę też, gadając z wtajemniczonymi w zajawkę znajomymi, wspominać nasze własne „kiedyś to było”. Nawet jeśli było kiepsko. 


Autor: Rafał Piernikowski

Miki i tysiąc Czarnych Piotrusiów.



Za długo czekaliśmy na prawdziwy sztos z Glénat z Myszką Miki w roli głównej, bo od wydanej w 2017 roku „Kawy Zombo” Loisla. Idea tej linii wydawniczej oddaje sympatycznego, czteropalczastego gryzonia w ręce mistrzów komiksu frankofońskiego. Albumy wydane w tej serii były niezłe, zarówno fabularnie jak i graficznie, ale dopiero „Miki i tysiąc Czarnych Piotrusiów” zmiotło mnie z planszy. 


 


Rzecz wyszła spod stalówek scenarzysty Jeana-Luca Cornette i grafika Thierry’ego Martina. Pięknie wydany album osadzony w średniowiecznym świecie fantasy z mocno francuskim vibem w rysunkach. Estetyka opiera się na dość oszczędnych, kreskówkowych grafikach kojarzących się bardziej z Donżonem niż z klasyką tytułów z Mikim. Jest minimalistycznie, a cudowne, zgaszone, jesienne kolory nie pozwolą przejść obok obojętnie wszystkim tym odbiorcom, którzy komiksy kupują oczami. Na razie to dla mnie najpiękniej narysowany album, jaki miałem w rękach w tym roku – dość słabym, jeśli mam być szczery. Nie przeszkadza to jednak tym grafikom trafiać prosto do mojego serca. Plansze, nierzadko rozciągające się na dwie strony, kreują naprawdę wspaniałą quasi-średniowieczną atmosferę.

 


 

Fabularnie to prosta opowieść z rycerzami, czarodziejami i magicznym proszkiem powielającym bohaterów w roli głównej. Historia nie jest ani infantylna, ani typowo kreskówkowa. Bardziej właśnie przypomina baśń albo nie szukając daleko książkę „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, bo jednym z wątków jest Smok i strzeżony przez niego skarb.

Owszem, grafika zachwyca bardziej niż fabuła, ale nie przeszkadza to temu komiksowi w byciu sztosikiem i (dopiero, a mamy już maj) drugą pozycją, którą wpisuję na listę najlepszych albumów tego roku. Dodatkowo cena za tak wydany, ponad 70 stronicowy komiks w dużym formacie wydaje się bardzo atrakcyjna, bo to raptem 35 zł. Mam jednak wrażenie, że to nie do końca rzecz dla miłośników komiksów Disneya. Niemniej jeśli jesteś fanem frankofonów spod znaku Sfara czy Blaina, to twój „musisz mieć”.


 

 

 

Joker. Polowanie na klauna. James Tynion IV

 


„Joker. Polowanie na klauna” przyniósł pozytywne skutki nawet zanim zacząłem ten album czytać. Streszczenie na odwrocie szybko uświadomiło mi, że w kwestii Gacława wypadłem z obiegu i wypada nadrobić cały run Jamesa Tyniona IV. Ostatecznie było to raczej zbędne, bo delikatna ekspozycja wyjaśnia nam porządnie kontekst na początku albumu, ale nie żałuję. Choć opinie są mieszane, moim zdaniem następca Toma Kinga wprowadził główną serię z Batmanem na stabilny grunt, może niekoniecznie sięgający geniuszu, ale daleki od bzdur zachęcających do zgrzytania zębami. Dawno mi się tak dobrze nie czytało głównego tytułu o nietoperzu, polecam w ramach porządnej rozrywki. „Polowanie na klauna” wyszło Tynionowi nawet lepiej.

Może to was zaskoczy, ale rzecz opowiada o polowaniu na Jokera. Barwny książę zbrodni mało co robi skuteczniej od wkurwiania ludzi, a doprowadzenie do śmierci setek pensjonariuszy Arkham było tą przysłowiową kroplą, co to czarę goryczy przelała. Pacjentami najbardziej nieskutecznego szpitala psychiatrycznego świata była co prawda, poza wieloma niewinnymi nieszczęśnikami, masa totalnych wykolejeńców. W Gotham i okolicach od wykolejeńca jednak niedaleka droga do idola, więc za częścią ofiar zapłakały ich rodziny, powiązane organizacje i miłośnicy. Tym sposobem za przemierzającym świat Jokerem rusza ekipa specjalistów do zadań brutalnych i Jim Gordon – były komisarz motywowany oczywistymi pobudkami osobistymi i całkiem pokaźną kwotą wyznaczoną za łeb morderczego psotnika przez tajemniczą, młodą przedstawicielkę klasy najwyższej (finansowo) i najniższej (moralnie).


 

Komiks mógłby spokojnie nazywać się „Jim Gordon”, bo to wąsaty obrońca prawa ma tu najwięcej czasu ekranowego (i fajnie), choć stężenie obecności Jokera wciąż jest ogromne (nie do końca fajnie). Nie jestem zwolennikiem nadużywania nemesis Batłomieja, w zbyt dużych dawkach klaun szybko się przejada i nie inaczej jest tym razem. Widać, że DC uparcie doi tę złotą kurę (wiem, zwierzęta mi się pomieszały) i zgodnie z paskudną tendencją od samego początku możemy być pewni zachowania status quo, w którym śmieszek wychodzi cało z przytłaczająco niekorzystnych okoliczności. Niby spoiler, ale nikt raczej nie powinien być takim obrotem spraw zaskoczony. Szkoda mi też trochę szybkiego porzucenia wstępnego założenia narracji – detektywistyczna opowieść o Gordonie depczącym po piętach niestabilnego geniusza na terenie kilku krajów była zajebiście obiecująca, ale została ukrócona właściwie od razu po wstępie na rzecz… niespodziewanego team-upu? Nie jest źle, ale mogłoby być lepiej. Zwłaszcza, że teoretycznie mocny twist fabularny nijak się ma do zniwelowania motywacji byłego komisarza, klaun powinien zarobić kulkę w łeb i tyle.

