sobota, 6 listopada 2021

Hellblazer. Wzlot i upadek. Tom Taylor i inni

 


 

Siedzę nad edytorem tekstu w sobotni wieczór i kombinuję. Nie chcę bowiem, żeby wyszło, że „(...)z nienawiści do sztuki on został krytykiem”. A bardzo mam ochotę efektownie dowalić Tomowi Taylorowi, australijskiemu scenarzyście (a ogólnie mam dobre skojarzenia jeśli o sztukę z tego kraju chodzi), który jest teraz chyba jakąś gwiazdką w DC. Nie wiem, może to i dobry chłopak, ale miał pecha. Ktoś kazał mu (a może sam wariat chciał? Bo kurde, kto o tym w końcu w tej branży nie marzy?) pisać w ramach Black Label uwspółcześnioną historię o Johnie Constantine, którego jestem wielkim fanem od przeszło dekady.


Chyba tylko cud mógł sprawić, by Taylor tego nie spierdolił. I oczywiście spierdolił, jak zazwyczaj polska reprezentacja w piłę nożną, ale trzeba mu przyznać – kilka elementów się udało, ale to raczej dla tego, że jest fanem Johna (i wie czego jego miłośnicy oczekują) a niekoniecznie dobrym pisarzem. Przede wszystkim, facet rozumie, jak powinna wyglądać dobra historia o Constantinie, trzeba ją przeciąć elementami noir i taką też prowadzić narrację. Zna różne drobnostki i smaczki związane z tą postacią – jak na przykład to, że John jest biseksualny – i dzielnie je wykorzystuje do fanserwisu. Z drugiej jednak strony czuć, że nie do końca wie, czy chce pisać rzecz dla oldskulowych miłośników Constantine'a czy dla ludzi, którzy sięgną po kolejną powieść graficzną z Black Label zachęceni madafakerem z fajurą na okładce i niskim progiem wejścia. Ci drudzy dostaną bowiem, prócz nijakiej kryminalnej fabuły, plaskacza w ryj, widząc w tym komiksie sceny jawnie homoseksualne, w które uwikłany jest główny maczo-bohater. A może w dzisiejszych czasach to właśnie ma przyciągnąć konkretnego czytelnika do tego komisu? Nie wiem. Nie mam ostatecznie pojęcia, dla kogo jest ten album, ale podoba mi się, że jest kontrowersyjny. Niestety strona fabularna – jak wspomniałem – jest miałka i nie trzyma się kupy. Postacie (jak na przykład Diabeł, który najwyraźniej sam ma ochotę zerwać Constantinowy gwint) zachowują się niedorzecznie, a intryga kryminalna jest najzwyczajniej pretekstowa i mało inteligentna. No bo jak nazwać zagadkę detektywistyczną kończącą się brawurowym pościgiem demona za taksówką? Prawdopodobnie stało się tak tylko dlatego, że autor fabuły nie umiał wymyślić na zakończenie nic mądrzejszego, a trzeba ją było jakoś domknąć.


Dochodzimy do grafiki i tu sobie pozwolę już jebnąć całkiem z półobrotu. Być może Darick Robertson jest dobrym rzemieślnikiem, ale wartość artystyczna jego prac porównywalna jest do malunków zdobiących chusty dawnych rezerwistów (swoją drogą to chyba wymarła tradycja, a szkoda, bo to jedyna pozytywna rzecz z całego wojskowego kramu). Facet umie rysować, ale nie koniecznie powinien. Do tego dochodzą kolory Pana który nazywa się Diego Rodriguez. Możliwe nawet, że to właśnie jego wina i przez jego efekciarskie barwy komiks wygląda tak kiczowato. Na obronę tego albumu mam tylko fakt, iż zeszyty o Constantinie niemal nigdy nie miały szczególnie dobrych rysunków. W tym wypadku jest podobnie.


Strzelam, że rzeczy z naklejką Black Label czytają już chyba tylko krytycy i przypadkowi czytelnicy z komiksowej łapanki. Wszystkie te powieści graficzne prócz „Wonder Woman. Martwa Ziemia” były bowiem żałośnie słabe. Z tym albumem będzie inaczej, bo sięgną po niego fani Constantine'a. Sam wciągnąłem go tylko dlatego, że jestem komplecistą „Hellblazera”. Szczere powiedziawszy, jako krytyk już bym się pisania o kolejnej rzeczy z Black Label nie podjął. I miałbym słuszność.

 

 

Brak komentarzy: