piątek, 30 grudnia 2011

KOMIKS - Subiektywne podsumowanie 2011 roku.


Nie będę ukrywał, że dla mnie osobiście był to dobry rok. Zacząłem publikować na Kolorowych, na pewno rozwinąłem warsztat recenzenta i zdobyłem wielu nowych wrogów, a jak mawiał Mussolini - Molti nemici, molto onore. Napotkałem pewne miłe problemy z magazynowaniem - kolekcja wyszła poza regał i zaczęła rozprzestrzeniać się po pokoju. Jeśli chodzi o lektury, to dla mnie rok znowu stał pod znakiem uzupełniania zaległości - nie prowadzę dokładnego spisu, ale przeczytałem grubo ponad pięćdziesiąt albumów, z których co prawda nowości stanowiły mały procent, ale na pewno większy niż w latach ubiegłych. Niestety, dalej nie udaje mi się być na bieżąco. Najbardziej wstydliwy jest fakt, że nie mam jeszcze na półce "Sprawy rodzinnej" Eisnera i ostatnio wydanych Tintinów. Byłyby pewnie wysoko w moim rankingu.

Polski współczesny komiks nie bardzo mnie interesuje, bo zazwyczaj mija się z moimi oczekiwaniami, więc jako recenzent nawet się za to nie biorę. Tym bardziej, że ciężko było by mi się silić na obiektywizm gdy scenariusze są często pretekstowe a niekiedy strona graficzna wygląda jak projekty chust dla rezerwy. Gdybym coś takiego napisał w recenzji to mogła by być z tego tylko chryja. Tutaj więc mam na pewno największe zaległości. Z tegorocznych krajowych albumów najbardziej kuszą mnie "Rewolucje", "Diefenbach" i "Czasem", ale będą musiały poczekać na lepsze czasy dla mojej kieszeni. Prywatnie bardzo kibicuję Mei i uważam ją za prawdziwy talent - który, jeśli będzie się dalej rozwijał (scenariusze!), może stać się prawdziwą indywidualnością polskiego komiksu...

Trzema najważniejszymi zagranicznymi albumami, jakie ukazały się w tym roku na naszym rynku są według mnie : "Uzumaki", "Pinokio" i "Stuck Rubber Baby". Nie miałem wielkich problemów z selekcją - ich obecność w tym zestawieniu wydaje mi się oczywista. Tak się znakomicie składa, że te trzy tytuły prezentują trzy różne oblicza medium. Mamy tu wybitną obyczajową powieść graficzną, bezpretensjonalny europejski komiks artystyczny i japońskie arcydzieło horroru, gatunku z którym komiks zazwyczaj - warto to podkreślić - nie do końca sobie radzi. I chyba właśnie dlatego, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, byłoby to właśnie "Uzumaki".

Z rzeczy nie wybitnych, ale wartych uwagi, przychodzi mi na myśl kilka tytułów. Bez większego wnikania w listy tegorocznych publikacji, wymieniłbym graficznie zachwycające "Wybryki Xinophixeroxa", intrygującego od strony formalnej "Carlos Gardel. Głos Argentyny" i znakomicie zapowiadającą się serię "Long John Silver". Wydaje mi się, że trochę bez echa przeszedł "projekt digitalizacji prasowych seriali obrazkowych z prasy i czasopism" i albumowe wydanie "Tajemnic Poznania", a szkoda, bo to przecież fajne inicjatywy. Najważniejszym wznowieniem był oczywiście "Maus".

Tyle dobrego. A co było złe w tym roku to wszyscy wiemy. Zainteresowanym problemy rynkowe są znane aż za dobrze. Z rzeczy, które mnie osobiście najbardziej zabolały, wymienię kilka - ostateczna decyzja Egmontu o rezygnacji z wydawania "Sagi o Potworze z Bagien", krótka kariera "Kaczogrodu" (dla mnie - ze względu na Dona Rosę - najatrakcyjniejszej serii kioskowej od wielu lat), kolejne przesunięcie daty publikacji "Lost Girls" i brak bardziej rozbudowanej zagranicznej oferty z Kultury Gniewu. Na szczęście na przyszły rok optymistycznie nastraja rozrastająca się oferta Centrali i odważniejsze wejście Taurusa w komiks europejski. Jeśli na rynku pojawi się więcej serii pokroju wspomnianego "Long John Silvera", a Centrala będzie wydawać tak dobre powieści graficzne jak SRB, to w tych dwóch segmentach będzie dobrze...

czwartek, 29 grudnia 2011

Suttree - Cormac McCarthy


"Nie jesteś jedynym człowiekiem, który ma rację.

Szmaciarz ostrożnie podniósł głowę.
Wszyscy mamy rację, powiedział Suttree.
Wszyscy mamy przejebane, odparł szmaciarz."

Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo Literackie. Bardzo dziękuję.


Nigdy nie posiadłem bardzo przydatnej umiejętności szybkiego czytania, dlatego - na pewno znacie to uczucie - gdy kończę książkę, która ma powyżej czterystu stron, zazwyczaj mieszkam już w świecie przedstawionym przez autora. "Suttree" ma ich ponad sześćset. Nie chciałem, żeby się kończyła i niezwykle trudno było mi się wydostać z tej krainy. Szczerze powiedziawszy, jakoś nie pociesza mnie fakt, że znajduję się w niej za każdym razem, gdy otwieram oczy.


Znając poprzednie powieści McCarthy'ego, spodziewałem się książki przejściowej. Poniekąd miałem rację, lecz nie można mówić tu o jakimś spadku formy - autor raczej postawił sobie wyzwanie. Po dość oszczędnej, zimnej, wręcz oskarżanej przez niektórych czytelników o ahumanistyczny wydźwięk powieści "Dziecię Boże", napisał książkę posiadającą bardzo bogatą, rozbudowaną stylistycznie narrację, pełną ciepła, kolorów i bohaterów. Można pomyśleć, że autor w jakiś sposób reflektuje się przed czytelnikiem - przede wszystkim za protagonistę obrał postać, z którą bardzo łatwo jest się utożsamić. Z drugiej strony, przekornie stworzył prozę lżejszą tematycznie, ale niepomiernie trudniejszą w odbiorze, bo w narracji pełną impresyjności, wizji i retrospekcji.

Gdy w poprzedniej powieści jego bohaterem był odrzucony przez społeczeństwo seryjny morderca, to w tej jest nim sympatyczny młody rybak, wiodący z wyboru ubogie życie wśród wszelkiej maści wykolejeńców. Nie sposób nie dostrzec, że McCarthy znów opiera swoją książkę o wątki biblijne. To bardzo ciekawe, że obie, pozornie tak odległe sobie postacie, ewidentnie inspirowane są Jezusem Chrystusem - owi protagoniści uzupełniają się, tworząc coraz bardziej złożony obraz bohatera, który interesuje McCarthy'ego. To ten sam przedstawiciel rodzaju ludzkiego, który w założeniu powinien interesować Boga - człowiek w pełnej okazałości, grzeszny, pełen wad i słabości. Wydaje mi się też, że zmienił się tu obraz samego Wszechmogącego - ze starotestamentowego żądnego krwi bóstwa w nowotestamentowego, obdarzonego empatią. Taki też staje się sam McCarthy: coraz mniej uwagi poświęca przyrodzie, a coraz więcej ludziom, staje się wobec nich życzliwszy i cieplejszy - nie sposób odnotować tu jakiegoś skrajnie negatywnego bohatera czy personifikację zła. Nawet pojawiający się tu symboliczny kusiciel jest niegroźnym, niejadowitym wężem wodnym.

