Jak pewnie pamiętacie z poprzednich recenzji komiksów Granta Morrisona, nie jestem jego fanem, chętnie jednak sięgam po wykreowane przez niego tytuły. Po „Doom Patrolu” robię sobie swoiste „Z kamerą wśród zwierząt” i nie tylko czytam to, co u nas wychodzi, ale i oglądam serial (ostatnio zaliczyłem trzeci sezon). Bawię się średnio, ale wszystko jest tak pojebane, że wydaje się bardzo interesujące z punktu widzenia kogoś, kto dużo pisze o komiksie. Taki też jest dla mnie recenzowany poniżej komiks ze świata „Doom Patrolu”: „Flex Mentallo”.
W warstwie fabularnej był to tytuł
bardzo interesujący, ale nie sprawił mi ni krzty przyjemności.
Jest przeintelektualizowany, trudny w odbiorze i jednocześnie
frapujący. Morrison nie tylko wie, jak budowane są superbohaterskie
eventy, ale też i mądrze odczytuje fakt, że mają sporo wspólnego
z mistycyzmem, gnozą i ideami Junga. Wszak te wszystkie rozpadające
się wszechświaty opisywane na łamach serii superbohaterskich, w
trakcie eksploracji idei wieloświatów ("Kryzysy na
nieskończonych ziemiach" i tym podobne), można porównać do
sposobu, w jaki niedoskonałą rzeczywistość pojmują gnostycy,
instynktownie odsuwając się od niej jako od złej, wykreowanej
przez fałszywego Boga. Morrison odnosi się do tego jednak nie
pierwszy raz i szczerze powiedziawszy w regularnej serii o „Doom
Patrolu” podobało mi się to bardziej.
Zajebistym pomysłem
jest przedstawienie zdarzeń jako efektu wytworu umysłu pewnego
załamanego nerwowo muzyka rockowego, który naćpany jak bąk, u
kresu sił psychicznych i fizycznych, dzwoni na telefon zaufania i
zaczyna nawijać niestworzone rzeczy, które związane są głównie
z superbohaterami i komiksami rysowanymi przez niego w młodości. To
z jednego z nich właśnie wyszedł na świat tytułowy Flex
Mentallo. Czyżby jego egzotyczne imię, odczytane dosłownie, miało
być związane z elastycznością wyobraźni niezbędną przy
tworzeniu fabuł? Prawdopodobnie tak jest i na tym poziomie to komiks
podobny do tego, co twierdzi o magii wielki antagonista Morrisona
(wiele się w środowisku mówi –
i przy okazji mitologizuje –
temat rzekomego sporu dwóch wielkich osobistości), również
komiksowy mag Alan Moore, według którego
kreacja sztuki ma silne związki z mistycyzmem. To wszystko to fajne,
ciekawe tropy i książkę można o tym napisać, ale niestety w
praktyce i na papierze moim zdaniem za cholerę to nie działa i w
przypadku Morrisona wszystko jest puste, stricte symboliczne i
najzwyczajniej nudne. Zupełnie inaczej jest w przypadku Moore'a, ale
to temat na zupełnie inny tekst.
Odmiennie wypada strona graficzna i trzeba przyznać, że Morrison ma farta, bo przez lata zgadzali się z nim pracować nie lada fachmeni. Jednym z nich jest właśnie rysujący „Flexa” Frank Quitely. To szkocki rysownik, w którego pracach można wyczóć ducha twórczości Moebiusa, co zresztą podkreślają nieco zgaszone kolory Petera Doherty. Na tym poziomie komiks ten jest, w przeciwieństwie do fabuły, bardzo satysfakcjonujący.
Ominął mnie wydany nie tak dawno na naszym rynku „Animal Man” Morrisona. Trochę żałowałem, ale gdy czytałem „Flexa” żal minął. To nie są komiksy dla mnie, mimo iż jestem dość pokręcony, mocno siedzę w kontrkulturze, coś tam z wiedzy o mistycyzmie też liznąłem i teoretycznie powinny mi się podobać. A może właśnie dlatego, że rozpoznaję rzucane przez autora tropy i spotykałem się z nimi już wcześniej, to wszystko wydaje mi się tam mało satysfakcjonujące? Istnieje możliwość, że komiks zrobiłby na mnie lepsze wrażenie, gdyby te motywy były dla mnie jedną wielką zagadką.