Jakby ostatecznie bezcelowe nie były, wewnętrzne rozterki Jima Gordona, związane z nimi retrospekcje i narracyjna rola tego chyba najbardziej straumatyzowanego przez klauna bohatera są siłą napędową scenariusza Tyniona. To spokojne, ponure wyspy, które pozwalają nam na chwile zadumy pomiędzy falami ekstremalnie intensywnej akcji w wykonaniu ogromnej ilości różnorodnych, bezwzględnych paskudników. Takie podsumowanie wszystkiego, co Joker nawyczyniał w celu uprzykrzenia (spore niedopowiedzenie) życia Gordona skutecznie uświadamia nam, że nikt bardziej nie zasługuje na bycie ostatecznym sędzią i katem dla człowieka, którego Batman już dawno powinien wsadzić do piachu, zalać kompostem i posadzić Chryzantemy. To tym ważniejsze, gdy cała reszta polującej zgrai ma również całkiem porządne powody do udziału w tej drace i bez względu na indywidualny poziom porąbania ich historie są dobrze poprowadzone a zarazem istotne dla całokształtu. Przesadny tłok dostrzegłem tu tylko w ramach bat-rodziny, bo chyba jedynie poza Batgirl i Cassandrą Cain jest to zgraja wciśnięta na siłę i z grubsza zbędna. A jak napisany jest sam Joker? Nie wiem, mam mieszane uczucia, bo czasem scenariusz zdawał mi się wymuszać od niego niecharakterystyczną poczytalność, ale niech mnie coś strzeli, jeśli w wykonaniu Tyniona ten złol nie jest kompletnie antypatyczny i czasem faktycznie straszny.

 


 

Smaczkiem, ale bardzo wyrazistym, są natomiast liczne wizualne i fabularne nawiązania do ważnych momentów w historii niesnasek (kolejne niedopowiedzenie) pomiędzy Jokerem i ekipą Batmana. Większość z nich niezbędna z narracyjnego punktu widzenia, reszta dodana w ramach zręcznie wplecionego bonusu. Koneserzy będą mieli co tu wyławiać spomiędzy kadrów, a i odniesienia do szerzej rozumianej kultury się znajdą ze slasherowatą grozą na czele. Żadna nowość w komiksach superhero, ale tym razem ten element wydał mi się szczególnie wyraźny. Z drugiej strony wzmożone puszczanie oczka do czytelnika nawet na chwilę nie weszło w moim odczuciu na teren wymuszonego fanservice’u.

Rysunkowo jest okej i trudno tu powiedzieć coś więcej. Z widowiskowego, ale typowego trykociarstwa wybijają się jedynie minimalistyczne, pulpowe retrospekcje kreślone przez Francesco Francavillę, którego możecie znać z wydanego przez KBOOM „Black Bettle” i to tyle jeśli o wyjątkowość w ramach stylu chodzi. Jednocześnie, jak na warsztat tego włoskiego rysownika, trafiło się tu przynajmniej kilka mocno niedbałych kadrów, co przy takim typie ilustracji wyjątkowo kłuje w oczy. Cała reszta „Polowania na klauna” to dobrze zrealizowana i ładnie pokolorowana superbohaterska sztampa, głównie w wykonaniu Guillema Marcha. Ilustracje szczegółowe, efektowne, ale jakby unikające zbytniej dynamiki – zwyczajnie nudnawe w ogólnym rozrachunku. Na koniec albumu stery przejął Giuseppe Camuncoli i żałuję, że to nie jemu przypadł w udziale większościowy wkład w grafiki. March krechę szarpie, nie przepadam za takim podejściem do peleryniarzy – zdecydowanie wolę kształty zamknięte w konkretniejszych konturach, pewną łapę u ilustratora nawet kosztem detali i właśnie w takim stylu, podobnym do tuzów pokroju Ryana Ottleya i Jerome Opeñy, tworzy Camuncoli. Tragedii nie ma, bywa widowiskowo, ale żadnych medali bym nie przydzielał.

 


 


No i jak to tak, mówiłem, że „Joker” Tyniona jest nawet lepszy od głównego runu z Batmanem, a tu w sumie sporo narzekań? Gwarantuję – w centralnym nurcie roboty tego scenarzysty mankamentów wytknąłbym zdecydowanie więcej, a i tak miałem z lektury ogromną radochę. Tak samo „Polowanie na klauna” wciągnęło mnie, ubawiło, przejęło momentami i ostatecznie zaskoczyło pozytywnie. Choć czuć tu ciężką rękawicę włodarzy wydawnictwa, która naciskając na kark scenarzysty tłamsi jego kreatywne pomysły, to James Tynion IV najwyraźniej pod takim jarzmem też potrafi wycisnąć sporo dobra z przepoconego spandeksu, nawet gdy mowa o chyba najbardziej (poza samym Gackiem) wymaglowanej popkulturowo postaci DC Comics. Trafiał nam się lepiej napisany Joker, ambicjami przesadnymi toto czytadło też nie grzeszy, ale prosta zabawa może być z tego solidna.

 

Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 9 maja 2023

Amazing Spider-Man. Tom 1. Straczynski/Romita Jr



Zacznę jak zwykle od bumerskich wspomnień. Kolekcjonowałem Spider-Mana w dzieciństwie, jestem więc doświadczonym czytelnikiem przygód pająka i dobrze wiem, jakiego typu historie z nim najbardziej mi się podobają. Lata temu, przy lekturze „Spider-Man: Niebieski”, postanowiłem sobie, że będzie to ostatni komiks z pająkiem, jaki przeczytam. Okłamywałem sam siebie. Egmont sypie bowiem tytułami o przygodach Petera Parkera, obok których trudno mi przejść obojętnie. Tym razem postanowił podarować czytelnikom run pisany przez Straczynskiego i rysowany przez Romitę Jr. 

 



Jak wspomniałem, dobrze wiem, jaki typ historii z pająkiem lubię najbardziej i o dziwo są to w większości horrory i obyczajówka. Najbardziej cenię bowiem „Spider-Man: Torment” i legendarne „Ostatnie łowy Kravena”. Nie przeszkadzało mi to jednak do pewnego momentu wciągać z przyjemnością serię „Ultimate” Bendisa. Porzuciłem ją, ale nie dlatego, że była zła, a raczej po prostu przewidywalna. Miałem poczucie marnowania czasu. Prawdopodobnie właśnie do niej powinienem porównywać run Straczynskiego. Niemniej ten scenarzysta o polsko brzmiącym nazwisku, zamiast na przygody nastolatka ujebanego przez pająka, postawił na przedstawienie nam nieco starszego Petera z dużymi problemami natury prywatnej. No i co istotne, postanowił również opowiedzieć w tym świecie quasi-horrory. Do samych fabuł o walce ze złem mam jednak zastrzeżenia. Przy pierwszej zebranej tu opowieści – którą znałem już chyba z WKKM, ale niewiele z niej zapamiętałem – wynudziłem się jak mops. Owszem, to rzecz o wampirze energetycznym utrzymana w stylu historii o Draculi i jego pomagierze, naiwność i proeksportowość tej opowieści jednak boli. Czytając ją, myślałem, że to koniec. Jestem już za stary na Pająka. Na szczęście zaraz po tej historii wkroczyła Ciocia May, cała na biało. Fabuły kręcące się wkoło tej postaci wprowadziły nie lada świeżość i element obyczajowy do historii Parkera. Starsza kobieta poznaje tajną tożsamość swojego bratanka i bierze sobie za punkt honoru oczyścić atmosferę w mediach, które źle przedstawiają Spider-mana, To dla tych fragmentów warto sięgnąć po run Straczynskiego. Tak, dla Cioci May!

 



Gdzieś w połowie znalazł się też ckliwy epizod osadzony w realiach 11 września mający na celu złożenie hołdu bohaterskim strażakom i policjantom Nowego Jorku. Jest ok jako ciekawostka, znak czasów, ale łzy w oczach Doktora Dooma moim zdaniem to lekka przesada. Jestem skłonny uwierzyć, że dajmy na to Kingpin przejąłby się Nowym Jorkiem, to wszak jego miasto i nikt nie ma prawa go dotykać. To według mnie chyba jedyny złol, który miał prawo płakać nad losami tej metropolii. Pojawienie się reszty jest po prostu nierealne od strony psychologicznej i ma na celu zrobienie z Bin Ladena arcyłotra numer 1. 

 



Następna historia to rzecz kradnąca nieco z psychodelicznych, astralnych podróży Doktora Strange, który zresztą pojawia się tu jako postać poboczna. Na drugim poziomie to też horror okultystyczny. Teoretycznie powinno więc być fajnie, ale jest, jak jest. Po tym tomie już wiem, w czym Straczyńśki jest najlepszy. W pisaniu o normalnych ludziach i przyziemnych problemach, a nie o podróżach astralnych i wielkich bitwach ze złolami. Momentami to również komiks zaangażowany społecznie. Dla wielu obyczajówka może jednak stanowić minus, bo mogą od komiksu super-bohaterskiego żądać jedynie eskapistycznej pulpy. Ja uważam, że świetnie dopełnia obraz Parkera, który pod piórem Straczynskiego stał się bohaterem z krwi i kości, a towarzyszące mu postacie, jak Ciocia May i Mary Jane, są również nieźle zarysowane.


Grafikami zajął się nikt inny jak sam John Romita Jr. Umówmy się, to nie jest dziś najwspanialszy grafik. Nie zawsze jednak tak było. Owszem, był genialny w czasach Millerowskiego „Daredevila”. Run Straczynskiego nie jest najnowszym dziełem, ale już wtedy jakość grafik Romity Jr. pikowała w dół. Ewentualnie niszczyły ją komputerowe kolory, bo gdzieś tam pod nimi może widać potencjał. Będę jednak dość pobłażliwy dla tego autora, jego krecha ma swój styl, który można cenić. Najzwyczajniej w świecie artysta wbił się nieźle w świadomość odbiorców superhero i uznawany jest już, wraz ze swoim ojcem, którego cenię bardziej, za klasyka nurtu. Nie ma co z tym polemizować. Powiem szczerze, że wolę krechę w tym runie od odsłony pisanej przez Bendisa, gdzie dużo historii ilustrował kompletnie nielubiany przeze mnie Mark Bagley.


Ostatecznie mam dość mieszane uczucia co do tego runu. Myślę, że trochę marnuję na niego czas, bo mógłbym zamiast niego przeczytać coś nieoczywistego, ambitnego. Z drugiej strony lubię komiksy dla dzieciaków, tyle że takie ciekawsze od strony artystycznej. Spider-Man w wydaniu Straczynskiego to głównie przewidywalna komercha, nie napisana źle, ale czy tego właśnie szukam w komiksach? Nie do końca. Nie wiem jeszcze, czy sięgnę po następne tomy, to będzie zależało od tego, jak obrodzi w danym miesiącu rynek.

 

poniedziałek, 8 maja 2023

Batman: Zagłada Gotham. Mignola/Nixey

 


Cieszyłem się na wznowienie „Zagłady Gotham”, bo to dla mnie komiksu kultowy. Czytałem go, gdy wyszedł pierwszy raz w naszym kraju, zrobił na mnie wtedy duże wrażenie i zapamiętałem go jako bardzo dobrą pozycję. Zderzenie wspomnień z rzeczywistością bywa jednak brutalne.


Sam pomysł, nawet dziś, gdy dobrze wiemy co to Elseworldy i często z nimi obcujemy, wydaje się szalony, ale po głębszym zastanowieniu można stwierdzić, że to strzał w dziesiątkę. Oto bowiem następuje przecięcie się dwóch uniwersów. Stworzonych przez Howarda Phillipsa Lovecrafta realiów zwanych powszechnie Mitologią Cthulhu i dobrze znanego wszystkim miłośnikom superhero (i nie tylko im) świata Batmana. Za wszystko odpowiedzialny jest nie lada ancymon, bo poskładał to do kupy chyba największy piewca Lovecraftiańskiego mroku w komiksie, czyli Mike Mignola. Dostajemy więc swoiste uniwersum Batmana przeniesione do lat 20, pogłębione w znaczeniu elementami zaczerpniętymi wprost z mrocznych wizji samotnika z Providence. Oba światy, tworzone w podobnym okresie, miały ze sobą wiele wspólnego, co chyba dostrzegli artyści długo przed Mignolą, bo dokooptowali przecież Arkham do mitologii Batmana. Brzmi wszystko pięknie i nader atrakcyjnie, ale w ostatecznym rozrachunku okazało się dziś dla mnie klapą. 

 


 


Rzecz sprawia wrażenie poskładanego naprędce samplera pomysłów. Dodajmy, że pomysłów dobrych, ale niewykorzystanych do końca. Ostatecznie rzeczy się najzwyczajniej w tym świecie nie kleją, a przecież powinny bez problemu, bo podszyte mrokiem uniwersum Batłomieja powinno być chłonne względem mroku twórczości HPL-a. Nie jest to pozycja tragicznie zła, ale niestety niedorobiona. O ile wstęp jeszcze gra i buczy, jest atrakcyjny i pomysłowy, to lawina zdarzeń następujących po nim nie robi na mnie wrażenia, a do tego nie jest zbyt dobrze napisana. Zabrakło prawdopodobnie zielonego światła na możliwość spędzenia z tym pomysłem większej ilości czasu roboczego, wydłużenia go do jakiejś trzymającej się kupy sagi. Komiks ma jednak w Polsce swój target, wcale nie mały, bo należą do niego miłośnicy Mignoli. Widać w tym swoiste portfolio pomysłów. Znajdziemy tu motywy, które Mignola wykorzysta przy pracy nad BBPO. Tematy, które będą go prześladować w stricte autorskich dziełach przynależnych do franczyzy Hellboya. 

 


 


Mam smutny obowiązek dodać, że zawodzi również grafika. Owszem, niektóre kadry z Batmanem w obszarpanym stroju są dobre, ale wiele rysunków wygląda pokracznie, jakby ich autor nie umiał narysować postaci ludzkich. I nie, nie mam na myśli ekspresjonistycznego stylu Mignoli, rysunkami zajął się bowiem Troy Nixey, który zdecydowanie nie ma talentu Dużego Mike'a. Wszystko ratują fantastyczne kolory Dave'a Stewarta, który jest nie lada zapracowanym fachurą i nie pierwszy oraz nie ostatni raz pracował nad projektem od Mignoli. 

 



Dla kogo jest więc ten komiks, zapytacie? Ano jak wspomniałem dla komplecistów Mignoli, bo stanowi zbiór jego lovecraftowskich pomysłów. Jest też przeznaczony dla fanów HPL-a bo będzie fajnym, niecodziennym gadżetem, który wypada mieć na półce (ja swojego egzemplarza nie oddam). W czasach, gdy nie tak łatwo o dobrą historię o nietoperzu rzecz nie wypada strasznie źle, ale moje wspomnienia sugerowały mi komiks znacznie lepszy. Podejrzewam, że gdyby wynikła z tego projektu jakaś większa franczyza i ktoś (niekoniecznie Mignola) odważył się pisać więcej historii osadzonych w tych realiach, to w końcu dostalibyśmy przyzwoite opowieści. Tak się jednak nie stało, zostaliśmy więc z tą „Zagładą Gotham” jak Himilsbach z angielskim.

 

Friday.Tom 1. Pierwszy dzień świąt. Ed Brubaker/Marcos Martín

 


 

Prócz X-Menów, z którymi mijam się programowo, nie czytałem słabego komiksu Brubakera, więc ten tekst piszę niejako proforma, bo trzeba. Najchętniej odesłałbym Was po prostu do lektury, więc wybaczcie – tym razem będzie krótko. To zresztą tylko pierwszy tom, akcja dopiero się zawiązuje, ale już czuć, że będzie to samo złoto. 


 


„Friday” to znów opowieść noir, bo czego innego się można było spodziewać po Bru? Mimo iż w założeniu to komiks dla młodzieży (nie lubię określenia young adult, ale o to chodzi) z dziewczęcą bohaterką zamiast hardboiledowego madafakera w styl Bogarta, to wpisuje się idealnie w ramy nurtu. Do tego nastoletnia laska kopci jak smok i najwyraźniej nie wylewa za kołnierz, co jest totalnie niepoprawne i fajnie, że Bru sobie na to pozwolił, kreując tę postać, bo to ją urealnia i wpisuje w długą tradycję silnorękich detektywów. Oczywiście bohaterka ma już 18 lat, nie wiem do końca, czy to podpada pod deprawację nieletnich, dziś pewnie tak. Są tu też, owszem, elementy teen dramy, ale jak to u Brubakera, napisane nad wyraz przekonująco, bo gość ma talent do uzupełniania pulpowych historii znakomitymi wątkami realistycznymi. Jest tu również warstwa fantastyczna – małe, senne miasteczko, w którym dzieje się akcja ma swoje legendy i mitologię. Tak, skojarzenia z „Twin Peaks” czy „Stranger Things” też są na miejscu. 



Nie mam zielonego pojęcia, czy ten komiks podbije serca młodych czytelników, ale stare wygi, ciułające wszystkie komiksy wujka Edka, chcą go mieć na półce. Bohaterowie są świetnie zarysowani, a mamy tu przecież historię rozpisaną na razie na kilka zeszytów. Dialogi i noirowa narracja również nie pozostawiają wiele do życzenia. Pamiętacie genialny film „Brick” Riana Johnsona, gościa od popularnego, a o kilka długości gorszego „Na noże”? To również, tak jak „Cegła” (w Polsce tragicznie przetłumaczona jako „Kto ją zabił?”), taki high-schoolowy czarny kryminał dziejący się wśród młodzieży. I gdy mówię czarny, to mam na myśli kolor dupy szatana. To jest ta sama jakość, acz w tym wypadku dla mnie to zero zdziwienia, bo Brubaker przyzwyczaił nas już do tego, że pisze kryminały, jakby zaprzedał duszę właśnie temu diabłu z czarną dupą.

Warstwa graficzna jest nowoczesna, ale pozbawiona kiczu. Wysmakowana i okraszona znakomitymi barwami. Początkowo był to komiks cyfrowy i te barwy musiały super wyglądać na ekranach. Nie wiedziałem o tym, bo może wciągnął bym kopię cyfrową, którą rozsyłał wydawca. Niemniej i na papierze wszystko wygląda naprawdę znakomicie. Kompozycje kadrów i nienachalny semi-realizm rysunków stoją na wysokim poziomie, sugerując jednak bardziej przynależność do powieści graficznych niż pulpowych komiksów. 

 




Minusem jest chyba tylko to, że to pierwszy tom, chciałbym dostać grubasa i wchłonąć całą historię naraz. Tak dobrze niestety nie ma, czego jako recenzent nie lubię. Wolałbym wciągać całość i pisać wyczerpujące teksty.

Nie wiem do końca, jak wyglądały książeczki o „Małych detektywach” Alfreda Hitchcocka, bo byłem za stary, gdy zaczęły się one u nas pojawiać, ale strzelam, że to rzecz w podobnej tradycj. Bru jednak nie bierze jeńców, traktuje odbiorców poważnie i wali retrospekcje, gmatwa intrygę, nikogo nie prowadzi za rączkę, stawia bohaterów w niezręcznych sytuacjach życiowych. Przy czym, jak zwykle, rozbija bank. Wybaczcie laikowi, ale nie to kojarzę z literaturą młodzieżową.


 

piątek, 5 maja 2023

Arab przyszłości. Tom 5.



Wybaczcie to kategoryczne zdanie, które zaraz nastąpi, ale nie będę się oszukiwać dla pozorów obiektywizmu. Arab przyszłości to wspaniała seria, a jako że jest wspaniała, staje się kultowa. Nie na wyrost i przypuszczam, że w zależności od czytelnika, z różnych powodów. Tematów do rozważań jest w tej historii zaskakująco wiele. Więcej niż w Persepolis, do którego często jest porównywana, a które skupia się na jednostkowym doświadczeniu. Arab przyszłości też. Pozornie. A jednak tło jest tu znacznie bogatsze w niuanse, a perspektywa przewodnika – dziecięcego narratora, z którym odkrywamy rzeczywistość, paradoksalnie bardziej złożona.

Nie da się czytać 5. tomu Araba przyszłości bez kontekstu (1,2,3,4) Araba przyszłości. Nie umiem, tego jestem pewna, zawrzeć w „pokrótce” wszystkiego, co sobie myślę. Z całą pewnością nie zamierzam tu niczego streszczać i przytaczać, niech podtytuł: Dzieciństwo na Bliskim Wschodzie pyszni się własną wymownością.


 

W piątym tomie Sattouf zdejmuje flagę Syrii i naciąga na maszt francuskie barwy. Gołym okiem widać, że to będzie trochę inna opowieść. Choć kreska pozostaje ta sama. Niezmiennie miękka satyryczną miękkością pierzyna, łagodząca twarde lądowanie. Balsamik na często dziwnie konkretne i dotkliwe fabularne szczegóły. I choć kolorystykę narzuca lokalizacja - ta cześć w całości rozgrywa się we Francji - odcienie fantastycznie pokrywają się z sytuacją fabularną. Intensywna, agresywna czerwień i lodowy błękit. Riad dorasta.

Dorasta i znów traci. Na początek urodę, kartę przetargową na trudne czasy. Nie jest już słodki. Jest nastoletni, nie taki jak sobie wyobrażał, niepewny, targany emocjami, pełen lęku, obarczony poczuciem winy i wstydem. I jeszcze tym specyficznym ciężarem, który wkładają czasem matki w rozpaczy na najstarsze z dzieci.


 

To, co najbardziej lubię w tej serii, a czego piąty tom jest kontynuacją, to uchwycenie powolnej, ale niezwykle konsekwentnej zmiany. Z jednej strony optyki Riada; z drugiej - radykalizacji jego ojca, który będąc postacią żałosną napawa mnie jednak lękiem. To typ człowieka wywołującego emocjonalną i intelektualną klaustrofobię. Tchórza śniącego sen o potędze, wierzącego w kłamstwa o sobie i świecie. Człowieka, który ponad wszystko co ważne, stawia żałosne marzenie o poklasku. Ten Prawdziwie Mały Człowiek traci tu chwilowo swoją fizyczną postać i cieniem spowija wszystkich członków rodziny. Riad traci ojca.

I jeszcze poczucie bezpieczeństwa, bo bycie Arabem we Francji lat 90 pod pewnymi względami przypomina bycie Francuzem (Żydem) w syryjskiej wiosce. Choć, co ciekawe, agresor jakby się nie zmienia…

 

Autorka:  Dominika Senczyszyn.

wtorek, 2 maja 2023

Nieśmiertelny Hulk. Tom 3. Ewing/Bennett

 



 

Może umówmy się tak, że ja wam po prostu dam znać, gdy pisany przez Ala Ewinga „Nieśmiertelny Hulk” przestanie być zajebisty? Szkoda mojego i waszego czasu, gdy kolejne recenzje będą jedynie podkreślać te same zalety serii, delikatnie wspominać o nowinkach w każdym tomie i z redaktorskiego obowiązku zaznaczać jakieś drobne zgrzyty (jeśli się w ogóle trafią). Trzeci tom z kolei, a zabawa w odświeżanie nieco nadpsutej wcześniej zieleni tylko nabiera tempa i na spadek jakości się nie zanosi. Jeśli to wam wystarczy za rekomendację, darujcie sobie resztę tekstu, a jeśli jesteście dociekliwe bestie i grosz dusicie maniakalnie, to chętnie przekonam was bardziej.

 




Zaczynamy w totalnie hulkowej rytmice tam, gdzie zakończył się tom poprzedni. Zły do szpiku swych zgorzkniałych kości pan wojskowy łamie wszelkie konwencje humanitarne w celu ukrócenia Bannera o głowę, jakby to miało szansę zadziałać. Spuszcza wpierdziel niezmiennie zajebistemu Alpha Flight, kradnie wypatroszone truchło Abominacji i… no nie zdradzę szczegółów. Powiedzmy tylko, że w mało przyjemny wizualnie (i pewnie zapachowo) sposób używa trupa w swoim celu. W efekcie wszyscy dotknięci zielenią herosi robią szturm na ekwiwalent Strefy 51 jak jakaś banda nerdów z Reddita. Typowy dla zabarwionych na zielono drak gamma wątek starcia z rządową siłą militarną to jednak tylko część historii. Ewing nie lubi zanudzać, więc szybko przeskakujemy z klasyki w portki otwarcie polityczne, Hulk robi się coraz bardziej zielony ideologicznie, korporacja Roxxon aż prosi się o bęcki, a na horyzoncie czai się kolejny obiecujący wątek wyciągnięty z matnii pozornie beznadziejnych pomysłów.


Sukces Ala Ewinga nadal opiera się właśnie na talencie do wykorzystywania miałkiego szajsu w sposób sensowny i nowatorski. Zielonego giganta orbituje cała masa dziwacznych postaci i większość autorów raczej bezkrytycznie i często od niechcenia wrzuca je w swoje fabuły, nawet nie próbując dostrzec w nich potencjału wykraczającego poza zwyczajne tłuczenie po mordach. U Ewinga Absorbing Man kontynuuje swoją ścieżkę ku odkupieniu, niskorosły Puck ocieka złodupnością, a Rick Jones dawno zgubił kubraczek zabawnego pomagiera. Warto też wspomnieć, że to na tym etapie historii nawiązania do Lovecrafta zataczają pełne koło, łącząc się ponownie z wyrosłymi na nich wątkami kosmicznego uniwersum Marvela, a przy okazji poważną rolę (totalnie z dupy, ale sensownie) dostaje pajac z parodystycznego Great Lake Avengers. Ewing potrafi najgłębiej zakopaną glinę przetworzyć w zielone złoto i robi to nieustannie.

 


 


Trzeci tom jest jednocześnie chyba najbardziej polityczny, odchodzi od szperania w mistycznej gnozie i bezpośrednio odnosi się do naszego kapitalistycznego świata i za pomocą przerysowanych porównań obnaża absurdy nie tylko amerykańskiej kultury konsumpcjonizmu, propagandy i chorej, korporacyjnej mentalności. Ewing nie jest przy tym ani trochę subtelny, co dla niektórych może być minusem, ale w kontekście historii o wszechpotężnym, zielonym mutancie pożerającym bogów nie ma moim zdaniem miejsca na dyskretne aluzje. Kryje się w tym gorzki humor karykatury, który sprawnie równoważy nadal wszechobecny w tej serii body horror i psychologiczne rozważania o rozpierdzielonych na cząstki jaźniach (u Hulka motyw obowiązkowy). Brakowało mi tu trochę tej ezoteryki, piekielnych metafor i świadomościowej psychodeli, ale nie biadolę zbyt mocno. Ostatecznie cieszę się, że Ewing bez przerwy stara się pokazywać nam tę historię z odmiennych perspektyw. Coraz bardziej intrygujący jest też sam Hulk – niby protagonista, ma sporo racji w swoich narzekaniach na ludzkość, a ostatecznie stopniowo częściej też przemawia przez niego to nadludzkie zło, co to się czai pod rzeczywistością i promieniuje na szmaragdowo.


A skoro o ukrytym źle mowa, antysemita Joe Bennett nadal jest tu głównym rysownikiem i jeśli nie wiecie, o co chodzi, to odsyłam do recenzji poprzedniego tomu. Jebał go pies za poglądy, już w tamtym tekście się wygadałem, a w momencie rysowania tych zeszytów wiedza o jego wykolejeniu nie była tak powszechna. Z wielką niechęcią więc przyznam, że da się na to patrzeć bez krwawienia z oczu. No dobra, jest nawet gorzej, to naprawdę dobra reprezentacja trykociarskiej szkoły rysunku. Wciąż średnio zgrabnie wypadają na niektórych kadrach twarze, ale poza tym wszystko trzyma wysoki poziom. Nie ma nudy, dynamika porywa sprawnością przy jednoczesnym zachowaniu wysokiej szczegółowości, zwłaszcza w zakresie ciekawie kreskowanego cieniowania, co dla Bennetta jest elementem mocno charakterystycznym. W ogólnym rozrachunku, co już chyba wspominałem poprzednio, to typowe superhero. Styl, który swoją wyjątkowość odnajduje w nielicznych szczegółach. Zwłaszcza wtedy, gdy jest okazja do nabazgrania jakiejś brutalnej obrzydliwości – bezpiecznie zielonkawe gore, w którym skóra odrywana jest od czaszek i bebechy ciągną się po ziemi, wychodzi Bennettowi wręcz niesłychanie dobrze. Ciekawe, zupełnie jakby był jakimś złym człowiekiem czy coś. Żartuję oczywiście, to znaczy gość jest mendą, ale nie tylko mendom takie rysunki się udają. Na deser dostajemy też całkiem udane występy gościnne z bezbłędnym Matiasem Bergarą na czele.

 


 


Także jeśli czekacie na ten moment, w którym będzie można oszczędzić na kontynuowaniu kolejnej serii od Marvela, to nie mogę was pocieszyć i z „Nieśmiertelnego Hulka” radzę prędko nie rezygnować. Każdy kolejny tom zaskakuje nas nie tylko utrzymującą się jakością, ale również licznymi nowinkami i zwrotami akcji. Al Ewing wyraźnie ma wciąż na Hulka pomysł, pomysły nawet! Taki wulkan kreatywności u wielkich wydawców bardzo rzadko się zdarza, poza elseworldami prawie wcale, więc pokłony należą się bez wątpienia. Nie wiem w ogóle, po co to wszystko piszę – jeśli już zaczęliście czytać ten run, to naprawdę byłbym bardzo zdziwiony, gdyby trzeba było was przekonywać do kolejnych numerów. Jeżeli jakimś cudem trafiliście na tę recenzję bez wcześniejszej znajomości komiksu, to peszek, bo pierwszy tom jest obecnie wyprzedany. Szukać czym prędzej egzemplarza z drugiej ręki, zielone drzwi nie będą wiecznie otwarte.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 1 maja 2023

Miły dom nad jeziorem. Tom 1. Tynion IV

 



Odpalę od razu tryb odstraszania pewnej grupy odbiorców. Bardzo trudno znaleźć komiks Jamesa Tyniona IV, w którym kilkoro (albo jedna, zwykle bardzo istotna) postać nie jest queer. Autor nawet nauczył się ostatnio odbiegać od tendencji do zabijania tych postaci. Jeśli ta legendarna „polityczna poprawność” albo enigmatyczny „woke’ism” (w praktyce zupełnie nieobecny) was odstraszają, to krzyżyk na drogę. Cała reszta publiki w komiksach tego autora ma sporą szansę znaleźć satysfakcję często spowitą gęstym dymem wielowarstwowej tajemnicy. „Miły dom nad jeziorem” nie jest tu wyjątkiem.

Historia, początkowo i z pozoru, banalna i dobrze nam znana w popkulturowych kręgach. Ekscentryczny gość z magnetyczną, ale też niebanalną, osobowością zaprasza grono swoich najbliższych przyjaciół do luksusowego domu nad jeziorem. W gruncie rzeczy łączy ich tylko osoba gospodarza, Waltera, oraz fakt, że Walter ich kocha. No totalnie „Glass Onion”, dopóki wyraźnym tłem historii nie staje się koniec świata. Grupa względnie młodych ludzi bardzo szybko dowiaduje się, że są w tym malowniczym zakątku uwięzieni, a media społecznościowe serwują raczej ogólnie martwiące doniesienia o płonących niebiosach i milionach ludzi roztapiających się żywcem. Normalnie uznałbym to za duży spoiler, ale w przypadku „Miłego domu nad jeziorem” ten fabularny wstęp jest tylko zaczątkiem właśnie – z każdym zeszytem robi się zdecydowanie dziwniej.


 

W ten oto sposób z jednego tropesa wykwita nam kilkanaście innych. Co zaczyna się w stylu typowego „whodunnit”, prędko przechodzi w apokaliptyczną rozprawę o gronie barwnych charakterów zamkniętych w powierzchownie bajecznym piekle. Jeśli oczekujecie totalnej oryginalności, to tutaj jej nie znajdziecie – Tynion jest człowiekiem popkultury, naoglądał się „Coherence” z 2013 roku, poprawił głupawym „This is the End” z Sethem Rogenem i dla kontrastu ubrał to wszystko w morczne, psychologiczne ciuszki „No Exit” Sartre’a i genialnego „Blindness” José Saramago. Tak, uwielbiam historie z tego nurtu, nie mogę się doczekać nadchodzącego „Knock at the Cabin”, więc naprawdę trudno mi krytykować jedno z najnowszych dzieł Tyniona. Zupełnie jakby napisał to konkretnie dla mnie. Nawet jak znudzi mnie odnajdywanie wyraźnych nawiązań w trzonie fabularnym to pozostaną mi jeszcze dziesiątki mniejszych, nawet niespecjalnie ukrytych detali.

 


 

No dobra, jednak dam radę trochę skrytykować – jak na dramat napędzany relacjami bohaterów „Miły dom…” za bardzo pędzi do przodu narracyjnie. Skacząc między kolejnymi tajemnicami, gubimy sporo czasu, który autor powinien poświęcić na przyjrzenie się emocjom i postępującym scysjom. Luda w tej chałupie na krańcu świata jest od groma i naprawdę trudno mi było, przynajmniej na razie, nawet powierzchownie poznać większość z nich. Nie podoba mi się też częściowo spoilerowy charakter pewnego elementu narracji. Mam wrażenie, że przy skrajnie zagadkowym klimacie większości wątków, Tynion jeden rąbek tajemnicy uchylił za wcześnie i zbyt mocno.

To jednak szczegóły, bo cała reszta fabuły tego cuda jest generatorem nakładających się na siebie pytań. Trochę obawiam się, czy autorowi nie braknie czasu na wciśnięcie nam później satysfakcjonujących odpowiedzi, ale nie ma co wybiegać w przyszłość. Teraz dostajemy niesamowicie porywającą intrygę, która z każdym zeszytem nabiera tempa i zaskakuje. Nie wiemy, tak samo jak liczna ekipa straceńców, co jest prawdą, a co iluzją stworzoną przez Waltera. Bawiąc się w domorosłych detektywów, nie mogą być pewni, czy to nie jest jedynie gra stworzona w celu odwrócenia ich uwagi od rozpierdzielu ogarniającego świat. Nie wiemy nawet, czy ten rozpierdziel jest prawdą, czy można ufać wspomnieniom i czym do cholery jest sam Walter, ale trochę już za bardzo lecę w teren spoilerowy. Ważne jest to, że na tym etapie historii wszystko wydaje się składać w spójną całość, tylko cholera jeszcze wie, jaki jest kształt tej całości. Czego brakuje w relacjach między mieszkańcami tytułowego domu dostajemy też z nawiązką w genialnych dialogach i retrospekcjach, które pokazują nam, jak na te różne życiorysy wpłynął Walter – postać niesamowicie nieoczywista i skonfliktowana. Takich antagonistów nam w fikcji trzeba.

Prawie zapomniałem wspomnieć – nie jara mnie za bardzo uwielbienie autora do wzbogacania swoich scenariuszy o fragmenty odległe od narracji komiksowej (listy, urywki korespondencji, takie tam pierdoły). Zrodziło to najbardziej męczący fragment prawie bezbłędnego „Departamentu prawdy”, ale tutaj Tynion trochę się ogarnął, nie przesadza z takimi zabiegami i jak już je wplata, to robi to umiejętnie. Listy zakupów to kapitalny motyw.

 


 

Rysunki Álvaro Martíneza Bueno nie kupiły mnie od razu. Kiwnąłem sobie głową z aprobatą i uznałem je za przejaw typowej nowej szkoły komiksowej nieznacznie odbiegającej od bezpiecznego wizualnie realizmu w stronę stylizacji, która zachowuje jednak naturalną mimikę i anatomię. Potem, co ostatnio staje się normą, zachwyciły mnie tony kolorów nałożonych na przeróżne sposoby przez niezawodną Jordie Bellaire. Taka rewia barw nie miała prawa działać w komiksie, jakby nie patrzeć, grozy, a wyszła perfekcja. Spektakularnie żywe tonacje ani trochę nie psują posępnego nastroju i namacalnego napięcia. Z czasem zacząłem też coraz bardziej cieszyć się samą kreską rysownika. Trochę mało tu dynamiki, ale kto by oczekiwał fikołków w historii o bandzie ludzi walczących (na razie) jedynie z perspektywą bycia ostatnimi ocalałymi na Ziemi. Ze strony na stronę pojawia się coraz więcej zatrzymujących wzrok kadrów, które jedynie mocny kontur odróżnia od pięknych ilustracji do kultowego już „Disco Elysium”. Nie zawsze też ten kontur w ogóle jest, czasem zmienia się w miękkie pociągnięcia węglowej czerni, a czasem nie ma go wcale. Álvaro Martínez Bueno to artysta bardzo elastyczny i poza kilkoma brzydszymi ilustracjami raczej bez poważnych wykolejeń trafnie kształtował klimat tej opowieści.

Weźcie sobie więc całe te ogólnoświatowe spiski i intrygi ze wspomnianego już „Departamentu prawdy” i wciśnijcie je na małą, zamkniętą scenę, na której kilkunastu aktorów przepycha się w dramatycznych okolicznościach, a nad wszystkim posępnie czuwa niepokojący, ale dziwnie przyjazny mistrz gry. Nie wiem jeszcze, czy „Miły dom nad jeziorem” również stanie na piedestale mojej biblioteczki. Historia ma ogromny potencjał, wciąga momentami nawet mocniej od dotychczasowego magnum opus Jamesa Tyniona, ale składa też wiele ryzykownych obietnic. Ryzyko rozczarowania jest niemałe, szanse na dalszy wzrost zaangażowania w lekturę chyba jeszcze większe i na razie, z lekką rezerwą, zaufam talentowi scenarzysty. Jeśli się nie mylę, to będziemy mieli kolejnego naprawdę mocarnego pretendenta do rocznej toplisty.

 

Autor: Rafał Piernikowski