Miło się czasami pomylić. Dopiero co, przy okazji klejenia innego tekstu, podsumowałem Jeffa Lemire jako gościa traktującego nieautorskie komiksy po macoszemu. Nie jest tajemnicą, że jego pisanko dla Marvela zwykle buty może czyścić takim dziełom jak „Twardziel”, „Opowieści z hrabstwa Essex” i „Podwodny Spawacz”. Kanadyjczyk wyraźnie lepiej czuje się w kameralnych, osobistych historiach obyczajowych. Odnajduje się opisując relacje rodzinne w malutkich miastach. Chociaż naprawdę dobrze wyszedł mu „Moon Knight” i nawet jeśli uwielbiam jego run „Animal Mana”, to w jego umiejętność sklejenia czegoś sensownego w ramach bezkresnego kosmosu Domu Pomysłów nieco wątpiłem. Najwyraźniej całkiem niesłusznie.
Thanos zdycha. Czołowy piewca eugenicznych pierdół i wierny piesek marvelowego uosobienia śmierci wreszcie sam odczuwa na sobie jej czarne szpony. Szalony tytan słabnie każdego dnia z powodu tajemniczej, entropicznej choroby. Ulewająca się z jego fioletowej mordy jucha nie skłania go jednak do refleksji nad własną moralnością. Groźniejszym przeciwnikom stawiał czoła, więc i tym razem radzi sobie z problemem w typowy dla siebie sposób – mordując, zastraszając i promieniując karykaturalną megalomanią. Pogłoski o jego słabości motywują jednak do działania tych, którzy z różnych pobudek chcieliby skrócić postrach wszechświata o głowę. Wśród nich największym zagrożeniem muszę okazać się barwna ekipa zebrana przez Thane'a – zakompleksionego syna niszczyciela światów.
Zajebiście się pisze o Thanosie! Nie trzeba się ani trochę obawiać powtórzeń, bo Pan Pomarszczony Podbródek ma tysiące potencjalnych imion. Zajebiście się pisze o „Thanosie” z kolei, bo to po prostu klawy komiks. Specjalnością Lemire'a jest pisanie o problemach rodzinnych, a w kosmosie Marvela chyba trudno znaleźć bardziej porąbaną familię od tej skupionej w drzewie rodowym purpurowego paszczura. Scenarzysta oparł się jednak pokusie kalkowania swoich poprzednich fabuł i po prostu zabawił się w lekko przewrotną space operę wyraźnie inspirowaną klasycznymi tytułami z tego nurtu. Tutaj narrator wprowadza nas w opowieść przerywaną fragmentami reportażowymi, a główne skrzypce grają w niej ciekawe postaci z ławki rezerwowej Marvela. Na drugim planie też znajdzie się miejsce dla kilku dziwaków wyrwanych z różnych odmętów spandeksowego kosmosu, a obecność każdego z nich, o dziwo, ma sens.
To jednak nie w kolorowej menażerii kryje się dobro Thanosa. Po pierwsze, fabuła o dziwo potrafi lekko zaskoczyć, chociaż epickich wiraży narracyjnych się nie spodziewajcie. Po drugie, punktuje tytułowy psychopata. Lemire nie stara się wycisnąć z nas bzdurnej empatii w stosunku do masowego mordercy, ale skutecznie kreuje go na postać wartą szacunku. Czasem nawet, wbrew sobie, kibicowałem głównemu złemu polskich multipleksów, a jaranie się złolami jest przecież żałosne! Fakt, głębi tu nie ma za grosz, refleksji na temat przemijania i trudnej ojcowskiej miłości ze świecą szukać, ale możemy popatrzeć jak Nebula wyrywa wrażliwego, bootlegowego klona Lobo. Scenarzysta trochę zluzował, nie idąc jednocześnie w całkowity idiotyzm i wyszło mu to zdecydowanie na dobre.
Całkiem klawo jest też pod względem wizualnym i to „klawo” jest lekkim niedopowiedzeniem w przypadku rozpoczynającego tom Mike’a Deodato Jr. i też lekką przesadą w odniesieniu do ilustrującego drugą część Germana Peralty. Obaj panowie bawią się trochę architekturą kadrów, obaj bajerancko kreślą elementy składowe wszechświata i liczne efekty energetyczne. W tym neonowym szale Deodato robi jednak wszystko trochę bardziej i trochę lepiej, dużo większą uwagę przykładając też do kreślenia elaboratnej technologii. Jego styl jest odrobinę bardziej konkretny, mocniej zaznacza negatywną przestrzeń rysunków przy pomocy gęstych cieni. Peralta, pomimo spektakularnego ogółu, w szczegółach pozwala sobie na banalną, typową komiksowość i głupie miny. Na szczęście podobnego rozwarstwienia nie ma przy kolorach – Frank Martin i Michelle Rosenberg wypełnili strony ogromną ilością rozważnie dobranych barw. Umiaru tu nie ma za cholerę, dominują zabiegi komputerowe, ale rezultat można podziwiać bez oczopląsu.
Naprawdę się cieszę, że Lemire potrafi napisać dobry komiks superbohaterski bez forsowania zbędnej głębi. Może i „Thanos” nie jest paradą powodujących uciechę debilizmów i bezmyślnej akcji, ale jego atrakcyjność polega głównie na miodności narracji i dobrych kreacjach licznych postaci. Potrafi wciągnąć, czasem nawet delikatnie zaskakuje, przede wszystkim bawi do ostatniej strony możliwością obserwowania potężnego świra w niesprzyjających okolicznościach. Do szczytu umiejętności autora nadal jest tu daleko, to po prostu nie jest jego konik, ale zdecydowanie nie nazwałbym tego komiksu marnotrawstwem talentu.
Autor: Rafał Piernikowski