wtorek, 29 listopada 2022

Z importu #3 Shuna's Journey. Hayao Miyazaki



Hayao Miyazakiego chyba nie muszę nikomu z czytelników przedstawiać, bo to najsłynniejszy twórca w historii japońskiej animacji. Tworzył też mangi, poniekąd głównie dlatego, że w Japonii tak działa rynek – dobrze, gdy popularny komiks poprzedza film. Właściwie to do niedawna sądziłem, że stworzył jedną mangę, „Nausicaä of the Valley of the Wind”, którą zresztą mam na półce i obiecuję o niej kiedyś Wam napisać. Niemniej, kilka dni temu na rynku anglosaskim pojawił się kolejny rodzynek: „Shuna's Journey”. Zadziałałem szybko i już ją mam w rękach, a nawet ją przeczytałem.

Nie do końca wiadomo, czy rzecz dzieje się w zamierzchłej przeszłości czy dalekiej przyszłości. Pewien młody książę cierpiącego głód plemienia wyrusza na poszukiwanie ziaren rośliny, która mogłaby złagodzić biedę panującą w jego krainie. Fabuła jest prościutka i oparta o Tybetańską legendę, jednak została dość mocno przecedzona przez wyobraźnię mistrza japońskiej animacji. Ma cechy zarówno fantasy jak i sci-fi. Jest przy tym dość kameralna. To nie „Blade Runner” czy nawet „Mad Max”, to opowieść o głodnych, prostych ludziach, którzy szukają wyjścia z sytuacji i są gotowi ryzykować życie, by odmienić los swój i swoich bliskich. Atmosferą rzecz sytuuje się pomiędzy „Nausicaą” i „Księżniczką Mononoke” z tym, że to mniej spektakularna, mniej epicka historia. Wszystko opowiedziane jest jak ludowa, wiejska gawęda. Większość plenerów to pustkowia i małe wioseczki – tylko przez kilka plansz będziemy odwiedzać większą metropolię przypominającą średniowieczne miasto. Być może komiks ten nie wbije Was w fotel od strony fabularnej, ale jego folkowa prostota może być też zaletą.

Wgniotą Was natomiast w glebę grafiki. Nie jest to typowa manga, bo (co nie zdarza się często w tej formie sztuki) kolor jest położony na całej opowieści i są to zjawiskowe akwarele, obok których nie da się przejść obojętnie. Wszystkie znajdujące się tu ilustracje można z powodzeniem oprawić i powiesić na ścianie. Bogactwo przygaszonych nieco barw opowiada nam o różnych porach roku, naturze, pustkowiach jakiejś narodzonej w głowie Miyazakiego tundrze. Nie ma też co się oszukiwać, bo prawdopodobnie są to przerobione na narracje komiksową storyboardy i tekst nieraz wydaje się wciśnięty na siłę. Dymków jest tu jak na lekarstwo, to obrazy, ledwie uzupełnione narracją literacką, prowadzą nas przez opowiadaną historię. Plansze dzielone są zaledwie na dwa-trzy kadry, często wcale. W posłowiu (pochodzącym z 1983 roku) Miyazaki twierdzi, że chciał stworzyć film animowany, ale nie było szans na to, żeby któreś studio wówczas zainteresowało się tą kameralną fabułą, zdecydował się więc na swoistą powieść graficzną. Czy wyszło to tej opowieści na dobre? Niekoniecznie, ale dzięki temu mamy przecudny album ukazujący to, co kochamy w twórczości Japończyka najbardziej. Jeśli ją cenicie, to musicie zdobyć tę pozycję.


Pojawienie się tego tytułu na polskim rynku jest raczej mało prawdopodobne. Nie dlatego, że wydawcy nie widzą w tym interesu, wręcz przeciwnie. Hayao jest jednak ponoć niechętny Polsce. Podobno dlatego, że wplątaliśmy się w wojnę w Iraku i on, jako pacyfista, zlewa nas ciepłym moczem. Trochę głupia teza, bo po angielsku jego prace się ukazują, a przykładowo Ameryka cały czas gdzieś wojuje. Możliwe też, że nasz rynek jest dla niego za mały. Jakkolwiek by nie było, wielka szkoda, bo wydanie anglosaskie kosztuje małą fortunę, a nie jest jakoś wybitnie dobre. U nas ta manga kosztowała by z połowę tego, co przyjdzie nam zapłacić za wersję anglojęzyczną. Niemniej na razie nie ma innej opcji.


Brak komentarzy: