środa, 30 listopada 2022

Nieśmiertelny Hulk. Tom 2. Al Ewing

 


 

Al Ewing, czyli gość, który napisał w sumie sporo (nie tylko dla Marvela), ale dopiero „Nieśmiertelnym Hulkiem” chyba naprawdę wypłynął na szersze wody, to jest jakiś cudotwórca. Gdyby ktoś kilka lat temu mi powiedział, że sposobem na odświeżenie zieleni najpotężniejszego giganta w historii superbohaterstwa będzie dopisanie do jego genezy sporej dozy mistycyzmu i odkopanie praktycznie na raz wszystkich dawno już zmęczonych wątków, popukałbym się w czoło tak mocno, że zsiniał by mi paluch. Tymczasem zwykłe „udało się” byłoby w tym przypadku ogromnym niedopowiedzeniem.

Mamy w kulturze wiele definicji piekła, większość z nich jest mocno osobista. Prawie wszyscy chyba jednak mogą się zgodzić, że całkiem dobrym kandydatem do tego miana jest miejsce, w którym nasze koszmary dreptają sobie swobodnie z wypalonymi oczodołami, a widmo znienawidzonego, despotycznego ojca przemawia w imieniu ogromnej, zielonej mordy, ziejącej promieniowaniem na horyzoncie. Zaczyna się więc ciekawie, w momencie zakończenia pierwszego tomu, Hulk wędruje sobie po tym wesołym krajobrazie i jedynym znanym sobie sposobem, czyli siłą sflaczałych chwilowo mięśni, funduje Bruce’owi Bannerowi nieco lobotomiczną terapię. Na tym jednak fabuła nie poprzestaje, bo przecież gnostyczne rozważania o psychologicznej manifestacji przeciwieństwa sił najwyższych to za mało. Ostatecznie więc wrócimy również do spraw typowych dla hulkowych historii – oszalałej z nienawiści komórki militarnej i prania się po mordach z Abominacją, jeszcze bardziej abominacyjną tym razem.

Co bym o drugim tomie „Nieśmiertelnego Hulka” nie napisał, wszystko będzie brzmiało banalnie w porównaniu z faktyczną zawartością komiksu. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, przecież to kontynuacja, ale utrzymanie poziomu i rozwój pomysłów zawsze są godne pochwały. Pomysłami właśnie ta seria stoi – Al Ewing to kompletny alchemik fabuły. Może i w jego baniaku nie zrodziło się nic do końca nowatorskiego, ale klient tak zręcznie poprzeplatał utrwalone w Marvelu gamma-gotowce z niepowiązanymi dotąd fragmentami kultury (nie tylko popularnej), że ta hulkowa zieleń ani trochę nie trąca zgnilizną. Seria Ewinga to w efekcie, co się dobrze składa, totalna mutacja. Elementy składowe jeszcze da się rozpoznać, ale całokształt jest świeży, szokujący i czasem obrzydliwy.

Starczy ogólników, nie recenzowałem pierwszego tomu, więc musiałem jakoś odpalić rozruch silnika zachwytu. Ta, zbyt wiele krytyki to tutaj nie będzie, to moja ulubiona seria Marvela z ostatnich kilku lat, deal with it. Żeby nabrać dystansu poczytałem nawet trochę krytycznych opinii, miałem nadzieję znaleźć mankamenty, które naćpany zielonym sosem mogłem wcześniej przeoczyć, ale nie wyszło. Miejcie litość, jak psioczyć na komiks z jednej strony wyciągający miodne dla trykociarskiego maniaka motywy, a z drugiej znacznie rozszerzający od zawsze obecną warstwę psychologiczną, że już o dodatkach zalatujących Lovecraftem nie wspomnę? Powraca Samson, powraca uwielbiany Rick Jones, coraz większą rolę gra Alpha Flight przemianowane teraz na Gamma Flight z Puckiem na czele, bardziej zajebistym niż kiedykolwiek. Absorbing Man, po krótkiej przygodzie z negatywnym wpływem hulkowego sterydu, dostaje coś na wzór małego redemption arc, a Betty wreszcie nie jest znów jedynie damulką do ocalenia, wręcz przeciwnie. Ewing zgarnia do swojej fabuły każdego, kto ma cokolwiek wspólnego z Bannerem i żadnej z tych postaci nie traktuje po macoszemu. Nikt tu nie jest niepotrzebny, nikt nie świeci jedynie ząbkami w celu zwiększenia sprzedaży, a w Marvelu kurewsko rzadko się to zdarza.

Mając za protagonistów często przeobrażające się w odpychający sposób zlepki napromieniowanych komórek, dla których rozszarpywanie przeciwników jest nieszczególnie poważnym problemem moralnym, trudno nakreślić wyraźnie granicę między tymi dobrymi i tymi, co to im dopingować w teorii nie powinniśmy. Złole są tu na szczęście wyraźnie parszywi, nawet bardziej kaprawej niż zwykle facjaty Hulka, a więź czytelnika z bohaterami buduje introspekcja. Rozjebana psyche Bannera jest w „Nieśmiertelnym Hulku” przedmiotem częstej analizy, poważnej i nawet momentami rozczulającej. Ten element gra jednak drugie skrzypce, bo na pierwszym planie (teoretycznie, bo głównie w ramach wtrąceń) znajduje się rozprawa na temat natury zła i diabła. Powiązanie promieniowania gamma z czymś nadnaturalnym było ryzykownym krokiem, ale w świecie tak napakowanym magią zrobienie z zagadnienia naukowego czegoś, co może otworzyć dosłowne drzwi dla sił pierwotnych, było strzałem w dziesiątkę. Tak samo jak wyrażenie tej warstwy za pomocą porównań do kabalistycznego Drzewa Życia i Zaratusztrianizmu, poetyckie i patetyczne, ale trafne i zastosowane ze smakiem. Nigdy nie myślałem, że w mainstreamowym komiksie superbohaterskim przyjdzie mi czytać o Keter, Kamaelu i Ahura Mazdzie bez ciar zażenowania.

Zarzuty jakieś? No dobra, to absolutnie nie jest seria dla świeżaków w tym temacie. Pogubić się łatwo, bo choć Ewing jest dobrym scenarzystą, to gładkość jego pióra nie złagodzi uderzenia głową o mur nadmiaru fantazyjnych wymysłów. Wysoki próg wejścia przeszkodził mi przed proponowaniem tego komiksu nowicjuszom i w drugim tomie jest tylko gorzej. Łagodna ekspozycja nie czyni potencjalnej skuteczności takiego pierwszego kontaktu czymś niemożliwym, ale mnie by chyba nadal głowa rozbolała.

No i pozostaje też kwestia rysownika, Joe Bennetta, który okazał się antysemitą osranym i Marvel słusznie przerwał z nim współpracę. Wywalili go w momencie pracy nad innym komiksem i zastąpili Gregiem Landem, na co moim jedynym komentarzem może być „xD”, no ale Land jest tylko kiepskim artystą. To nieporównywalnie mniejsze przewinienie i nie dotyczy omawianego tytułu. Skoro mamy to z głowy, to jak wygląda „Nieśmiertelny Hulk” od strony artystycznej? A no niby wygląda cudownie. Nie jestem wielkim fanem sposobu, w jaki Bennett rysuje twarze, ale jego zdolnościom technicznym i znajomości anatomii (zwłaszcza gdy ta jest wypaczana) nie można nic zarzucić. Nawet jeśli czasem zdarzą mu się kadry narysowane jakby od niechcenia i wtopy tak komiczne, że muszą być intencjonalne – w tym tomie są dwa rysunki wręcz memiczne, poszukajcie sami i dajcie mi znać. Jakoś to wszystko wizualnie nadal wpisuje się częściowo w błyszczące, banalne trykociarstwo, ale często postawione na głowie, zmutowane szokującą brzydotą i zaskakującymi dawkami brutalności. Co jednak najważniejsze, krecha jest pewna, ilustracje zachwycają dynamiką bez utraty drobiazgowego skupienia nad cieniowaniem i paskudnymi detalami, zazwyczaj. Muszę również pochwalić kolory nałożone przez Kyle’a Hotza. Facet rozumie, jak światło działa na barwy, ale też nie pozwala, by realizm odebrał scenom odpowiednią atmosferę wyrażoną dobranymi paletami, dobry złoty środek. Ach, no i okładki od Alexa Rossa inspirowane klasyką pulpowego horroru, perfekcja!

Ostateczny werdykt jest taki, że napromieniowało mi banię i teraz jestem niebezpieczny. Zarażam gdzie się da i kogo się da uwielbieniem do roboty Ewinga. Jestem mu wdzięczny za zrobienie pierwszego od wielu lat niemalże doskonałego komiksu z Hulkiem. Moje zdanie może więc być nieco wypaczone, ale wydaje mi się, że drugi tom jego runu tylko zachęca do dalszej lektury. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć ciąg dalszy popapranych przygód Bruce’a w Gammalandii. Chcę wiedzieć, co jeszcze scenarzysta wyciągnie z koszyka tropesów i jak te banały przekuje w nową jakość. Sprawne napisanie połączenia poważnej, osobistej historii ze spektakularnym, superbohaterskim odpałem wydawało mi się wcześniej niemożliwe, a „Nieśmiertelny Hulk” dał mi właśnie to i jeszcze dużo, dużo więcej. 



Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: