Na Arkham gościnnie pojawia się nowy recenzent podpisujący się tajemniczym "AN". Na warsztat bierze zagramanicznego omniaka Hulka od Petera Davida. Przywitajcie go ciepło.
Bo nikt inny nie chciał tego dłużej pisać - rzecz o Hulku Petera Davida
Peter David na pytanie, dlaczego w pewnym momencie zaczął pisać Hulka, odpowiada właśnie tak. “Nikt inny nie chciał tego dłużej pisać”. Tak zaczęła się przygoda autora z Hulkiem, która w serii The incredibile Hulk (1968) liczyła sobie ponad 130 zeszytów. Pomijam późniejsze epizody, takie jak Hulk: Koniec, czy Hulk: Tempest fugit (ten ostatni Peter napisał po świetnym runie, który stworzył Bruce Jones). Myślę, że można mu wierzyć. W czasie, gdy Bob Harras zaproponował Peterowi przejęcie steru serii, ten ostatni pracował w Marvelu przede wszystkim, jako menadżer sprzedaży. To odważne posuniecie zaowocowało opowieściami, które na trwałe ukształtowały świat Hulka. Do dzisiaj dobrze wytrzymują próbę czasu. Teraz prawie 40 zeszytów tej kanonicznej opowieści możemy czytać w bardzo ładnie wydanym omnibusie. I to jego dotyczy przede wszystkim niniejszy wpis.
Tych, którzy dotarli aż do tego miejsca - uspokajam. To nie będzie recenzja, nie ma dalej “spoilerów” (tak sądzę). Bardziej chcę napisać o tym, dlaczego warto i co przesądza o sile spojrzenia Petera Davida na Hulka, którego przecież wielu z nas zna i lubi.
Nowy kierunek
Pierwsza historia, którą Peter David napisał do regularnej serii o Hulku miała numer 328 (1987 r.). Rzeczywiście, poprzednicy w pewnym momencie zabrnęli w ślepą uliczkę. Bruce Banner przestał być Hulkiem. Zielonym goliatem był wtedy Rick Jones. Sam Bruce, w przedziwnym wdzianku, stał się członkiem ekipy “Hulkbusters”. Okropieństwo. A im dalej w las, tym niestety więcej drzew...
Gdyby rola Petera ograniczyła się do usunięcia absurdów, które pojawiły się po ponad trzystu numerach serii, i tak powinien mieć zasłużone miejsce w panteonie gwiazd komiksu. Ale na tym się nie skończyło. Facet najpierw pozamiatał, potem wywindował serię do bardzo wysokiego poziomu. Czyli w sumie - znowu pozamiatał.
Jeśli zaczniecie czytać, musicie “przebić się” przez pierwsze zeszyty Petera. Porządkowanie rzeczywistości nigdy nie jest łatwe i musi mieć swój rytm. Tak rozumiem te początkowe historie. Chodzi o płynne przejście do nowych opowieści. Zabieg zapakowania wszystkich pomysłów poprzednika do worka i wyrzucenie ich do rzeki nie jest dobry. Tak zrobił następca Joe Kelly’ego w serii Deadpool, co moim zdaniem wpłynęło na obniżenie się jej poziomu. Zatem stopniowa ewolucja, powolne oczyszczanie sobie przedpola. Tak od pojawienia się Rosomaka widać, że o dawnych wpadkach można zapomnieć. Autor (David) ma swój plan, swój cel, który zamierza konsekwentnie realizować.
Stawiamy na dialog
Jeśli ktoś śledzi twórczość Petera Davida wie, że należy do grona autorów, których najmocniejszą stroną są dialogi. Do nich zaliczam np. Dana Slotta, czy Kevina Smitha. Przy tym założeniu, konwencja Hulka, jako tępego osiłka z one-linerem “Hulk smash” powinna się zmienić. Inaczej stalibyśmy w miejscu. Hulk musiał być na tyle bystry, żeby zacząć nawijać, a nie tylko rozbijać. Kluczem jest, żeby te dwie rzeczy połączyć. Davidowi się udało. Co więcej, inne postaci przestały być statystami. Stały się prawdziwe, z krwi i kości.
To, co lubię w historiach Petera Davida, to ich spójność i brak udziwnień. Jego run nie jest chaotyczny. Wszystko ma swój początek, środek i koniec. Scenarzysta pisze ze swadą. Rozumie konwencję postaci i jej ograniczenia. Stara się dostarczyć czytelnikom rozrywki, ale w zasadzie nic ponad to. Wie, że nie pisze komiksu o Sandmanie, tylko serię regularną, która ma swoich stałych odbiorców. Komiks musi też, jakby prozaicznie to nie zabrzmiało, się po prostu sprzedać. Na to w końcu liczą ludzie, którzy dali mu angaż.
Zmniejszamy porcję sałaty i jedna twarz greya. Zupełnie inny Hulk rusza do kasyna. Będzie się działo.
W pierwszych latach serii pod egidą Davida bohater staje się wygadany, mniejszy i słabszy, niż zielony Hulk, ale za to mądrzejszy. Żeby pokonać Thinga, musi zdrowo kombinować. No i jest szary. Wyposażony przez scenarzystę w spryt bazarowy, czarny humor, ciętą ripostę i uśmiech perlisty - doskonale radzi sobie w otaczającej go rzeczywistości. Bardzo lubię część, w której Hulk ląduje w Vegas (czy, jak sam często poprawia, w “Las Vegas”) i tam rozwiązuje problemy posiadacza lokalnego kasyna. Ma pieniądze, uznanie i kobiety. W tym fragmencie opowieści jest też sporo humoru, co akurat ja w komiksach bardzo lubię. Zwłaszcza te odniesienia i żarty z postaci należących do DC Comics zapadły mi w pamięć, dobrze je wspominam. Scenarzysta wie, w odróżnieniu od niektórych właścicieli sklepów z komiksami, jak postępować z konkurencją. Jeśli się to robi grzecznie i z klasą, nikt się nie będzie obrażał. Wszyscy docenią poczucie humoru. Dlatego nawet redaktorzy DC Comics dobrze odebrali uśmiercenie pewnego Alfreda w wannie (jak widać Tom King wcale nie był pierwszy. Miejmy nadzieję, że też nie ostatni. Ja przynajmniej mam taką nadzieję. Trzeba tylko trochę podgrzać lazarus pit, żeby się nasz angielski dżentelmen nie przeziębił).
Współtwórcy (rysownicy)
Pierwszy okres życia Hulka Petera Davida to współpraca przede wszystkim z dwoma rysownikami. Jednego z nich nie trzeba przedstawiać. Epokę “przed-Vegas” ilustruje Todd McFarlane. Według mnie, to co sam pokrywa tuszem, jest dobre. Natomiast tam, gdzie inkerem jest ktoś inny - no, powiedzmy eufemistycznie, że wypada to średnio. Drugim rysownikiem jest znaczenie mniej znany Jeff Purves, którego fanem nie jestem. Niemniej jednak w trakcie ilustrowania bardzo się rozwinął i z czasem zaczyna wyglądać dobrze. Staje się przyzwoitym rzemieślnikiem. Nie mam zastrzeżeń do kwestii perspektywy, proporcji, a tło, krajobraz Purves rysuje świetnie. W końcowych zeszytach stał się finezyjny, aż w pewnym momencie zacząłem żałować zmiany rysownika. Ciekawe, jak by się to dalej potoczyło. Mimo wszystko, tak trochę po macoszemu potraktowali Purvesa w omnibusie. I na obwolucie i na twardej okładce są ilustracje Todda. Jeffa nie ma. Tymczasem, to Purves narysował większą cześć historii, którą znajdziecie w omnibusie. To dziwne. Szacunek się należy, starał się.
Fajny jest epizod, który gościnnie rysuje Sam Kieth. Pod koniec omnibusa pałeczkę przejmuje Dale Keown, co jest zapowiedzią nowej epoki i najważniejszej części runu Davida. Ale to będzie w kolejnym omnibusie Hulka Petera Davida, zapowiedzianym już przez Marvel Comics. Dlatego znana historia “Niemy krzyk” pojawi się w vol. 2.
Czy warto sięgnąć po omnibus?
Jak w większości podobnych przypadków odpowiedź na pytanie zaczyna się od słów: “to zależy”. To są historie, które zaczynają się w końcówce lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Mają one swój rytm, inny, niż obecnie pisane opowieści. Na początek - na stronach jest czasem całkiem sporo czytania w porównaniu do współczesnych komiksów. No, może nie tyle, co w Potworze z Bagien Alana Moore’a, jednak i tak sporo. Ale Peter David pisze tak dobrze, że to prawdziwa przyjemność go czytać.
Trzeba też się odpowiednio nastawić. To jest po prostu porcja dobrej rozrywki, ale w zasadzie nic więcej. Poszukiwanie w tym przypadku głębi zakończy się jednakowym powodzeniem, jak szukanie czegoś słodkiego w paluszkach beskidzkich. Dlatego nieposkromieni fani ukrytego przekazu itd. - będą rozczarowani. Jednak, jeśli chcielibyście odskoczni po przeczytaniu Doom Patrol Morrisona, to myślę, że to coś dla Was. Sam omnibus, jest bardzo solidnie wydany. Jest porządnie zszyty, papier jest ok. Od strony edytorskiej nie ma się zasadniczo do czego przyczepić. W każdym razie ja zachęcam, dawno się tak dobrze nie bawiłem. Mam nadzieję też, że w końcu wydadzą omnibus Hulka, którego pisał Bruce Jones. To godny następca Petera Davida. Niemniej jednak to już zupełnie inna historia.
Autor: AN