środa, 30 listopada 2022

Nieśmiertelny Hulk. Tom 2. Al Ewing

 


 

Al Ewing, czyli gość, który napisał w sumie sporo (nie tylko dla Marvela), ale dopiero „Nieśmiertelnym Hulkiem” chyba naprawdę wypłynął na szersze wody, to jest jakiś cudotwórca. Gdyby ktoś kilka lat temu mi powiedział, że sposobem na odświeżenie zieleni najpotężniejszego giganta w historii superbohaterstwa będzie dopisanie do jego genezy sporej dozy mistycyzmu i odkopanie praktycznie na raz wszystkich dawno już zmęczonych wątków, popukałbym się w czoło tak mocno, że zsiniał by mi paluch. Tymczasem zwykłe „udało się” byłoby w tym przypadku ogromnym niedopowiedzeniem.

Mamy w kulturze wiele definicji piekła, większość z nich jest mocno osobista. Prawie wszyscy chyba jednak mogą się zgodzić, że całkiem dobrym kandydatem do tego miana jest miejsce, w którym nasze koszmary dreptają sobie swobodnie z wypalonymi oczodołami, a widmo znienawidzonego, despotycznego ojca przemawia w imieniu ogromnej, zielonej mordy, ziejącej promieniowaniem na horyzoncie. Zaczyna się więc ciekawie, w momencie zakończenia pierwszego tomu, Hulk wędruje sobie po tym wesołym krajobrazie i jedynym znanym sobie sposobem, czyli siłą sflaczałych chwilowo mięśni, funduje Bruce’owi Bannerowi nieco lobotomiczną terapię. Na tym jednak fabuła nie poprzestaje, bo przecież gnostyczne rozważania o psychologicznej manifestacji przeciwieństwa sił najwyższych to za mało. Ostatecznie więc wrócimy również do spraw typowych dla hulkowych historii – oszalałej z nienawiści komórki militarnej i prania się po mordach z Abominacją, jeszcze bardziej abominacyjną tym razem.

Co bym o drugim tomie „Nieśmiertelnego Hulka” nie napisał, wszystko będzie brzmiało banalnie w porównaniu z faktyczną zawartością komiksu. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, przecież to kontynuacja, ale utrzymanie poziomu i rozwój pomysłów zawsze są godne pochwały. Pomysłami właśnie ta seria stoi – Al Ewing to kompletny alchemik fabuły. Może i w jego baniaku nie zrodziło się nic do końca nowatorskiego, ale klient tak zręcznie poprzeplatał utrwalone w Marvelu gamma-gotowce z niepowiązanymi dotąd fragmentami kultury (nie tylko popularnej), że ta hulkowa zieleń ani trochę nie trąca zgnilizną. Seria Ewinga to w efekcie, co się dobrze składa, totalna mutacja. Elementy składowe jeszcze da się rozpoznać, ale całokształt jest świeży, szokujący i czasem obrzydliwy.

Starczy ogólników, nie recenzowałem pierwszego tomu, więc musiałem jakoś odpalić rozruch silnika zachwytu. Ta, zbyt wiele krytyki to tutaj nie będzie, to moja ulubiona seria Marvela z ostatnich kilku lat, deal with it. Żeby nabrać dystansu poczytałem nawet trochę krytycznych opinii, miałem nadzieję znaleźć mankamenty, które naćpany zielonym sosem mogłem wcześniej przeoczyć, ale nie wyszło. Miejcie litość, jak psioczyć na komiks z jednej strony wyciągający miodne dla trykociarskiego maniaka motywy, a z drugiej znacznie rozszerzający od zawsze obecną warstwę psychologiczną, że już o dodatkach zalatujących Lovecraftem nie wspomnę? Powraca Samson, powraca uwielbiany Rick Jones, coraz większą rolę gra Alpha Flight przemianowane teraz na Gamma Flight z Puckiem na czele, bardziej zajebistym niż kiedykolwiek. Absorbing Man, po krótkiej przygodzie z negatywnym wpływem hulkowego sterydu, dostaje coś na wzór małego redemption arc, a Betty wreszcie nie jest znów jedynie damulką do ocalenia, wręcz przeciwnie. Ewing zgarnia do swojej fabuły każdego, kto ma cokolwiek wspólnego z Bannerem i żadnej z tych postaci nie traktuje po macoszemu. Nikt tu nie jest niepotrzebny, nikt nie świeci jedynie ząbkami w celu zwiększenia sprzedaży, a w Marvelu kurewsko rzadko się to zdarza.

Mając za protagonistów często przeobrażające się w odpychający sposób zlepki napromieniowanych komórek, dla których rozszarpywanie przeciwników jest nieszczególnie poważnym problemem moralnym, trudno nakreślić wyraźnie granicę między tymi dobrymi i tymi, co to im dopingować w teorii nie powinniśmy. Złole są tu na szczęście wyraźnie parszywi, nawet bardziej kaprawej niż zwykle facjaty Hulka, a więź czytelnika z bohaterami buduje introspekcja. Rozjebana psyche Bannera jest w „Nieśmiertelnym Hulku” przedmiotem częstej analizy, poważnej i nawet momentami rozczulającej. Ten element gra jednak drugie skrzypce, bo na pierwszym planie (teoretycznie, bo głównie w ramach wtrąceń) znajduje się rozprawa na temat natury zła i diabła. Powiązanie promieniowania gamma z czymś nadnaturalnym było ryzykownym krokiem, ale w świecie tak napakowanym magią zrobienie z zagadnienia naukowego czegoś, co może otworzyć dosłowne drzwi dla sił pierwotnych, było strzałem w dziesiątkę. Tak samo jak wyrażenie tej warstwy za pomocą porównań do kabalistycznego Drzewa Życia i Zaratusztrianizmu, poetyckie i patetyczne, ale trafne i zastosowane ze smakiem. Nigdy nie myślałem, że w mainstreamowym komiksie superbohaterskim przyjdzie mi czytać o Keter, Kamaelu i Ahura Mazdzie bez ciar zażenowania.

Zarzuty jakieś? No dobra, to absolutnie nie jest seria dla świeżaków w tym temacie. Pogubić się łatwo, bo choć Ewing jest dobrym scenarzystą, to gładkość jego pióra nie złagodzi uderzenia głową o mur nadmiaru fantazyjnych wymysłów. Wysoki próg wejścia przeszkodził mi przed proponowaniem tego komiksu nowicjuszom i w drugim tomie jest tylko gorzej. Łagodna ekspozycja nie czyni potencjalnej skuteczności takiego pierwszego kontaktu czymś niemożliwym, ale mnie by chyba nadal głowa rozbolała.

No i pozostaje też kwestia rysownika, Joe Bennetta, który okazał się antysemitą osranym i Marvel słusznie przerwał z nim współpracę. Wywalili go w momencie pracy nad innym komiksem i zastąpili Gregiem Landem, na co moim jedynym komentarzem może być „xD”, no ale Land jest tylko kiepskim artystą. To nieporównywalnie mniejsze przewinienie i nie dotyczy omawianego tytułu. Skoro mamy to z głowy, to jak wygląda „Nieśmiertelny Hulk” od strony artystycznej? A no niby wygląda cudownie. Nie jestem wielkim fanem sposobu, w jaki Bennett rysuje twarze, ale jego zdolnościom technicznym i znajomości anatomii (zwłaszcza gdy ta jest wypaczana) nie można nic zarzucić. Nawet jeśli czasem zdarzą mu się kadry narysowane jakby od niechcenia i wtopy tak komiczne, że muszą być intencjonalne – w tym tomie są dwa rysunki wręcz memiczne, poszukajcie sami i dajcie mi znać. Jakoś to wszystko wizualnie nadal wpisuje się częściowo w błyszczące, banalne trykociarstwo, ale często postawione na głowie, zmutowane szokującą brzydotą i zaskakującymi dawkami brutalności. Co jednak najważniejsze, krecha jest pewna, ilustracje zachwycają dynamiką bez utraty drobiazgowego skupienia nad cieniowaniem i paskudnymi detalami, zazwyczaj. Muszę również pochwalić kolory nałożone przez Kyle’a Hotza. Facet rozumie, jak światło działa na barwy, ale też nie pozwala, by realizm odebrał scenom odpowiednią atmosferę wyrażoną dobranymi paletami, dobry złoty środek. Ach, no i okładki od Alexa Rossa inspirowane klasyką pulpowego horroru, perfekcja!

Ostateczny werdykt jest taki, że napromieniowało mi banię i teraz jestem niebezpieczny. Zarażam gdzie się da i kogo się da uwielbieniem do roboty Ewinga. Jestem mu wdzięczny za zrobienie pierwszego od wielu lat niemalże doskonałego komiksu z Hulkiem. Moje zdanie może więc być nieco wypaczone, ale wydaje mi się, że drugi tom jego runu tylko zachęca do dalszej lektury. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć ciąg dalszy popapranych przygód Bruce’a w Gammalandii. Chcę wiedzieć, co jeszcze scenarzysta wyciągnie z koszyka tropesów i jak te banały przekuje w nową jakość. Sprawne napisanie połączenia poważnej, osobistej historii ze spektakularnym, superbohaterskim odpałem wydawało mi się wcześniej niemożliwe, a „Nieśmiertelny Hulk” dał mi właśnie to i jeszcze dużo, dużo więcej. 



Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 29 listopada 2022

Z importu #3 Shuna's Journey. Hayao Miyazaki



Hayao Miyazakiego chyba nie muszę nikomu z czytelników przedstawiać, bo to najsłynniejszy twórca w historii japońskiej animacji. Tworzył też mangi, poniekąd głównie dlatego, że w Japonii tak działa rynek – dobrze, gdy popularny komiks poprzedza film. Właściwie to do niedawna sądziłem, że stworzył jedną mangę, „Nausicaä of the Valley of the Wind”, którą zresztą mam na półce i obiecuję o niej kiedyś Wam napisać. Niemniej, kilka dni temu na rynku anglosaskim pojawił się kolejny rodzynek: „Shuna's Journey”. Zadziałałem szybko i już ją mam w rękach, a nawet ją przeczytałem.

Nie do końca wiadomo, czy rzecz dzieje się w zamierzchłej przeszłości czy dalekiej przyszłości. Pewien młody książę cierpiącego głód plemienia wyrusza na poszukiwanie ziaren rośliny, która mogłaby złagodzić biedę panującą w jego krainie. Fabuła jest prościutka i oparta o Tybetańską legendę, jednak została dość mocno przecedzona przez wyobraźnię mistrza japońskiej animacji. Ma cechy zarówno fantasy jak i sci-fi. Jest przy tym dość kameralna. To nie „Blade Runner” czy nawet „Mad Max”, to opowieść o głodnych, prostych ludziach, którzy szukają wyjścia z sytuacji i są gotowi ryzykować życie, by odmienić los swój i swoich bliskich. Atmosferą rzecz sytuuje się pomiędzy „Nausicaą” i „Księżniczką Mononoke” z tym, że to mniej spektakularna, mniej epicka historia. Wszystko opowiedziane jest jak ludowa, wiejska gawęda. Większość plenerów to pustkowia i małe wioseczki – tylko przez kilka plansz będziemy odwiedzać większą metropolię przypominającą średniowieczne miasto. Być może komiks ten nie wbije Was w fotel od strony fabularnej, ale jego folkowa prostota może być też zaletą.

Wgniotą Was natomiast w glebę grafiki. Nie jest to typowa manga, bo (co nie zdarza się często w tej formie sztuki) kolor jest położony na całej opowieści i są to zjawiskowe akwarele, obok których nie da się przejść obojętnie. Wszystkie znajdujące się tu ilustracje można z powodzeniem oprawić i powiesić na ścianie. Bogactwo przygaszonych nieco barw opowiada nam o różnych porach roku, naturze, pustkowiach jakiejś narodzonej w głowie Miyazakiego tundrze. Nie ma też co się oszukiwać, bo prawdopodobnie są to przerobione na narracje komiksową storyboardy i tekst nieraz wydaje się wciśnięty na siłę. Dymków jest tu jak na lekarstwo, to obrazy, ledwie uzupełnione narracją literacką, prowadzą nas przez opowiadaną historię. Plansze dzielone są zaledwie na dwa-trzy kadry, często wcale. W posłowiu (pochodzącym z 1983 roku) Miyazaki twierdzi, że chciał stworzyć film animowany, ale nie było szans na to, żeby któreś studio wówczas zainteresowało się tą kameralną fabułą, zdecydował się więc na swoistą powieść graficzną. Czy wyszło to tej opowieści na dobre? Niekoniecznie, ale dzięki temu mamy przecudny album ukazujący to, co kochamy w twórczości Japończyka najbardziej. Jeśli ją cenicie, to musicie zdobyć tę pozycję.


Pojawienie się tego tytułu na polskim rynku jest raczej mało prawdopodobne. Nie dlatego, że wydawcy nie widzą w tym interesu, wręcz przeciwnie. Hayao jest jednak ponoć niechętny Polsce. Podobno dlatego, że wplątaliśmy się w wojnę w Iraku i on, jako pacyfista, zlewa nas ciepłym moczem. Trochę głupia teza, bo po angielsku jego prace się ukazują, a przykładowo Ameryka cały czas gdzieś wojuje. Możliwe też, że nasz rynek jest dla niego za mały. Jakkolwiek by nie było, wielka szkoda, bo wydanie anglosaskie kosztuje małą fortunę, a nie jest jakoś wybitnie dobre. U nas ta manga kosztowała by z połowę tego, co przyjdzie nam zapłacić za wersję anglojęzyczną. Niemniej na razie nie ma innej opcji.


piątek, 18 listopada 2022

Miasto Wyrzutków. Tom 3. Grobowiec Olbrzyma. Julien Lambert.

 


 

Nikt się chyba nie spodziewał, że Julien Lambert będzie kontynuował „Miasto wyrzutków”, bo w poprzednich dwóch tomach opowiedział zamkniętą, mającą ręce i nogi historię. Non Stop Comics zrobiło mi jednak miłą niespodziankę i bardzo się cieszyłem, gdy dowiedziałem się, że na rynku pojawił się trzeci tom współczesnej frankofońskiej serii, która skradła mi serce.


Główny bohater, gadający z przedmiotami detektyw, ma do wykonania kolejne zlecenia. Tym razem rzecz będzie się tyczyć zabójstwa pewnego cyrkowego olbrzyma, którego dokonano 50 lat przed wydarzeniami dziejącymi się w tym komiksie. To fajna historia, ale nie okłamujmy się, nie o skomplikowaną fabułę chodzi w tej serii. Ważne są tu motywy, wzorce czerpane z pulpowych konwencji z neo-noir na czele. Bohaterem na równi z występującymi tu postaciami jest również nakreślone mocną krechą miasto. Jest przez to coś w pracach tego twórcy, co porównuję chętnie do komiksów Franka Millera. Jakaś dusza miejsca, podkreślona zresztą gadającymi do bohatera przedmiotami z narzędziem zbrodni, młoto-toporem Rębaczem na czele. Ten ma własny charakter i prócz tego, że jest groźną bronią, to jest również małym, kochającym rozróby skurwysynkiem. W tej odsłonie wraz z głównymi postaciami intrygi penetrować będziemy podziemia, kanały wodne. Syfu będzie jeszcze więcej niż wcześniej. Dodaje to jednak komiksowi uroku i ukazuje rysownika jako gościa z nielichym warsztatem, który niejedno umie przekonująco pocisnąć.


Julien Lambert to genialny artysta. Posługuje się cartoonową, mocno newschoolową, europejską krechą. Jestem fanem i uważam go za bardzo zdolnego i osobnego twórcę. W jego pracach jest zarówno coś ze wspomnianego Millera, jak i Joana Sfara. Wszystko cechuje też wspaniała dynamika i świetnie narysowane (kapitalne kompozycje plansz!) sceny akcji, których w tym komiksie jest multum. Czytając, można się zachwycić i dostać oczopląsu. Jest to tak unikalne, odmienne od generycznych frankofonów, że jeśli dziś pytalibyście mnie o największą nadzieję tego rynku, wskazałbym właśnie tego autora.


Mam cichą nadzieję, że tworzenie kolejnych odsłon wejdzie Lambertowi w krew. Trzecia część okazała się bowiem jak dotąd najlepszą odsłoną cyklu. Owszem, to nie są jakieś szczególnie pobudzające intelektualnie treści, nie jest to coś co może konkurować o laury komiksu roku, ale gwarantuję, że ubawicie się jak prosięta.

 

wtorek, 15 listopada 2022

Mooronomicon. Liga niezwykłych dżentelmenów. Komiksowa klasyka postmoderny

 TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH CZASOPISMA SZTUKA. 

 


 


Ostatnio bardzo głośno o Alanie Moorze – i tak już najsłynniejszym scenarzyście w historii komiksu. Wszystko za sprawą jego krytycznych (wypowiadanych od lat, ale dopiero teraz obiegły one mainstreamowe media) wypowiedzi na temat filmów superbohaterskich. Anglik twierdzi, że to bardzo niebezpieczne, gdy dorośli ludzie zapatrują się w uproszczony moralnie i ideowo wzorzec świata. Widzi związki z popularnością tego typu filmów a dojściem Trumpa do władzy w Stanach Zjednoczonych, przywołuje również widmo faszyzmu. Żeby było śmieszniej, to właśnie Moore jest odpowiedzialny za dorastanie komiksu superbohaterskiego w latach 80. i później. To jego scenariusze historii obrazkowych, tak chętnie ekranizowane (niejako na złość twórcy, bo sam twierdzi, że tych adaptacji nienawidzi) stanowiły podstawę dla rozwoju kina komiksowego. Autor ma na koncie wiele klasyków, bardzo postmodernistycznych w formie i treści. Może nie był pierwszym, który korzystał z takich pomysłów, ale twórczo je eksploatował i to dzięki niemu przesiąkły do głównego nurtu. Jednym z najważniejszych dzieł tego typu jest wznowiona niedawno „Liga niezwykłych dżentelmenów”.


Niniejsza seria, której główny trzon stanowią dwa tomy, korzysta z pomysłu miszmaszu kulturowego. Wszystko zaczęło się iście komiksowo, od tak zwanego „crossovera”. Moore w swoich scenariuszach przeciął ścieżki postaci znanych z brytyjskiej (i w mniejszym stopniu amerykańskiej) literatury groszowej przełomu XIX i XX wieku. Bohaterowie stanowiący tytułową „Ligę...” to: przywódczyni Wilhelmina Muray, znana również jako Mina Harker, postać zaczerpnięta z „Draculi” Brama Stokera, kapitan Nemo, bohater książek Juliusza Verne’a, awanturnik Allan Quatermain, Dr Henry Jekyll i Mr Edward Hyde, oraz Niewidzialny Człowiek z kart opowieści H.G. Wellsa. Razem tworzą organizację strukturalnie podobną do, nie przymierzając, X-Menów. Pomysł prosty, genialny i dający czytelnikom sporo frajdy. Moore nie znosi kina i może utyskiwałby na takie porównanie, ale w jego wizji jest też coś z filmów studia Hammer. Tego typu pomysły od zawsze chodziły za autorem. Podobnie uczynił z (fatalnie zekranizowanym) „Prosto z piekła”, komiksem analizującym dogłębnie postać i legendę Kuby Rozpruwacza, gdzie spotykały się znowu postacie historyczne, tworząc zaklęty krąg, w jakim urodził się mit seryjnego mordercy. „Liga niezwykłych dżentelmenów” jest jednak komiksem bardziej pulpowym, lżejszym, odnoszącym się do spuścizny tego, co dziś nazywamy literaturą groszową tamtego okresu. Bliżej jej również do komiksowych schematów. Bohaterowie to awanturnicy dla ratowania świata zrzeszeni pod sztandarem brytyjskim. Moore odważnie poszerza ich portrety psychologiczne, useksualnia ich, nie boi się nowoczesnej formy opowieści.


Bardzo ważnym elementem w niniejszych tomach stanowią literackie dodatki. Nie są, jak to zazwyczaj bywa w tego typu komiksach, kwiatkiem do kożucha, tylko pełnoprawną częścią historii. W pierwszym tomie przykładowo dostajemy opowiadanie, w którym Allan Quatermain, po wypaleniu jakiegoś podejrzanego zielska, podróżuje astralnie przez czas i przestrzeń, spotykając przy okazji między innymi Randolpha Cartera znanego z kart opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta i podróżnika w czasie z książki H.G. Wellsa „Wehikuł Czasu”. Opowiadanie to atmosferą, ale też kontekstami, góruje nad całym komiksem i udowadnia, jak wspaniałym literatem jest Moore. Dodatki te były tak ważną częścią opowieści, że pokuszono się o stworzenie trzeciego tomu „Ligii”, który w dużej mierze składa się z samych tego typu „bonusów”. To słynne „Black Dossier”, w Polsce znane jako „Czarne Akta”.


Tytułowe „Czarne Akta” nie są typowym komiksem, acz ten jest tu obecny i przecina zebrane w tomie materiały. To rzecz stylizowana na teczkę ewidencyjną, zbierającą informacje o różnych wcieleniach Ligii na przestrzeni setek lat. Okazuje się bowiem, że organizacja brytyjskich X-Menów działała dużo wcześniej niż jest to ukazane w tomie pierwszym i drugim. Wszystko stanowią rozbudowane, literackie, stylizowane opowieści i dokumenty. Do panteonu dołączają co rusz nowe postacie. Moore, szukając pryzmatów, przez które mógłby na nie patrzeć, sięga między innymi po: sfabrykowaną zaginioną sztukę Szekspira, zapiski maga podobnego Alistairowi Crowleyowi, czy publikację stylizowaną na proto-komiks opowiadający o życiu nieśmiertelnego bohatera na przełomach rodzących się i upadających cywilizacji (człowiek ten został w pewnym momencie wcielony w struktury Ligii), a nawet humorystyczne opowiadanie z wątkami Lovecraftowskimi. Są tu również mocne akcenty erotyczne. Przykładowo zaserwowano nam dalszą część słynnych pamiętników Fanny Hill i rzecz udającą podziemny komiks porno, tak zwaną w krajach anglosaskich „Tijuana bible”. Końcowy rozdział natomiast został zaprezentowany w technice 3D, którą podziwiać możemy za pomocą dołączonych specjalnych okularów. Wszystko to przy okazji posiada niezwykłą wartość estetyczną, jest mistrzostwem świata od strony edytorskiej i łakomym kąskiem dla każdego miłośnika pięknych, wyjątkowych książek.


Albumy opatrzone zostały rysunkami niezłego rysownika cartoonowego – Kevina O'Neilla. Nie można o nim zapomnieć, ponieważ „Liga niezwykłych dżentelmenów” to w dużej mierze również on. Jego semi-realistyczne rysunki bohaterów zazwyczaj trzymają się co prawda z dala od ilustracji książkowej i prasowej, która towarzyszyła oryginalnym przygodom postaci występujących w scenariuszach Moore'a. Niemniej bardzo dobrze odnalazł się on w tematyce i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny mógł ten komiks zilustrować lepiej.


Historia publikacji „Ligi niezwykłych dżentelmenów” nie kończy się na „Czarnych aktach”. Moore napisał, a Kevin O'Neill narysował jeszcze kilka tomów – spin-offów, na przyjrzenie się im przyjdzie jednak czas przy następnych wznowieniach. Obecnie „Liga...”, jest już domknięta, a sam Moore porzucił komiks na rzecz literatury, która jakoś nie ma u nas szczęścia do wydawców i nic z jego beletrystyki nie ukazało się w naszym kraju (pomijając chyba jeden rodzynek – opowiadanie w zbiorze ku czci Lovecrafta „Cienie spoza czasu”). W tym kontekście dodatki do „Ligii...” są jeszcze cenniejsze, bo ukazują nam Moore'a jako bardzo świadomego swojego warsztatu literata.

Pestka. Lee Lai

 


 

Dużo ostatnio w ofercie KG komiksów queerowych. Nie boję się wątków tego typu, byleby komiksy były dobre. Lubię też obyczajówkę, powieści graficzne na różne tematy. Taka prawdopodobnie jest też tendencja w komiksie zaangażowanym, stąd podobne dzieła wypływają na wierzch, to wszak frapuje społeczeństwo. Interesuje mnie inna perspektywa spojrzenia na codzienność, więc chętnie sięgam po te albumy. W „Pestce” nie ma jednak zbyt wielu kontrowersyjnych treści, to nie rozliczanie z własną płciowością, więc jeśli szukacie jakiejś sensacji, to się zawiedziecie. To po prostu obyczajówka opowiadająca o załamaniu psychicznym jednej osoby, które wpływa na życie jej partnerki i otoczenia.


To, że to komiks o osobach transseksualnych zupełnie nie rzutuje na treść. W pewnym momencie siostra bohaterki mówi do niej „jesteś fajna i dziwna”, co oburza protagonistkę. Tu nie ma nic dziwnego, wszystko to zwyczajne, ludzkie problemy. To, co spotyka kobiety w tej opowieści (bo to głównie kobiecy świat), spotkać może każdego z nas, gdy partner powie, że ma dość zabawy w dom i zawinie się do rodziców. W fabule chodzi głównie o rozpad związku dwojga nadwrażliwych ludzi. Nie jest to jednak wnikliwa analiza psychologiczna. To okruchy życia, obyczaj ze wszystkimi jego przywarami. Znamy dobrze tego typu opowieści z kina, ale też z komiksu. No i muszę przyznać, że widziałem i czytałem bardziej przekonujące historie na ten temat. Swoje też przeżyłem. Na jednym poziomie więc utożsamiam się z bohaterkami, na drugim mam poczucie obcowania z dziełem przeciętnym i mocno generycznym. Mimo iż pewnie autorka by tego chciała, to nie są pocztówki znad krawędzi. To typowe problemy pierwszego świata. Gorsze rzeczy się dzieją i jak ktoś się przypierdoli, to może uznać problemy bohaterek za błahe, że im się w dupach poprzewracało, stąd cała drama. Po co o tym robić komiks? Ja tak nie uważam, bo dostrzegam w tym albumie dużą wrażliwość i szczerość. To się chwali, ale jak wspomniałem, bije z tych wyznań sztampa, ból i naiwność pierwszych poważnych życiowych porażek. 

 


 


Oczywiście to nie czyni z „Pestki”, mocno nagradzanej zresztą, komiksu złego. Wręcz przeciwnie, czyta się to całkiem nieźle. Nic jednak z tej lektury nie wynika, prócz obrazu dwojga połamanych przez los kwiatków. O każdym komiksie można powiedzieć, że albo znajdzie swojego odbiorcę, albo nie. Z „Pestką” to jednak bardziej złożona sprawa, bo jeśli nastawimy się na coś ponad kameralny dramat, będziemy raczej zawiedzeni. Mnie osobiście nie obchodzi, o czym jest komiks, bo jestem zainteresowany niemal całym obliczem medium, a przyparty do muru przyznałbym, że powieściami graficznymi nawet bardziej niż innymi nurtami. „Pestka” jednak nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. 

 



Podobają mi się za to rysunki, które są bardzo oryginalne, odmienne od typowej komiksowości i nie zdziwiłbym się, gdyby autorka była osobą wyznaczającą współczesne trendy w grafice. Talent plastyczny nie zawsze jednak idzie w parze z narracyjnymi umiejętnościami, niemniej i tu Lee Lai radzi sobie dobrze. Myślę więc, że jeszcze jej nie skreślam, że opowie nam kiedyś zajmujące historie. Jest wszak bardzo młodą osobą jak na komiksiarę (rocznik 93) i ma jeszcze sporo do przeżycia. Wraz z rosnącym bagażem doświadczeń będą rozwijały się, kwitły i ewoluowały tematy poruszane w jej twórczości. Na razie spisała się na trójkę z plusem. 

 


 

 

Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein? Schechter/Powell

 


 

Wyrosłem trochę z fascynacji seryjnymi mordercami, a przyznam, że ta kiedyś była we mnie silna. Interesowali mnie, bo to często outsiderzy wymierzający karę społeczeństwu. Jasne, to chorzy odszczepieńcy, ale zazwyczaj dostali wcześniej srogi wpierdol od życia, przez co wzbudzali we mnie, również outsiderze, pewną sympatię. Byli jak palec Boży, coś na kształt żywiołu karcącego złe społeczeństwo, któremu – jak kiedyś myślałem – należy się kara.


 

Obecnie jara mnie to dużo mniej i może też dlatego Gein nie budzi zupełnie ani mojej sympatii ani ciekawości, a komiksem tym zainteresowałem się głównie przez genialne rysunki Erica Powella – taty bestsellerowego, nagradzanego „Goona”. Za warstwę literacką odpowiedzialny jest zaś Harold Schechter, zawodowy pisarz „true crime”, specyficznego amerykańskiego nurtu traktującego o prawdziwych zbrodniach i zbrodniarzach. Gatunek ten znalazł sobie dużą estymę w kulturze Nowego Świata. 

 


To nie przypadek, że ta historia ukazuje się jako komiks. Gein był bowiem iście komiksową, groteskową istotą. Morderca, nekrofil, kolekcjoner masek z ludzkich twarzy, odcisnął silne piętno na popkulturze. To jego postacią inspirowana była „Psychoza”, to on jest pierwowzorem mordercy z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, w końcu jest też protoplastą Buffalo Billa z „Milczenia owiec”. Temu groteskowemu indywiduum najzwyczajniej należała się taka historia. Wszak to nie potwór wyrosły z najciemniejszych, ludowych opowiastek, tylko człowiek z sąsiedztwa, monstrum, którym można straszyć nie tylko dzieci. Coś współczesnego, namacalnego, a z drugiej strony tak niewiarygodnego, że pisać o tym można tylko horrory z przymrużeniem oka. Zakłamywać rzeczywistość, robiąc z Geina Boogymana. Z jednej strony przez rysunki Powella tak właśnie jest, z drugiej to jednak też esej całkiem na serio.


Komiks nie raz pokazał, że umie zająć się poważnymi sprawami. Nie szukając daleko, bodaj najlepszym opracowaniem sprawy Kuby Rozpruwacza jest „Prosto z piekła”, nie czuję się więc zaskoczony całkiem porządnym poziomem powieści graficznej o Geinie. Wielu miłośników wspomnianego „true crime” może być jednak zaskoczona jakością, jaką niesie ten komiks. Owszem, to nie arcydzieło na miarę komiksu Moore'a, ale lekturą jest przednią.


Warto również dodać, że to portret prowincjonalnej Ameryki z czasów Geina. Do tego to również znakomity hołd dla graficznych horrorów różnych marek, które ukatrupione zostały przez Comics Code mniej więcej w tamtym okresie. Komiksy te były często obwiniane przez psychologów i zatrwożonych rodziców o zły, destruktywny wpływ na dzieci. Straszono nimi społeczeństwo niemal tak samo jak Geinem. Złożyło się więc tak, że niejako jeden potwór opowiada o drugim. Owszem, czasem są tu mało komiksowe „gadające głowy” i trudno by było od tego uciec w tego typu publikacji (z drugiej strony w „Prosto z piekła” się udało), ale to dobra komiksowa robota. Groteskowa, bo taka jest twórczość Powella, rysownika tej opowieści, ale też nie pragnąca przekłamywać faktów.


Jeśli miałbym zarzucić coś tej pozycji, to to, że nie udało się autorom wzbudzić sympatii wobec Geina. Sympatia wobec seryjnego mordercy? Macie mnie pewnie za psychola, ale moja ulubiona książka to „Dziecię boże” McCarthy'ego, w której w bardzo poetycki sposób pisano o postaci podobnej do Geina. Nie była to jednak literatura faktu, więc może autor miał łatwiej. Nie wiem, jakimi pokurwieńcami musielibyście być, żeby utożsamić się z postacią Geina z tej powieści graficznej. Nie jest ona bowiem ani trochę romantyczna. Na kartach tego komiksu potwór to w sumie tylko wiejski głupek, który skrywał niesamowite rzeczy w swoim ponurym domu. 

 



Jeśli jesteście fanami Powella, chcecie mieć ten komiks. Jeśli jesteście pojebami jarającymi się seryjniakami, również się tym albumem zainteresujecie. Wszelkiej maści fascynaci i Amerykaniści również powinni po ten produkt sięgnąć. Trudniej wszak wyobrazić sobie coś bardziej amerykańskiego niż rysunkowa opowieść o seryjnym mordercy wychowanym na piersi Wuja Sama. Inna sprawa – czy ten kraj zasługuje na tych wszystkich szaleńców, których tak kocha jego popkultura? Na to pytanie nie mam odpowiedzi i ten komiks też niestety jej nie niesie.


 



wtorek, 8 listopada 2022

Sandman.Tom7. Ulotne Życia.

 


Serialowy „Sandman” odniósł sukces. Potwierdzono drugi sezon, który pojawi się na Netfliksie. Nie było to pewne, bo Gaiman groził, że zabierze zabawki i pójdzie swoją drogą. Wszystko jednak potoczyło się szczęśliwie. Kasa się zgadza, do tego komiksy schodzą jak pojebane, ludzie prawie zabijali się u nas za niektóre tomy na serwisach aukcyjnych i płacili niedorzeczne kwoty. Egmont nie tylko twardo wznawia brakujące części, ale i kontynuuje wydawanie następnych.


Niniejszy 7 już tom „Sandmana” to też „komiks drogi”, tylko w innym sensie. Nie mam bowiem na myśli jego ceny, a przynależność gatunkową. Na kartach tej dłuższej powieści graficznej (tym razem to nie one-shoty) Maligna i Morfeusz ruszają w drogę, by odszukać swojego zaginionego brata, Zniszczenie, który z 200 lat temu porzucił swoją funkcję, zszedł toczyć życie zwykłego śmiertelnika i tyle go widziano. To też, jak na razie, od strony scenariuszowej niestety najsłabsza część cyklu. Ale i tak dobrze, że dopiero przy tym tomie poczułem obniżenie lotów, a seria przecież już trochę się ciągnie. Chciałbym określić słabość Gaimana jako poziom nieosiągalny dla innych, ale to jest naprawdę niefortunnie napisana pozycja. Problemem jest fabuła – w pewnym momencie bohaterowie ot tak porzucają swoją wędrówkę i zamiast szukać dalej brata, stwierdzają, że udadzą się do wyroczni, która wskaże jego miejsce pobytu. Deus ex machina. Ja rozumiem, że w jakiś sposób wydarzenia te mogą być wpisane w charakter postaci, że komuś się odechciało, ale wyszło to pokracznie i na papierze najzwyczajniej w świecie nic tu nie sztymuje. Porzucone – a raczej po prostu zabite – są również postacie poboczne, wprowadzono je tylko po to, by Gaiman mógł je pośpiesznie ukatrupić. 

 


Piękny jest za to powracający i smutny jak diabli wątek Orfeusza, syna Władcy Snów, który jednak stanowi tylko mały procent fabuły. Niestety nie ratuje to innych elementów układanki, jaką zaprezentował nam Gaiman. Nie jest oczywiście tak źle, żeby porzucić serię, ale chwalić też nie bardzo jest co. Ok, jeśli przystawicie mi gnata do czaszki i spytacie, co mi się tu jeszcze podobało, to przyznam, że rysunki Jill Thompson bardzo pasują do świata Sandmana, a nie odczułem tego aż tak bardzo wcześniej, czytając tę serię ciurkiem. Babka nie bawi się w szczególny realizm, fajnie komponuje plansze i zdaje się jedną z najlepszych osób, które pracowały przy grafikach „Sandmana”. To dzięki niej scena tańca Ishtar, bogini, byłej kobiety Zniszczenia, ukrywającej się na Ziemi pod postacią tancerki zatrudnionej w nocnym klubie, jest tak dobra i wnosi nieco jakości do tej opowieści.


 


 


Stało się. Nastąpiło zmęczenie materiału, ale na szczęście zostały jeszcze tylko trzy tomy i wszystko zmierza do nieuchronnego końca. Jestem bardzo ciekaw, jak odbiorę następne odsłony serii, niemniej w duchu cieszę się też, że niedługo dojdzie do finału. Do tej pory bowiem czytało mi się „Sandmana” znakomicie i dawkowanie tego komiksu małych porcjach wychodziło mu na dobre. Nastąpił jednak zgrzyt, który świadczy zazwyczaj rychłej potrzebie opuszczenia kurtyny, ale i tak stało się to dość późno. Jestem więc ogólnie dobrej myśli i czekam na następne tomy.

 


 

poniedziałek, 7 listopada 2022

Punisher Epic Collection. Krąg krwi. Tom 1.

 



Dziennik wojenny nerda z nadwago. Jestem fanem „Punishera” od blisko 30 lat. Lubię stare komiksy o jego przygodach na równi z nowymi. Zbieram wszystko, co wyszło u nas z przygód typa z charakterystyczną czaszką na klacie. Niemniej nawet ja jestem zaskoczony jakością, jaką niesie ze sobą Epickie wydanie pierwszych przygód Franka. 


Po pierwsze Frank w umysłach swoich twórców narodził się jako antagonista występujący na łamach Spider-Mana. Potem pojawił się w Daredevilu (zdaje się, że wszystko to mamy w Essentialu wydanym przez mandragorę, muszę do niego usiąść). Był postacią z dość burzliwą przeszłością, niejednoznaczną, tragiczną, dlatego szybko pokochali go czytelnicy. Jego własna seria była tylko kwestią czasu.


Pierwsza jej odsłona, czyli „Krąg Krwi” pisany przez Stevena Granta, to totalny strzał w ryj. Punisher zostaje osadzony w więzieniu, gdzie szybko zaczyna się szarogęsić i robić porządki. W końcu ucieka z mamra i przy pomocy prawicowej organizacji, która pomogła mu się wydostać, zaczyna robić porządki w światku przestępczym. Być może trudno mówić o tym komiksie w kategoriach arcydzieła, gdyż jest to zwykła, szmaciarska pulpa bez szczególnie silnie zarysowanych wątków psychologicznych, ale czyta się to wyśmienicie. Następne historie, pisane głównie przez Mike'a Barona, nie ustępują jej, ale też nie celują wyżej niż w półkę z czytadłami. Jest tu jednak magia epoki, czasów lat 80., i świetności akcyjniaków na kasetach VHS. Sam Frank Castle jest wszak nieślubnym dzieckiem Charlesa Bronsona (seria „Życzenie śmierci”) i Clinta Eastwooda (seria o „Brudnym Harrym”). Filmy z tymi aktorami również nie aspirowały do bycia czymś innym niż pełnokrwistym kinem zemsty, w którym chodzi głównie o akcję i świetnie zarysowane główne postacie mścicieli. Patrząc od tej strony, Frank – na poły psychol, na poły doświadczony przez życie ostatni sprawiedliwy – był skazany na sukces i pojawił się w odpowiednim miejscu i czasie. Na bardziej pogłębione psychologicznie obrazy przygód Zamka przyjdzie jeszcze czas (genialny „Year One”), a tymczasem, w materiałach zebranych w Epiku, dostajemy głównie pulpową rozrywkę. Musze przyznać, że to rozrywka na najwyższym poziomie, która o dziwo mało się zestarzała. 

 


 


Tematycznie jest różnie, ale (co ciekawe) Punisher nie jest tu zdecydowanie konserwatystą i dość niechętnie podchodzi do prawicowych osobników, którzy zresztą już od początku, pod płaszczykiem chęci współpracy, depczą mu po odciskach. W pewnym momencie kopie też dupę antagoniście podobnemu do Jima Jonesa, fanatycznego przywódcy sekty odpowiedzialnej za masowe samobójstwo w Gujanie francuskiej. Komiksy te są więc dość mocno upolitycznione, osadzone w epoce i niekoniecznie idą ideowo w kierunku, którego moglibyśmy się spodziewać po takiej postaci jak Frank. Cały album wieńczy wisienka na torcie, jaką jest powieść graficzna (w tym przypadku oznacza to od strony technicznej ni mniej nie więcej tylko „grubszy komiks”, całą historię zawartą w jednym albumie) „Gildia zabójców” napisana przez Jo Duffy i brawurowo zilustrowaną przez Jorge'a Zaffino z fantastycznymi kolorami Julie Michel. To trochę inna historia, w której czuć, że autorzy celowali nieco wyżej, niemniej pełna jest azjatyckich sztuk walki i klimatów związanych z ninja, więc tematycznie też niedaleko pada jabłko od jabłoni. 

 


 


Graficznie jest bardzo przyzwoicie. To nie są genialne, wybitne prace jak w przypadku rysunków geniuszy w swojej klasie pokroju młodego Franka Millera czy Johna Byrne’a (bo do nich można te grafy porównać), ale jest dobrze. Czy rysuje je Klaus Jonson, Micke Zeck, czy John Romita Jr to nie schodzą one poniżej pewnego poziomu. Owszem, to oldskul, ale sprawdza się w połączeniu z tymi nieskomplikowanymi scenariuszami. Z wszystkich rysowników przed szereg wybija się tylko wspomniany Jorge Zaffino, który ewidentnie chciał odejść od typowej, popartowej estetyki.


Zebrane tu zeszyty poprzedzają to, co u nas ukazało się nakładem TM–Semic we wczesnych latach 90., gdy Frank debiutował na polskiej ziemi. Niemniej to totalny pokarm bogów dla każdego fana zmurszałych zeszytów z tej oficyny. Semicka poezja najwyższych lotów, obok której nie możecie przejść obojętnie. Gdyby nie to, że mamy do czynienia ze stuffem niemalże czterdziestoletnim i częściowo już wcześniej publikowanym (w Essentialu i WKKM) uznałbym go za jeden z najlepszych komiksów roku. Jeszcze pomyślę, czy wcisnę go do podsumowania, niemniej już teraz zaznaczam – musicie ten album zdobyć.

 

niedziela, 6 listopada 2022

Stan przyszłości. Superman

 


Hej, to my, ludzie odpowiedzialni za DC Comics! Zapraszamy na kolejny odcinek cyklu, w którym może i przestaliśmy już rozwalać własne uniwersum, ale musimy jeszcze wam powciskać opowiastki z pogrążonego w chaosie świata. Zanim się znów opamiętamy i dopuścimy choćby możliwość stworzenia czegoś bardziej kameralnego (żeby nie mówić „ambitnego“, ha-tfu!), poczytajcie sobie jeszcze o futurystycznych wariacjach Supermana. „Stan przyszłości“ z gackiem w roli głównej był całkiem niezły, więc wersja z jedynym, niepowtarzalnym człowiekiem ze stali nie może być zła, prawda?

No oczywiście, że może! Dosyć już wam dobrego daliśmy, w dupach się zaraz poprzewraca. Łapcie dokładnie ten sam sort najbardziej płytkich wątków o Supku, tylko przeniesiony w przyszłość. Lex Luthor coś odwala, więc trzeba go powstrzymać, nie wolno wam narzekać, przecież ludzki mózg lubi powtarzane impulsy. Dostaniecie jednak również odwrócenie konwencji, może i banalne, ale część z was uwierzy, że zrobiliśmy coś oryginalnego w temacie Brainaca i pomniejszania miast. Dla tych totalnie pretensjonalnych przygotowaliśmy też całkiem fajny, głęboki wątek obrazujący to, co naprawdę świadczy o sile najpotężniejszej istoty we wszechświecie. Urwiemy se go jednak w totalnie antyklimatyczny sposób, bo tej grupy fanów w gruncie rzeczy nienawidzimy.



Dobra, dosyć mam tego roleplayingu, zaczynam odczuwać niechęć do siebie, a już to dawno przecież ogarnąłem z terapeutą i szkoda kasy na powtórki. Te ostatnie cztery słowa mogłyby też w sumie służyć za wyczerpujący podsumowanie komiksu „Stan przyszłości. Superman”. Najlepsza część fabuły (jednocześnie temat z okładki) szybciutko ląduje w koszu, a całkiem znośny przeciętniak o synu Clarka Kenta usiłującym zasłużyć na miano noszone przez swojego ojca jest tylko krótkim wstępem. Reszta albumu to w sumie bezsensowny fragment z uosobieniem śmierci ubranym z jakiegoś powodu w obciachowe getry, podróbka kultowej draki z Superbojem Prime oraz wspomniany już odgrzany kotlet z Luthorem. To ostatnie to w ogóle totalna padaka, w której geniusz zła jest tak niekompetentny, że nie da się go traktować poważnie. Efekt teoretycznie zamierzony, bo Mark Russell wyraźnie starał się napisać scenariusz komediowy, może nawet dystopijny pastisz kpiący z Luthora, ale żartowniś z niego gorszy od nawalonego wujka z wąsem już na etapie spania pod stołem z połowicznie przetrawioną sałatką na koszuli.

 




Produkt broni się przynajmniej stroną wizualną, ale to norma. Spektakularne superbohaterstwo z zasady poniżej pewnego poziomu już raczej nie schodzi, nawet jeśli jest to poziom zapełniony podobnymi jak dwie krople obornika, bezpiecznymi biznesowo kolażami względnie efektownych kadrów z muskularnymi sylwetkami w błyszczących kombinezonach. Lubię lasery z dupy i napinki na każdej stronie, lubię spektakularne splashe z mało przemyślanymi projektami statków kosmicznych, miłośnicy superhero raczej rozczarowani nie będą. Nie mogę też udawać, że artyści się w tym albumie nie napracowali, z pewnością włożyli w to wszystko dużo więcej serca i pracy od scenarzystów. Jak już jednak wszyscy wiedzą, krytykować wizualne banały będę uparcie, bo chcę komiksów ubranych w bardziej rozpoznawalny styl, grafiki z charakterem. Piona z plusem należy się zdecydowanie Johnowi Timmsowi, bo w tym morzu bezpłciowości jego robota wyróżniła się przynajmniej imponującą szczegółowością i dynamiką. Złoty laur wśród laserów z dupy prawie na miarę Ryana Ottley'a, prawie.



Jeśli „Stan przyszłości. Batman” był przeciętnym czytadłem ze skalą jakości dość mocno przechyloną na plus, to jego supermanowy odpowiednik o tyle samo odgina się na minus. Równowaga w kulturze i rozrywce najwyraźniej musi być. Twórcom zabrakło odwagi i pomysłowości, by zrobić cokolwiek ponad doskonale znany standard. Jedyna historia z potencjałem zbyt szybko poszła do piachu, a całej reszta bezczelnie bujała się w bańce głupkowatej, kosmicznej nawalanki. Supermanów na stronach tego albumu dostaniecie wielu, do wyboru do koloru, ale tego, co czyni (czasem) Kal-Ela prawdziwym super-człowiekiem ze świecą tu szukać. 


Autor: Rafał Piernikowski



czwartek, 3 listopada 2022

Samotność Komiksiarza. Adrian Tomine.

 


Trzeba mieć sporo odwagi, aby przedstawić swoje życie jako tragikomiczną serię skeczy. Los autora komiksów bywa twardy. Nikt cię nie weźmie za wybitnego ambasadora kultury. Twórca literatury s-f cieszy się dużo większą estymą. Nie mówiąc już o przedstawicielu świata nauki. Andrian Tomine w swoim najnowszym komiksie, czy też – jakby sam wolał – powieści graficznej, pt. „Samotność komiksiarza” zdaje niezwykle uczciwą i osobistą relację ze swojej walki na arenie komiksowej, która jest świadkiem wątpliwych tryumfów oraz gorzkich rozczarować.


Adrian Tomine należy niewątpliwie do czołówki amerykańskich autorów komiksów przeznaczonych dla dojrzałego czytelnika. Jego niebanalne, wnikliwe, a jednocześnie zabawne obserwacje ujęte w zgrabnie skonstruowanej formie narracyjnej, mieliśmy już okazję podziwiać za sprawą takich dzieł jak „Niedoskonałości” oraz „Śmiech i śmierć” (Ten drugi tytuł stał się niedawno inspiracją dla Jacques'a Audiard'a do nakręcenia filmu „Paryż, 13 dzielnica”). Obecnie dostajemy do rąk pracę szczególną, która jest swoistym rozliczeniem artysty z obranego przez niego sposobu życia. Sam tytuł niejako kwituje gorzką refleksję wyłaniającą się z niemal każdej strony tego niby-dziennika.


Historia zaczyna się od krótkiej anegdoty z dzieciństwa. Okazuje się, że już od najmłodszych lat – co chyba nie jest aż tak zaskakujące - Adrian Tomine czytał i rysował komiksy. Ta oryginalność nie była specjalnie doceniana przez otoczenie. Dla kolegów z klasy stanowiła raczej przyczynek do drwin, które zepchnęły młodego wrażliwca na drogę do samoizolacji. Te wymowne sceny są istotne dla zrozumienia dalszych losów oraz postawy naszego bohatera – autora komiksu.


W kolejnych zgrabnie rozpisanych mini-rozdziałach, kończących się za każdym razem wyrazistą puentą, śledzimy fragmenty życia protagonisty między rokiem 1995 a 2018. Dopiął swego, jest uznanym komiksiarzem, którego popularność z roku na rok rośnie. Wciąż jednak tkwi w nim kompleks niższości, podsycany przez szereg nietaktownych, głupich, lub wręcz przykrych sytuacji, jakie są jego udziałem podczas branżowych imprez. Ponadto okazuje się, że spędziwszy lwią część życia z ołówkiem nad kartką papieru, Tomine utracił w pewnym stopniu zdolność normalnej komunikacji z otoczeniem – a przynajmniej tak mu się wydaje. To typowy samotnik wiecznie lękający się swoich nieporadności i nieraz - w sytuacjach zupełnie zwyczajnych - reagujący jak osoba autystyczna.


Adrian chyba aż taką pierdołą i niedojdą życiową nie był, skoro umiejętnie rozwinął swoją karierę artystyczną i poznał kobietę, z którą założył rodzinę. (Epizody z życia familijnego stanowią fabularne urozmaicenie monotematycznej narracji). Jednak autor nie skupia się na sukcesach - ostrze niepohamowanego szyderstwa ma przede wszystkim wycelowane w samego siebie. Co rusz wychodzi na hipochondryka, neurotyka, narcyza. Ta niezwykła umiejętność surowego, bezpardonowego oceniania swojej osoby, która być może przynosi artyście coś w rodzaju katartycznego oczyszczenia, dla czytelnika jest źródłem prawdziwej uciechy oraz głębszej refleksji, gdyż „Samotność komiksiarza” łączy w sobie lekki, nawet groteskowy charakter opowiadania z poważną wymową natury egzystencjalnej.


Najnowsza publikacja Adriana Tromine wizualnie przypomina notes. Stylizacja jest bardzo konsekwentnie zrealizowana - strony są kratkowane, album ma czerwoną zakładkę i zamyka się gumowym paskiem Wygląda to bardzo elegancko, a czytelnik ma dodatkowe wrażenie rzeczywistego wniknięcia w intymne zapiski autora. Nie ma tu jednak tak daleko posuniętego ekshibicjonizmu jak np. w pracach Joe Matta. Autor „Niedoskonałości” pokazuje nam głównie to, co jest związane z podjętym tematem, stroniąc od wikłania nas we wszelkie przejawy swojego funkcjonowania na ziemi. Charakterystyczna jest także dyskretna autocenzura, objawiająca się zamazaniem nazwisk niektórych postaci, które na kartach komiksu – tak więc pewnie i w realnym życiu – postępują niezbyt chwalebnie.


Kreska artysty jest w tej pracy bardziej delikatna i zwiewna niż w poprzednich albumach. Szkicowy charakter rysunków stanowi dopełnienie obrazu dziennika upstrzonego doraźnymi zapiskami. Warstwa graficzna oraz układ kadrów, nie tracą jednak nic ze swej precyzyjności, dokładnego rozplanowania i warsztatowego mistrzostwa, do którego Adrian Tomine przyzwyczaił nas we wcześniejszych publikacjach. Forma służy tu treści a treść formie. Ukazana historia jest niemożliwa do przełożenia na język innej sztuki. Powieść graficzna zdaje się być wręcz predysponowaną do tego typu autobiograficznych wynurzeń, które tutaj są pozbawione zadęcia i dosłowności jakich zapewne musiałyby się nabawić po postacią innych form literatury, bądź w filmie.


„Samotność komiksiarza” nie jest lekturą przeznaczoną wyłącznie dla osób parających się komiksem, lub orbitujących wokół tego szalonego biznesu. Trzeba zaznaczyć, że Tomine nie ujawnia w swoim dziele zbyt wielu technicznych arkanów swojej pracy. To nie jest opowieść o rzemiośle rysownika, lecz o sytuacji człowieka konfrontującego się z własnymi oczekiwaniami oraz presją otaczającego go świata. Historia ta poprowadzona jest w sposób tak prawdziwy i szczery, że zainteresuje nawet osoby, które po raz pierwszy sięgają po te medium. Stosunkowo łatwo utożsamić się z problemami bohatera. Wszak samotność jest zjawiskiem powszechnym. 

 

Autor: Jakub Gryzowski

 

Noir Burlesque. Marini.



To taki komiks, który będzie miał (już ma) rzesze fanów. Historia, w której o nic nie chodzi, ale każdy ją rozumie. Narysowana perfekcyjnie i oddająca klimat nieistniejącego świata, do którego tęsknią mężczyźni wychowani na Batmanie, popowej wizji amerykańskiej gangsterki i kryminałach Hametta i Chandlera.

Główny bohater – taki gość, co jest męskim ideałem męskości, niedostępny emocjonalnie weteran, przystojny utracjusz i zabijaka, w którym kochałby się prawie każdy hetero facet, gdyby go wtłoczyli w ciało kobiety, biega po mieście manifestując jak bardzo na niczym mu nie zależy. Obok niego orbituje totalna sexbomba, piękna i niebezpieczna (bo niezdecydowana czy gonić utracjusza, czy przed nim uciekać) tancerka Caprice, która porzuciła swoją cnotliwą naturę i dawne imię - Debbie, by wyrażać się artystycznie w zarządzanym przez mafijnego bossa (prywatnie jej narzeczonego) nocnym klubie. Boss z racji swojej pozycji nie biega tylko się objawia majestatycznie gdy trzeba. Widać mówili mu w dzieciństwie, że bieganie jest poniżej godności. Ma od tego licznych głupkowatych krewnych, którym nasz protagonista będzie mógł złamać którąś część ciała demonstrując samcze przywództwo i podnosząc kącik ust czytelnika – w grymas pogardliwego uśmieszku. W końcu czytelnik na to czeka. Widzi przecież, że ten żałosny samiec sigma staje na drodze alfy. A że droga akurat wiedzie donikąd – wszak to nikomu nie wadzi.

Wizualnie wszystko jest tu doskonałe. A najdoskonalsze są artystyczne występy Caprice. Nawet mi się zrobiło gorąco. Mężczyźni mają kanciaste szczęki, dołki w brodach (tylko ci męscy), a kiedy biją po mordzie, to widać spięcie każdego mięśnia z osobna. Kobieta (każda) jest absolutną boginią o krągłych piersiach i czerwonych ustach rozświetlających brutalny męski świat czerni i bieli. A jeśli nazwiesz ją „dziwką” chętnie wskoczy ci do łóżka. W tym mieście gdzie rządzi siła, a czysta miłość już dawno umarła. Mieście równie fantastycznym wizualnie, godnie niosącym swoją rolę osobnego bohatera. Krótko mówiąc – jest na co popatrzeć i do czego wrócić. I całe szczęście, że będzie można to zrobić bez bólu i szybciutko, gdy już wyjdzie drugi tom. No tak – szybciutko, bo jak na archetypiczny męski świat przystało nikt tu nie gada po próżnicy. Ale za to jak już mówią…

Wybaczcie, muszę zacytować (bo nie zasnę) dialog złodzieja okradającego sklep jubilerski z ekspedientką:

- Jesteś moim pierwszym.

- Mężczyzną?

- Złodziejem.

W tym punkcie można dojść do wniosku, że ja się natrząsam. Że ironizuję. Nic z tych rzeczy. To jest konwencja. Ja tę konwencję rozumiem i szanuję, chociaż mnie ona nudzi. Ale jestem tu absolutnie nieistotna, bo pierwsza polecę „Noir Burlesque” kumplowi. Tak jak poleciłabym ten film z Nortonem i Pittem - już Wy wiecie który, gdybym znała takiego, co go nie widział. By więc nie być gołosłowną: chłopaki czytajcie "Noir Burlesque", da Wam więcej prostej radości niż myślicie.

 

Autorka:  Dominika Senczyszyn