wtorek, 28 września 2021

Batman/Fortnite – Punkt Zerowy

 


Jak na zgreda przystało, na widok czegokolwiek związanego z „Fortnite” reaguję irracjonalną irytacją i chęcią rzucenia w telewizor pilotem, bo to przecież dzieciaki lubią. Wiadomo, że jak dzieciaki coś lubią, to już jest generalnie w pełni zasłużony bilet do najbardziej parszywego kręgu piekielnego, obok Robloxa. Na dodatek próbowałem pograć i dostałem od rzeczonych dzieciaków cięgi, więc hejt eskaluje, a teraz mi na dodatek Batmana psują? Tak być nie może!

W Gotham źle się dzieje (nie wiem ile opisów zacząłem już od tej umyślnie mało odkrywczej frazy). Rzeczywistości pęka żyłka tworząc szczelinę, do której Batman wpada motywowany kopnięciem w plecy zaserwowanym przez tajemniczego agresora. Jak na plejboja-miliardera przystało, Gacek budzi się bez pamięci w dziwacznym miejscu. Nie może mówić, jedyną formą komunikacji zdaje się być agresja okazywana chętnie przez dziwacznych mieszkańców nieznanej krainy. Genialny mózg nawet w obliczu cyklicznej amnezji zaczyna jednak podsuwać bohaterowi wskazówki sugerujące, że jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Na znajome twarze też nie przyjdzie nam długo czekać, bo ta cała niepamięć to tak właściwie pic na wodę.



Cała fabuła to pic na wodę. Nie ogarniam lore świata „Fortnite”. Zrobiłem research, ale to tylko pretekstowe bzdury o epickich proporcjach. Brzmi zupełnie jak większość komiksów superbohaterskich, prawda? No właśnie, o dziwo „Punkt Zerowy” nie wydaje się zabawą szczególnie wymuszoną. Tabuny idiotycznych postaci, które do tej pory kojarzyły mi się głównie z zaskakująco dobrymi zabawkami produkcji McFarlane'a, pasują do uniwersum DC Comics. Nawet jeśli mają rybie łby albo są misiami-kulturystami, obok Batmana nie wyglądają nienaturalnie. To oczywiście wina niskich standardów, które wpoiły mi komiksy spandeksowe, ale nawet pośród tych bardziej bzdurnych tytułów, crossover z „Fortnite” jest niezłą rozrywką.

Bo Gacek wreszcie znowu bawi się w detektywa, bo fajowo jest obserwować jego zmagania i wzajemny szacunek z Snake-Eyesem, bo nastawienie Harley Quinn do całej powalonej sytuacji ma tak dużo sensu. Christos Gage, pod przewodnictwem Donalda Mustarda (dyrektora kreatywnego Epic Games), popuścił wodze fantazji i skutecznie wbił w wątki zahaczające o obecny kanon Batmana wydarzenia kompletnie z tyłka wzięte. Nie wiem jak, ale to po prostu działa. „Punkt Zerowy” to absolutnie nie jest doskonały Batman, absolutnie nie o takiego Mrocznego Rycerza latami wypluwam swoje opinie w Internecie, ale jako pokręcony, czysto zabawowy przykład trykociarstwa, spełnia swoje zadanie w sposób nieco przewyższający moje nieistniejące oczekiwania.



Sztampą wysokiej jakości, może nawet nieco lepszej klasy niż fabuła, są tu rysunki. Obaj artyści nie trafili do tego projektu przypadkiem. Reilly Brown i Christian Duce, a zwłaszcza ten pierwszy, kreślą ilustracje szczegółowe, dynamiczne i do bólu wręcz sterylne. Pewna ręka i grube kontury zapewniają widoczność wszystkim dziwadłom, nawet na dalszym planie. Gwarantują też wizualną strawność. Taka przejrzystość pod linijkę mnie nie zachwyca, ale przy projekcie tego typu, zakładając też jego target, jest jak najbardziej zrozumiała. John Kalisz odwalił też kawał dobrej roboty ogarniając przytłaczające ilości kolorów, więc poza tą typową, miałką stylistyką superbohaterską przeszkadza mi jedynie nieco zbyt widoczna tendencja do rozodziewania Catwoman. To nie było potrzebne.

Mała, nieszkodliwa głupotka. Pewnie gratka dla graczy „Fortnite”, też że względu na kody na nietoperkowe przedmioty i udział popularnych postaci (skinów?), nie wiem, nie znam się. Mimo wszystko „Punkt Zerowy“ to jakimś cudem przyjemna, niezobowiązująca lektura. Tytuł, który nikomu świata nie wywróci do góry nogami i kolejna cegiełka do wielkiego gmachu przesadnej eksploatacji Batmana, ale cegiełka stosunkowo ładna. Jeśli mało ambitne zapchajdziury mają nadal być tworzone, a wiemy, że tworzone będą, niech będą przynajmniej podobnej jakości.



Autor: Rafał Piernikowski
 


Batman. Świat.

 


 

Mam od dawna takie powalone marzenie – wizję nierealną i potencjalnie zgubną, gdyby doszła do skutku. Moim zdaniem, kolejnym naturalnym krokiem w przenikaniu trykotów na inne rynki byłby całkowity outsourcing międzynarodowy. Opowieści z uniwersum Marvela lub DC Comics dotyczące innych krajów i tworzone przez autorów z tych krajów pochodzących. Choć liczyłbym raczej na oryginalnych bohaterów, „Batman – Świat” doskonale pokazuje, jak wiele może pójść źle przy niezaprzeczalnie wielkim potencjale.

Początek albumu wyjaśnia, co zaprowadza Bruce'a Wayne'a w różne zakątki świata – Nagła świadomość, że inne miasta istnieją, tyle. Brian Azzarello z trudnym zadaniem stworzenia podłoża fabularnego, które nie ograniczałoby innych autorów, poradził sobie, nie tworząc właściwie żadnej fabuły, więc wstęp jest zdecydowanie najsłabiej napisanym fragmentem antologii rzucającej Gackiem po czternastu krajach. Antologii, jak to zwykle bywa, bardzo nierównej jakościowo.

Zacznijmy od tego, co ziemniakożerne tygryski interesuje najbardziej, czyli od Polski. Nie będę owijał w bawełnę – przygody Nietoperka w Warszawie nie są na samym dole rankingu obieżyświatowych opowiastek, ale do szczytu też im baaaaardzo daleko. Fabuła jest do bólu sztampowa i opiera się na absurdalnym założeniu. Oto bowiem najbogatszy człowiek świata udaje się do polskiej stolicy ze względu na jej potęgę technologiczną. Ja wiem, trykoty z sensem mijają się bez przerwy, ale bądźmy poważni. Nawet Rosja nie poszła tu w tak mocne samouwielbienie. Ba! Ich fragment jest jednym z najlepszych w całym zbiorze, to lekko metafikcyjny list miłosny do Batmana, który mocno wyróżnia się pośród innych, często dużo prostszych propozycji. Do najlepszych moim zdaniem należały też kameralne, hiszpańskie bajania o Paniczu Szpiczaste Uszy na wakacjach i pulpowa historia romansu z Catwoman w Paryżu. Z drugiej strony były niestety takie rzeczy, jak zupełnie pozbawiona oryginalności twórczość naszych sąsiadów z Czech i Chiny, które znów siląc się na mangowość wypadły totalnie sztucznie.

Choć u moich faworytów zagrały i ilustracje i fabuła, niektóre fragmenty broniły się głównie rysunkami. Najlepszym przykładem będzie chyba Korea Południowa – Park Jae-kwang i Kim Jung-gi, działając w tandemie, stworzyli dzieło wizualnie wyjątkowe, niesamowicie dynamiczne i zachęcające do zapoznania się z inną twórczością obu artystów (warto!). Spodobała mi się też bardzo plastyczna, pozbawiona konturów cartoonowość autorstwa niemieckiego rysownika Thomasa von Kummanta i Włochy, które przypomniały mi niektóre części Mignolaverse. Niestety, choć Piotr Kowalski świetnym rzemieślnikiem jest i cieszy mnie jego sukces, w „Batman – Świat” wpadł do koszyczka z raczej mało zapadającymi w pamięć kreacjami. Mam wrażenie, że do innych tytułów przykładał się bardziej. Z takimi „Bloodborne” czy „Steam Man” nie ma porównania.

Ten album to głównie ciekawostka, która słabsze historie rekompensuje różnorodnością i maksymalnie trzema całkowitymi sztosami. Tytuł z jednej strony ważny, bo przełomowy na poziomie samego założenia, a z drugiej częściowo położony przez chyba zbyt niskie wymagania osób decyzyjnych. Od niektórych twórców zdecydowanie wypadało wymagać więcej, części propozycji można było nie przyjąć, czekając na opcje lepsze jakościowo. „Batman – Świat” punktuje, bo dla zatwardziałych miłośników Nietoperza będzie to całkiem słusznie pozycja obowiązkowa. Cała reszta może sobie odpuścić i przy pierwszej okazji obczaić tylko najlepsze fragmenty w egzemplarzu bardziej zdesperowanego kolegi. Kolegi takiego jak ja.

Autor: Rafał Piernikowski
 

środa, 22 września 2021

Hulk by Peter David Omnibus.

Na Arkham gościnnie pojawia się nowy recenzent podpisujący się tajemniczym "AN". Na warsztat bierze zagramanicznego omniaka Hulka od Petera Davida. Przywitajcie go ciepło. 
 


 

Bo nikt inny nie chciał tego dłużej pisać - rzecz o Hulku Petera Davida


Peter David na pytanie, dlaczego w pewnym momencie zaczął pisać Hulka, odpowiada właśnie tak. “Nikt inny nie chciał tego dłużej pisać”. Tak zaczęła się przygoda autora z Hulkiem, która w serii The incredibile Hulk (1968) liczyła sobie ponad 130 zeszytów. Pomijam późniejsze epizody, takie jak Hulk: Koniec, czy Hulk: Tempest fugit (ten ostatni Peter napisał po świetnym runie, który stworzył Bruce Jones). Myślę, że można mu wierzyć. W czasie, gdy Bob Harras zaproponował Peterowi przejęcie steru serii, ten ostatni pracował w Marvelu przede wszystkim, jako menadżer sprzedaży. To odważne posuniecie zaowocowało opowieściami, które na trwałe ukształtowały świat Hulka. Do dzisiaj dobrze wytrzymują próbę czasu. Teraz prawie 40 zeszytów tej kanonicznej opowieści możemy czytać w bardzo ładnie wydanym omnibusie. I to jego dotyczy przede wszystkim niniejszy wpis.


Tych, którzy dotarli aż do tego miejsca - uspokajam. To nie będzie recenzja, nie ma dalej “spoilerów” (tak sądzę). Bardziej chcę napisać o tym, dlaczego warto i co przesądza o sile spojrzenia Petera Davida na Hulka, którego przecież wielu z nas zna i lubi.

Nowy kierunek


Pierwsza historia, którą Peter David napisał do regularnej serii o Hulku miała numer 328 (1987 r.). Rzeczywiście, poprzednicy w pewnym momencie zabrnęli w ślepą uliczkę. Bruce Banner przestał być Hulkiem. Zielonym goliatem był wtedy Rick Jones. Sam Bruce, w przedziwnym wdzianku, stał się członkiem ekipy “Hulkbusters”. Okropieństwo. A im dalej w las, tym niestety więcej drzew...

Gdyby rola Petera ograniczyła się do usunięcia absurdów, które pojawiły się po ponad trzystu numerach serii, i tak powinien mieć zasłużone miejsce w panteonie gwiazd komiksu. Ale na tym się nie skończyło. Facet najpierw pozamiatał, potem wywindował serię do bardzo wysokiego poziomu. Czyli w sumie - znowu pozamiatał.

Jeśli zaczniecie czytać, musicie “przebić się” przez pierwsze zeszyty Petera. Porządkowanie rzeczywistości nigdy nie jest łatwe i musi mieć swój rytm. Tak rozumiem te początkowe historie. Chodzi o płynne przejście do nowych opowieści. Zabieg zapakowania wszystkich pomysłów poprzednika do worka i wyrzucenie ich do rzeki nie jest dobry. Tak zrobił następca Joe Kelly’ego w serii Deadpool, co moim zdaniem wpłynęło na obniżenie się jej poziomu. Zatem stopniowa ewolucja, powolne oczyszczanie sobie przedpola. Tak od pojawienia się Rosomaka widać, że o dawnych wpadkach można zapomnieć. Autor (David) ma swój plan, swój cel, który zamierza konsekwentnie realizować.

Stawiamy na dialog


Jeśli ktoś śledzi twórczość Petera Davida wie, że należy do grona autorów, których najmocniejszą stroną są dialogi. Do nich zaliczam np. Dana Slotta, czy Kevina Smitha. Przy tym założeniu, konwencja Hulka, jako tępego osiłka z one-linerem “Hulk smash” powinna się zmienić. Inaczej stalibyśmy w miejscu. Hulk musiał być na tyle bystry, żeby zacząć nawijać, a nie tylko rozbijać. Kluczem jest, żeby te dwie rzeczy połączyć. Davidowi się udało. Co więcej, inne postaci przestały być statystami. Stały się prawdziwe, z krwi i kości.

To, co lubię w historiach Petera Davida, to ich spójność i brak udziwnień. Jego run nie jest chaotyczny. Wszystko ma swój początek, środek i koniec. Scenarzysta pisze ze swadą. Rozumie konwencję postaci i jej ograniczenia. Stara się dostarczyć czytelnikom rozrywki, ale w zasadzie nic ponad to. Wie, że nie pisze komiksu o Sandmanie, tylko serię regularną, która ma swoich stałych odbiorców. Komiks musi też, jakby prozaicznie to nie zabrzmiało, się po prostu sprzedać. Na to w końcu liczą ludzie, którzy dali mu angaż.