Wbrew temu, co można by sądzić, trudno McCarthy'ego oskarżyć o jakieś nadużycia związane z judeochrześcijańską mitologią. Widać, że autor poczynił postępy od czasu "W Ciemność" - powieści, w której stosował nawiązania biblijne nie do końca umiejętnie, co czyniło je nadętymi i nieraz dość trywialnymi. Być może zmienił mu się w tym czasie światopogląd, w każdym razie kluczem okazało się to, że umiał się wobec Boga i Biblii zdystansować. Co prawda przedstawienie Drogi Krzyżowej, które nam zafundował, kojarzy się z problemami zdrowotnymi Charlesa Bukowskiego, co może co po niektórych - przyjmujących to, co czytają zbyt dosłownie - obrazić. Jednak oczywiste jest, że nie powinno się tej książki odbierać jednowymiarowo, chodzi w końcu o wydźwięk egzystencjalny, a nie duchowy czy stricte religijny. Pojawiające się tu parafrazy nie są istotne dla odczytywania sensu powieści, to raczej punkty postawione na linii fabularnej głównie po to, by wokół nich budować narrację, sceny, postacie i prowokować wydarzenia które je spotykają - śmierć, krzywdę, miłość, chorobę, wszystko to, co w naszym życiu nieuniknione. Wyłania się z tej książki niesamowity uniwersalizm prozy McCarthy'ego. Zamiast umownego Suttree bohaterem mógłby być zarówno Jezus, handlujący bronią w Etiopii Artur Rimbaud, Charles Bukowski jak i Ty, czytelniku.

Kilka lat temu poznałem pewnego mężczyznę, z którym w innych okolicznościach prawdopodobnie bym się nie spotkał. Pracowaliśmy razem na budowie. Czytał książki o tym jak osiągnąć sukces, o karierze zawodowej i o manipulacji ludźmi, ale tak naprawdę był, tak jak ja, tylko nieszkodliwym idiotą. Z dumą i przekonaniem oznajmiał, że jego życie to walka. Przy kawie, papierosach i kanapce z cementem zapytał mnie kiedyś o to, jakie jest moje życie. Odpowiedziałem mu, że leżę w łódce i płynę z prądem. Po lekturze "Suttree" powiedziałbym mu raczej, że leżę w łódce, a wszystko płynie wokół mnie. Ta powieść jest właśnie o takich ludziach jak ja i on - o ludziach, którym, mimo starań, nie jest dana żadna iluminacja.

piątek, 23 grudnia 2011

I've been dying to see you... Death in June - Warszawa 2011 -12 -15




Dla fanów neofolku rok, który wydawał się już w pewnym momencie zaprzepaszczony (brak inicjatywy organizatorów odnośnie kilku fajnych tras) okazał się kończyć wyśmienicie. Podsumowując, możemy powiedzieć, że w 2011 mieliśmy szansę zaliczyć dwa najważniejsze projekty związane ze sceną - w sierpniu Current 93, a tydzień temu Death in June. Wszystko dzięki Piotrowi Kościanowskiemu i Arturowi Rojkowi. W tym roku ci dwaj Panowie sprowadzili wykonawców, których od lat chciałem zobaczyć - oprócz wymienionych, temu pierwszemu zawdzięczamy również opolski koncert Of Wand and the Moon, temu drugiemu wrocławski występ Faust.


Sam koncert wyglądał jak większość znanych mi zapisów z czasów, gdy wykreował się dzisiejszy wizerunek artysty. Prawda, że występ był pozbawiony wielkich emocji, Douglas klepał wszystko jak zdrowaśki - ale Death in June grało inaczej chyba tylko w początkach swojej kariery. Nie można powiedzieć też, że to "niekoncertowy" projekt, bo przecie artysta stara się, żeby wszystko miało odpowiednią otoczkę. Mnie osobiście atmosfera porwała na samym początku, gdy bijąc w werble Douglas prowadził dialog z pętlącymi się samplami wyciętymi ze słynnego brytyjskiego serialu "Prisoner". Bardzo mnie to radowało, bo sądziłem, że przestał ich używać jakieś dwadzieścia lat temu. Chwilę potem, gdy Douglas chwycił gitarę, a dźwięk potrzebował więcej precyzyjności, czar prysł. Wszystko zaczęło dudnić i buczeć jak z kiepskiego, ale głośnego radia samochodowego. Na szczęście Death in June gra taką muzykę, że nagłośnienie nie do końca mogło zniszczyć wrażenia z tego koncertu. Setlista była po prostu marzeniem i przekrojem przez niemal całą działalność projektu. Cieszyły mnie szczególnie wczesne utwory - "Death of the West", "Fields of Rape" i rockowo zagrane "Heaven Street". Było też najbardziej przeze mnie wyczekiwane "Of runes and Men", przy którym jednak ulotniła się atmosfera, za to zrobiło się bardzo zabawnie - bo Doug zaśpiewał "so i drink a polish wine".

Wspominając dziś ten koncert najbardziej żałuję, że potwierdziły się wszystkie moje najgorsze przypuszczenia co do nagłośnienia Progresji. "Jeśli się jest melomanem, to chodzi się do filharmonii, a nie na takie koncerty" - rzucił Tom Bardamu. Tyle, że ze mnie taki meloman, jak z mysiej pipy neseser. "Kwestia gustu marudo" - mówił mi w trakcie koncertu organizator Piotr Kościanowski. Wydaje mi się, że raczej kwestia przyzwyczajenia do niskich, polskich standardów. No cóż, nie jest to wina ani Douglasa, ani Piotrka. Nie mniej uważam, że organizowanie w tej chwili w Progresji jakichkolwiek koncertów jest totalną pomyłką.

Mimo tych dźwiękowych niedostatków muszę przyznać, że jestem zadowolony z wycieczki. Dla mnie występ Death in June był w dużej mierze wspaniałym spotkaniem towarzyskim bo mogłem zobaczyć wielu znajomych, których widuję naprawdę rzadko a niektórych spotkałem przy tej okazji po raz pierwszy. Atmosfera była wyśmienita, piwo drogie, kobiety piękne, a mężczyźni brzydcy.

TEKST PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH APOSTAZJI>>>

sobota, 17 grudnia 2011

Byłem Bogiem - Arcudi, Hansen, Snejbjerg


Nie zawarłem w recenzji wszystkiego co bym chciał - i tak jest moim zdaniem za długa. No ale od czego w końcu jest blog. Przede wszystkim uważam, że recenzent powinien (a przynajmniej powinien próbować) być obiektywny, ale w tym przypadku emocje wzięły górę i nie byłem w stanie zniżyć się do poziomu intelektualnego prezentowanego przez autora. Jest prawdą, że na pewno różni nas światopogląd, uduchowienie (w tym przypadku zaryzykuję tezę, że autora cechuje brak uduchowienia), spojrzenie na sztukę i w końcu na komiks. W wielu recenzjach (osób, których zdanie, teksty lubię i szanuję) przewija się stwierdzenie, że Arcudi stawia pytania i pozostawia je bez odpowiedzi. Ja widzę tu dość jasno postawioną tezę. Autor był na tyle bezpośredni, dosłowny, że ułomność i słabość człowieka musiał przedstawić jako robaki wychodzące z jego oczu, a personifikację Boga jako superherosa zabijającego setki ludzi bez powodu. Już bardziej subtelną metaforą zdaje się bomba atomowa. Wątek porzucenia ludzi przez Boga jest motywem przewodnim wielu moich ulubionych książek, komiksów, filmów. Ten komiks też w jakimś sensie podejmuje tę tematykę, ale tak prostacko, że mnie osobiście nie skłania do refleksji czy zadumy, jeśli już to nad stanem współczesnej kultury, jej dążeniem do dosłowności (sic! piętno czasów świetności gore?) i niezbyt wyszukanymi potrzebami odbiorców. Osobiście nie chciał bym, żeby komiks jako medium kojarzył się z takimi tytułami jak "Byłem Bogiem".

RECENZJE PRZECZYTACIE NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>


A tu recenzja Marcina Zembrzuskiego ---> klik