Zmniejszamy porcję sałaty i jedna twarz greya. Zupełnie inny Hulk rusza do kasyna. Będzie się działo.


W pierwszych latach serii pod egidą Davida bohater staje się wygadany, mniejszy i słabszy, niż zielony Hulk, ale za to mądrzejszy. Żeby pokonać Thinga, musi zdrowo kombinować. No i jest szary. Wyposażony przez scenarzystę w spryt bazarowy, czarny humor, ciętą ripostę i uśmiech perlisty - doskonale radzi sobie w otaczającej go rzeczywistości. Bardzo lubię część, w której Hulk ląduje w Vegas (czy, jak sam często poprawia, w “Las Vegas”) i tam rozwiązuje problemy posiadacza lokalnego kasyna. Ma pieniądze, uznanie i kobiety. W tym fragmencie opowieści jest też sporo humoru, co akurat ja w komiksach bardzo lubię. Zwłaszcza te odniesienia i żarty z postaci należących do DC Comics zapadły mi w pamięć, dobrze je wspominam. Scenarzysta wie, w odróżnieniu od niektórych właścicieli sklepów z komiksami, jak postępować z konkurencją. Jeśli się to robi grzecznie i z klasą, nikt się nie będzie obrażał. Wszyscy docenią poczucie humoru. Dlatego nawet redaktorzy DC Comics dobrze odebrali uśmiercenie pewnego Alfreda w wannie (jak widać Tom King wcale nie był pierwszy. Miejmy nadzieję, że też nie ostatni. Ja przynajmniej mam taką nadzieję. Trzeba tylko trochę podgrzać lazarus pit, żeby się nasz angielski dżentelmen nie przeziębił).

Współtwórcy (rysownicy)


Pierwszy okres życia Hulka Petera Davida to współpraca przede wszystkim z dwoma rysownikami. Jednego z nich nie trzeba przedstawiać. Epokę “przed-Vegas” ilustruje Todd McFarlane. Według mnie, to co sam pokrywa tuszem, jest dobre. Natomiast tam, gdzie inkerem jest ktoś inny - no, powiedzmy eufemistycznie, że wypada to średnio. Drugim rysownikiem jest znaczenie mniej znany Jeff Purves, którego fanem nie jestem. Niemniej jednak w trakcie ilustrowania bardzo się rozwinął i z czasem zaczyna wyglądać dobrze. Staje się przyzwoitym rzemieślnikiem. Nie mam zastrzeżeń do kwestii perspektywy, proporcji, a tło, krajobraz Purves rysuje świetnie. W końcowych zeszytach stał się finezyjny, aż w pewnym momencie zacząłem żałować zmiany rysownika. Ciekawe, jak by się to dalej potoczyło. Mimo wszystko, tak trochę po macoszemu potraktowali Purvesa w omnibusie. I na obwolucie i na twardej okładce są ilustracje Todda. Jeffa nie ma. Tymczasem, to Purves narysował większą cześć historii, którą znajdziecie w omnibusie. To dziwne. Szacunek się należy, starał się.

Fajny jest epizod, który gościnnie rysuje Sam Kieth. Pod koniec omnibusa pałeczkę przejmuje Dale Keown, co jest zapowiedzią nowej epoki i najważniejszej części runu Davida. Ale to będzie w kolejnym omnibusie Hulka Petera Davida, zapowiedzianym już przez Marvel Comics. Dlatego znana historia “Niemy krzyk” pojawi się w vol. 2.

Czy warto sięgnąć po omnibus?

Jak w większości podobnych przypadków odpowiedź na pytanie zaczyna się od słów: “to zależy”. To są historie, które zaczynają się w końcówce lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Mają one swój rytm, inny, niż obecnie pisane opowieści. Na początek - na stronach jest czasem całkiem sporo czytania w porównaniu do współczesnych komiksów. No, może nie tyle, co w Potworze z Bagien Alana Moore’a, jednak i tak sporo. Ale Peter David pisze tak dobrze, że to prawdziwa przyjemność go czytać.

Trzeba też się odpowiednio nastawić. To jest po prostu porcja dobrej rozrywki, ale w zasadzie nic więcej. Poszukiwanie w tym przypadku głębi zakończy się jednakowym powodzeniem, jak szukanie czegoś słodkiego w paluszkach beskidzkich. Dlatego nieposkromieni fani ukrytego przekazu itd. - będą rozczarowani. Jednak, jeśli chcielibyście odskoczni po przeczytaniu Doom Patrol Morrisona, to myślę, że to coś dla Was. Sam omnibus, jest bardzo solidnie wydany. Jest porządnie zszyty, papier jest ok. Od strony edytorskiej nie ma się zasadniczo do czego przyczepić. W każdym razie ja zachęcam, dawno się tak dobrze nie bawiłem. Mam nadzieję też, że w końcu wydadzą omnibus Hulka, którego pisał Bruce Jones. To godny następca Petera Davida. Niemniej jednak to już zupełnie inna historia.


Autor: AN 

sobota, 18 września 2021

Batman. Death Metal. Snyder

 

 
Fajne to trykociarstwo, nie za mądre takie. Głupotki mają jednak swoje plusy. Weźcie takiego Scotta Snydera – wyciągając pranie przypadkiem złapie w jedną dłoń koszulkę z Ligą Sprawiedliwości, w drugiej trzymając pamiątkowy T-shirt z festiwalu Brutal Assault, wpadnie na bzdurny pomysł i usprawiedliwi go całkowicie niedorzeczną fabułą. Na następny dzień krótka rozmowa z włodarzami DC Comics i jeb, własna seria, dziesiątki spin-offów, oficjalny soundtrack i właściwie jeden z większych eventów ostatnich lat gotowy. Tylko arsenał absurdów  peleryniarskich i wyćwiczona przez lata tolerancja odbiorców na very-fucking-high-fantasy mogły pozwolić na zaistnienie czegoś takiego, jak „Dark Knights: Metal”. Naturalne jest, że maksymalnie przesadzone pierdolniki muszą eskalować jeszcze bardziej, więc teraz mamy już „Death Metal”.

Nie jestem w stanie udawać, że fabuła jest tutaj istotna. To całkowicie pretekstowa kontynuacja absurdalnie przegiętej zabawy w „better harder faster stronger”. Najźlejszy ze złych Batmanów i jednocześnie koszmar każdego dentysty triumfuje, rządzi zepsutą Ziemią, a niedobitki opornych knują, kryjąc się za miotłą. Buntownicze plany Wonder Woman osiągają pewny skutek oczywiście jedynie dlatego, że były częścią makiawelicznego planu Gacka Który Się Szczerzy. Ten szuka bowiem większej potęgi, bo mu szefowa zawadza, a większą potęgą od jakiegoś czasu są głównie pozostałości pewnego niebieskiego łysola, co to bez gaci latał w oryginale. No i napieprzają się potem, wcześniej zresztą też, speed-metalowy Superman z Batmanem-Darkseidem, Diana z Batmanem-dinozaurem, edgy Batman w prochowcu z wszystkimi rezerwowymi wariacjami nietoperka. Jest jeszcze Harleen Quinzel ujeżdżająca wielką Hienę, Lobo i wiele, wiele innych, totalna szajba.

Oczywiście ludzie zaznajomieni z poprzednimi wydarzeniami tej powalonej historii nie będą szczególnie zaskoczeni – to ciągle to samo, więcej, mocniej, coraz bardziej bezkrytycznie. „Batman: Death Metal” to takie przechodzące okres gimnazjalnego buntu dziecko żenady i zajebistości, ubrane w najbardziej przesadne ciuchy z RockMetalShopu i czytające pod kocem komiksy z lat 90. Może jestem kompletnie pomylony, ale w tym szaleństwie jest dla mnie metoda. Konsekwentnie utrzymywany poziom odklejenia od jakichkolwiek norm i głębszych ambicji nie pozostawia złudzeń, a humor wciąż przypomina, że nikt nie powinien tego całego chaosu brać na poważnie. Główny wątek, choć boleśnie mocno jedzie na krawędziowym kiczu, zadowala głównie natłokiem satysfakcjonująco mocnych (i durnych) momentów. Nazwanie tego dobrym komiksem byłoby zbrodnią, ale „zajebiste gówno” to, pomimo ordynarnej kolokwialności, najbardziej trafne określenie.

Pomaga też fakt, że album nie zanudza ciągłym toczeniem centralnego wątku, który na dłuższą metę mógłby się przejeść. Dostajemy masę mniejszych historii – lepszych i gorszych, jak to często bywa przy udziale różnych autorów. Groteskowa geneza Króla Robinów autorstwa Petera J. Tomasi’ego i pustynne post-apo Chipa Zdarsky’ego to jedne z mocniejszych, ale poza nimi trafiają się króciutkie i kompletnie zbędne pierdółki. Już w ramach jednego wątku ten komiks bywa paradą totalnie przypadkowych pomysłów, a tu dostajemy jeszcze inne spojrzenia na inne sprawy. Kompletny bajzel, który w kupie trzyma jedynie (jakimś cudem skutecznie) koncepcja staroszkolnego, metalowego szaleństwa.

Wizualnie też jest dziko. Chyba dzięki automatycznemu wyłączeniu ostatków myśli krytycznej i oddaniu się szaleńczej zabawie przypomniałem sobie, że potrafię po prostu, tak bez narzekań na sztampowe trykociarstwo, cieszyć się kreską Grega Capullo. Trzon albumu jest narysowany po prostu porządnie, kadry odwalają robotę reżyserską, dynamika sprawnie prowadzi oko, nie brakuje szczegółów, a dezajny pokręconych antagonistów sprawiają radość. Najbardziej jednak ucieszyły mnie występy gościnne takich rysowników jak Riley Rossmo, Francesco Francavilla, D.W. Johnson i Eduardo Risso. Skrzynka srebra, w której znajdzie się zarówno trochę węgla, jak i kilka diamencików.

Do odwalenia takiej maniany jest potrzebna jakaś wolność autorska. Jasne, projekty, w których scenarzysta miał całkowicie wolną rękę zwykle kojarzą nam się z jakimiś patetycznymi, głębokimi bajaniami, gdzie psychoanaliza ściga się z psychodelą. Snyder wolał być jednak psychofanem, maniakiem krawędziowości, metalu i motywów, których teoretycznie nie znoszę z osobna. Podane razem jakimś cudem nadal robią na mnie ogromne wrażenie i choć „Batman: Death Metal” jest chyba kwintesencją tego, co krytycy uważają za debilne w trykociarstwie, to jest też dla mnie ukoronowaniem radosnego, gówniarskiego ubawu. Chyba po prostu od miałkich głupot wolę głupoty konkretne. Czekam tylko jeszcze na „Batman: Black Metal” i idąc dalej, „Doom Metal”, „Sludge Metal” i utrzymany w konwencji ujaranej komedii „Stoner Metal”. Dojcie tę kurę złote jaja znoszącą.

Autor: Rafał Piernikowski

sobota, 4 września 2021

Księgi Magii. Gaiman.

 

 
Pamiętacie wychwalaną przeze mnie ponad niebiosa „Prometheę” Alana Moore'a? To fabularyzowany, brawurowy esej o magii, ubrany w szaty komiksu. W twórczości Gaimana tym samym są „Ksiegi Magii”, które jednak powstały wcześniej i pewnikiem musiały być trochę inspiracją dla Maga z Northampton.

Co prawda to rzecz mniejsza objętościowo, mniej drobiazgowa, ale twórcom przyświecał ten sam cel. Nakreślić, czym jest dziś, dla współczesnych jej adeptów magia. Nie oszczędzono też czytelnikom skrawków teorii Junga oraz elementów ukradzionych do magicznej domeny z kart tarota. Do tego wszystko zostało mocno osadzone w świecie DC/Vertigo/Sandmana, co sprawia, że całość przypomina strukturą pierwsze opowieści (moim zdaniem te lepsze) o Władcy Snów. Przy czym, obraz Magii jest tu podany w dojrzalszy sposób niż na kartach sztandarowej serii Brytyjczyka.
 
 

 

Pretekstem Gaimana do fabularnego opowiedzenia o meandrach sztuk magicznych stała się postać dwunastoletniego chłopca, Timothy'ego Huntera – osoby, która w przyszłości może stać się najpotężniejszym magiem na świecie. Po różnych aspektach tej dziedziny będą go oprowadzać postacie żywcem wyjęte ze świata DC. Nie znam wszystkich, bo nie siedzę tak głęboko w mitologii tej oficyny, ale oczywiście wiem aż za dobrze, kim jest najsłynniejszy mag DC, czyli John Constantine. Następna postacią jest widziany przeze mnie to tu to tam Phantom Stranger. Trzecią i czwartą są Mister E. i Doctor Occult. Postacie raczej nieznane polskiemu czytelnikowi, ale mające dość mocny background w starych dziejach DC. Sami swoje działania, które uświadamiają chłopca i przeciągają go (lub też nie) na stronę magii, nazywają „szarżą płaszczowej brygady”, co jest bardzo trafnym, dowcipnym opisem ich komitywy, bowiem tak się składa, że wszyscy pocinają w długich prochowcach.
 
 

 

Każdy z czterech zeszytów, na łamach których oprowadza Timothy'ego po swojej domenie dana postać, namalowany (tak, to w większości piękne obrazy stworzone technikami mieszanymi) jest przez innego artystę. Oczywiście ma to podkreślić odrębność opowieści, jednak autorzy nie wzięli sobie za cel tworzenia na kartach „Księgi Magii” szczególnie krzykliwej autonomii i to rzeczy (z małymi wyjątkami) spójne stylistycznie.

Nie spodziewałem się, że Gaiman ma jeszcze w zanadrzu jakieś sztosy, których nie czytałem. Tymczasem okazuje się, że „Księgi magii” plasują się bardzo wysoko w moim rankingu jego komiksów. Pośród tak znakomitych tytułów jak pierwszy „Sandman”, „Czarna Orchidea”, „Drastyczne przypadki” czy wybitny „Sygnał do szumu”. Gdyby nie to, że to wznowienie, to byłyby bardzo wysoko w moim rankingu najlepszych komiksów AD. 2021. 
 

 

Doktor Strange . Tom 1. Waid/Perez/Saiz

 


Chwiejnie przyjemnej przygody z Marvel Fresh ciąg dalszy, czyli wędrujemy dalej w poszukiwaniu świeżości w marce, która rzeczoną świeżością ma czelność się reklamować, najczęściej z marnym skutkiem. Od kiedy pamiętam, średnio kręciła mnie magia w superbohaterstwie. Różdżkowe fiu-bździu i mistyczne piruety miały w mojej ograniczonej makówce konkretne miejsce – fantasy, takie z elfami, krasnoludami i łasymi na złoto smokami. Moje zdanie zmieniły chyba dopiero komiksu z Johnem Constantine, ale do tej pory doszukuję się w tym trykociarskim czarostwie choć odrobiny oryginalnego podejścia.

 

 

Dlatego też często jestem rozczarowany, a Doktor Strange Marka Waida nieszczególnie tę tendencję zmienia. Naczelny czarownik Marvela traci moc i zaczyna tułać się w poszukiwaniu alternatyw. Brzmi spoko? No brzmi, dokładnie tak samo jak początek fabuły napisanej kilka lat wcześniej przez Aarona. Jasne, tym razem Strange w celu odzyskania umiejętności rzucania kul ognistych leci w kosmos i wątki rozwijają się w zupełnie inną stronę, ale ta bezczelna wtórność „Fresha” zaczyna mnie irytować, nastawia negatywnie do niezłego komiksu.

Bo taki jest ten nieszczęsny Strange Waida – wtórny w podstawowych założeniach, ale niezły, nie mniej i na pewno nie więcej. Fajnie, że Doktor Dziwago leci sobie po prostu w kosmos zamiast wędrować po multiwersum, rzadko mu się trafia okazje. Fajnie, że poznaje całkiem interesującą, obligatoryjnie ponętną (ech, konwergencja czy coś, wszyscy wiemy o co chodzi) technomantkę. Fajnie, że nadal ma zgryźliwego psa-ducha. Demoniczny prawnik, biurokracja kontrolująca cenę magii? Klawe pomysły! 

 



Niefajny za to jest niemalże natychmiastowy powrót do status quo i odzyskanie możliwości robienia rzeczonego fiu-bździu. Tu właśnie brakło ugryzienia tej magii z innej strony, tak poza bardzo nieśmiałą próbą. Może chociaż się Stefan uczy większego szacunku do technologii od nowo poznanej koleżanki? No nieszczególnie. Bardzo ciekawy świat nam pokazał Waid w tym Strange'u. Szkoda, że sam Strange jest w nim miałki i mało interesujący. 

 


 

Zadowala za to też to, co leci nam w patrzałki. Za większość wizualnej zawartości albumu odpowiada Jesús Saiz i chyba muszę przestać pisać "nie lubię sztampowego trykociarstwa, ale", bo kolejny raz niezbyt odkrywcza kreska okazuje się wystarczająca. Saiz jest z tej szkoły gładko cieniowanego semi-realizmu. Nie przesadza ze szczegółowością, zwłaszcza na drugim planie i nie kombinuje często z architekturą kadrów, ale jest bardzo dobrym rzemieślnikiem. Nie wali byków, ryje nie trącają kalkowaniem ze zdjęć, a kosmos i lasery z dupy wyglądają efektownie. W bonusie fragmenty rysowane przez Javiera Pina i świetnego Andresa Guinaldo – ładnie, różnorodnie i kolorowo. Dobra pozycja dla fanów Marvela, dobre czytadło i ładne rysunki, ciekawe spojrzenie na kosmos Marvela od strony magicznej. Do tego średnio ciekawy Strange we własnej osobie i z samych założeń zaprzeczenie obietnicy świeżych pomysłów. Ostatecznie nie jestem rozczarowany, Marvel Fresh do tej pory dał nam raczej gorsze tytuły, ale mogło być trochę lepiej. 

 

Autor: Rafał Piernikowski

czwartek, 2 września 2021

Dom. Paco Roca

  


Tak się składa, że niedawno po raz kolejny zmieniłem miejsce zamieszkania. Spis inwentarza, selekcjonowanie rzeczy, kupa kartonów, pakowanie, dźwiganie. Doświadczenie tyleż ciekawe, co męczące. Posiada ono jednak jakąś wartość (przynajmniej chcę w to wierzyć). Niech będzie nią chociażby uzyskanie przez mnie możliwości pełnego zrozumienia i przeżycia komiksu „Dom” Paco Rocy, którego bohaterowie uczestniczą w dramacie czasu, bezpowrotnie pochłaniającego ludzi i otaczające ich przedmioty.


Historia zaczyna się w momencie powrotu głównego bohatera José (bez wątpienia alter ego autora) i jego żony do – położonego na uboczu - domu, w którym spędził sporą część dzieciństwa. Niedawno zmarł jego ojciec, niezwykle przywiązany do tego miejsca. Przyjeżdżał tam kiedy tylko mógł – mimo iż posiadał mieszkanie w mieście - aby pielęgnować ogród, lub wykonywać drobne prace remontowe, traktując ten dom jako główne dzieło swojego życia. Jego syn ma ambiwalentny stosunek do tego dziedzictwa. Razem z rodzeństwem - bratem i siostrą, których poznajemy na dalszych stronach komiksu - nosi się z zamiarem sprzedania nieruchomości. Żeby to zrobić, trzeba posprzątać. Cały ten proces – nieudolne próby zapanowania nad ogrodem, pozbywanie się starych rzeczy, same przebywanie w tym miejscu – uruchamia lawinę wspomnień. 
 
 

 

Dla głównego bohatera powrót do domu z przeszłości staje się swoistą lekcją, okazją do pogłębionej refleksji. Pragnie zrozumieć ambicję ojca, który zbudował te miejsce - świadectwo zmiany statutu społecznego - pragnąc aby pozostało ono czymś trwałym, scalającym całą rodzinę. Do tego dochodzi konfrontacja z rodzeństwem. José oraz Vincent i Carla (brat i siostra) to zupełnie różne charaktery, z odmiennym spojrzeniem zarówno na przeszłość, jak na to co ma nadejść. Jedyne, co jest ich doświadczeniem wspólnym, to praca. Gdy byli dziećmi, nadpobudliwy i autorytarny ojciec wiecznie zmuszał ich do pomocy w licznych robotach związanych z domem, teraz jednak podejmują ten trud świadomie, pojmując go jako istotną część jednoczącego rytuału.

Opowieść stworzona przez Paco Rocę przesycona jest duchem nostalgii i cichego smutku za czasem bezpowrotnie utraconym. Nie ma tu żadnych gwałtownych, czy też drastycznych scen, jednak komiks wywołuje żywą reakcję emocjonalną u czytelnika posiadającego minimalne doświadczenie życiowe. Nastrój tej historii przypominał mi ostatnie filmy Nanni Morettiego, który również wykorzystuje swoje doświadczenia jako element fabuły. „Moja matka” podobnie jak „Dom” to opowieść o przemijaniu i próbie uporania się z nim. Jaki jest sens naszej egzystencji i czy jesteśmy w stanie cokolwiek trwałego po sobie pozostawić? Te pytania, w sposób bardzo subtelny – powiedziałbym wręcz czuły - stawia nam zarówno włoski reżyser, jak i hiszpański artysta. 
 
 

 
 
Jeśli chodzi o narrację obrazkową, jest ona idealnie dostrojona do fabuły. Mamy tu spokojne, statyczne kadry, jakie często spotykamy w komiksie autorskim (np. w „Ciemnościach Smalandii” czy u Adriana Tomine - oczywiście przy diametralnej różnicy stylu). Kreska Rocy wydaje się lekka i delikatna, opisuje świat w sposób uproszczony, bez nadgorliwego oddawania szczegółów. Mimika twarzy zaznaczona jest nieraz bardzo umownie, co pozostawia sporo miejsca na interpretację głębi emocjonalnej czytelnikowi. Kolorystyka Domu jest stonowana, a zarazem różnorodna (retrospekcje odznaczają są różnymi odcieniami). Całość wypada niezwykle spójnie i przemyślanie, będąc świadectwem dużego warsztatu autora. 
 




Historie opowiadające o relacji z ojcem i próbach zrozumienia go, gdy ten już nie żyje, mają długą tradycję w naszej kulturze (pierwsze co mi przychodzi na myśl, to „Dziedzictwo” Philipa Rotha). Okazuje się, że komiks jest idealnym medium do snucia tego typu opowieści. W historii obrazkowej, jeszcze bardziej niż w filmie, naturalnie i prosto wypada przedstawienie upływu czasu. Na jednej planszy widzimy bowiem sceny rozrywające się w rożnych momentach przeszłości i nie czujemy żadnego zgrzytu naszej percepcji. Uznany w Hiszpanii za najlepszy komiks roku 2015 „Dom” Paco Rocy wciąga w niezwykle nostalgiczną podróż przez cudze życie, które – dzięki sugestywnej narracji i talentowi twórcy - możemy pomylić z własnym. 
 
Autor: Jakub Gryzowski