Docenia się dobry szajs, dopóki nie dostanie się szajsu doskonałego. Dopiero co chwaliłem Jeffa Lemire za to, że udało mu się częściowo olać swoje patetyczne ciągoty i napisać zwyczajnie fajowy komiks o kosmosie Marvela. Napisał coś lepszego od swojej zwyczajowej (wciąż porządnej) chałtury na zlecenie. Nawet jeśli nie obyło się bez biadolenia o problemach z ojcem, co jest absurdalną oczywistością, gdy rodzicem jest powalony Tytan odpowiedzialny za wymordowanie połowy wszechświata. Teraz na scenę wbił Donny Cates, właściwy człowiek na właściwym miejscu. W jego rękach międzygwiezdne eskapady kretyńsko potężnych nadistot, choć nadal nie mają sensu, w swojej bzdurności gwarantują gargantuiczne ilości ubawu, aż ślina leci z pyska rozwartego w bezmyślności. Tylko że nie do końca.
Purpurowa morda zniszczenia ostatnio nie miała łatwo. Starcie z własną śmiertelnością i elaboratna, mordercza intryga w wykonaniu owocu własnych lędźwi każdego zmusiłaby do refleksji. Thanos nie jest jednak każdym, wydarzenia z poprzedniego tomu nie zmotywowały go do zastanowienia się nad sensem swojej miłości do powabnej personifikacji Śmierci. Zamiast rozważać emeryturę na Florydzie, Szalony Tytan zaczął realizować typową zawartość swojego CV – zwyciężanie w walce o międzygwiezdną władzę. Radosne budowanie totalnej, brutalnej hegemonii przerywa mu pojawienie się Kosmicznego Ghost Ridera – porąbanego posłańca, przynoszącego ofertę nie do odrzucenia. Serio, biedny naprawdę nie może jej odrzucić, bo płonąca czacha po prostu bierze go za ryj i zabiera na wycieczkę siłą! Thanosa!
Cates w sumie nie olał całkowicie konwencji rozpoczętej przez poprzednika. Nie kłamałem – totalnie pokręcona rozwałka w bezkresie wszechświata gra tu pierwsze, ekstremalnie efekciarskie skrzypce. Taka pojebańcza centryfuga, niezależnie od intensywności, sama w sobie mogłaby jednak prędko zmotywować do ziewania. Scenarzysta zabiera nas więc na diabelski młyn, ale jego obroty kontroluje z rozsądkiem, odrobiną głębi równoważąc strzelanie promieniami śmierci, kosmiczne motocykle i Hulka skutego łańcuchami z kości Cyttoraka. Zakończenie historii z poprzedniego tomu śmiało możecie uznać za pretekst do pokazania najgorszego z najgorszych okładającego się z po mordach z dzierżącym Mjölnir Srebrnym Surferem, Galactusem i innym, jedynym godnym przeciwnikiem. Nie będzie to dalekie od prawdy. Jest to jednak pretekst zrealizowany z głową, dzięki czemu parada absurdu mówi nam niesłychanie wiele na temat charakteru (pro/an)tagonisty.
Niewiele mniej, w z grubsza humorystyczny sposób, o właścicielu pomarszczonego podbródka mówi epizodyczna, różnorodna zawartość dołączonego do tego wydania „Thanos Annual“. Sześć króciutkich historii, każda realizowana przez inny zespół twórców, ma w skrócie za zadanie pokazać nam, jeśli jeszcze się nie zorientowaliśmy, że rozgniewane winogronko jest niecnym chujem. Na przeciwnych biegunach realizacji najbardziej spodobał mi się tu arcypoważny, artystowski fragment autorstwa Ala Ewinga i Frazera Irwinga, a także przypominająca „Nienawidzę Baśniowa“ opowieść o Thanosie odwiedzającym świat uroczych, pluszowych Rozkoszniaków. Dodatki tego typu bywają drętwe, często gubią klimat całości. Nic z tych rzeczy, tu dostaliśmy bardzo przyjemny przerywnik przed występem gwiazdy wieczoru.
Chrzanić bowiem to jebitne „THANOS“ walnięte na okładce! Fakt, większość albumu skupia się na tym gościu, większość ta jest świetnie napisana i narysowana tak, że w superhero raczej nie powinno się liczyć na nic lepszego. Całkowicie satysfakcjonująca lektura. Potem jednak dostajemy spin-off tak powalający, że przydługi wstęp jawi się jak klatka powstrzymująca obłąkańczą kreatywność Catesa. Punisher, czyli Frank Castle, z mocami Ducha Zemsty i kosmiczną potęgą herolda pożeracza światów. Brzmi jak coś, czym jarałbym się w okresie wzmożonej produkcji pryszczy i dokładnie tak jest! Jako jedyny ocalały ze (swojego) starego wszechświata, bohater postanawia zapobiec terrorowi Thanosa, cofając się do przeszłości i wychowując własnoręcznie mordercze dzieciątko. W efekcie dostajemy coś, co mogę streścić tylko jako Cosmic Ghost Rider kills the Marvel Universe. Tak intensywnego rozpierdolu nie widziałem w Domu Pomysłów chyba nigdy, a pojawienie się (na przykład) Kaczora Howarda z mocami Juggernauta to tylko jedna z wielu wisienek na torcie o przejmująco intensywnym smaku.
No dobra, ale co w tym wyjątkowego? Ot, fantazyjna rozwałka na ogromną skalę, pozbawiona sensu rzeź dla samej rzezi. Problem w tym, zatroskane mordeczki, że Donny Cates ma łeb na karku. Każdy, kto czytał „God Country“ jarzy, jak wiele przemyślanej refleksji ten scenarzysta potrafi przemycić za fasadą epickiej akcji. Ghost Rider 2.0 może z początku jawić się jako przesadzona kopia Deadpoola rzucającego słabymi żartami, ale autor obdarzył tę postać wiarygodnymi motywacjami a tok narracji niespodziewanie przybiera poważniejszy ton. Przez to, na przestrzeni pięciu zeszytów, dostajemy kupę zabawnej samoświadomości, niesamowicie widowiskową akcję, sporo przemyślanej głębi i epickość rzucająca tekstami typu „Czy ty masz pojęcie, jak bardzo się powstrzymuję, by nie niszczyć światów samym swym stąpaniem?!“. No sztos, to wszystko gra razem spójną symfonię szczytowej jakości trykociarstwa w tej części jego realiów, która z kameralnością nie ma nic wspólnego. To się nie zdarza, nigdy.
Może jeszcze parę słów o rysunkach, bo mi miejsca zaczyna poważnie brakować. Zadowolenie oczu eskalowało mi w tandemie do radochy w mózgowiu. Poza lekko tendencyjnym i bezpiecznym podejściem do kadrów, nie mógłbym absolutnie nic zarzucić robocie Geoffa Shawa. Jego styl może nie jest szczególnie rozpoznawalny, ale jest mrocznie, gdzie mrocznie być powinno, a cała reszta cieszy dynamiczną akcją i błyszczącymi promieniami z tyłka. Kilka świetnych splashy, sporo zaskakująco stonowanej brutalności i bardzo ładne kolory autorstwa Antonio Fabeli. Skupiająca się na Ghost Riderze końcówka chyba jednak ogólnie podziałała jako katalizator nieskrępowanej kreatywności, bo nawet robota tego samego kolorysty wygląda tu o niebo lepiej. Ołówkujący tu Dylan Burnett ma wywalone na realizm i chwała mu za to. Naszkicowana przez niego część albumu to nawet nie petarda – to reakcja łańcuchowa złożona z setek różnorodnych, widowiskowych eksplozji płynnej dynamiki, bezbłędnej narracji wizualnej i rozbrajającej, nieco przerysowanej mimiki. W życiu bym nie pomyślał, że jarająca się czaszka może wyrażać tyle emocji! Przez porąbane fantazje Catesa, Burnett musiał w swoje wyraziste kontury ująć naprawdę ogromne ilości barwnych postaci i scen. Zadanie wykonał pieczołowicie, szczegółowo i wyraźną, zaraźliwą pasją. Facet z pewnością ma frajdę z rysowania i jego satysfakcja w pełni udzieliła się również mnie.
Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, jestem zachwycony. Dawno nie miałem tyle radochy z czytania komiksu, dawno nie poczułem tej dziecięcej fascynacji trykociarską fabułą. W „Thanosie” najlepszą robotę robi część, która właściwie z samym Thanosem nie ma zbyt wiele wspólnego, ale i teoretycznie główne wątki nie śmierdzą wtórną stęchlizną. Cates, podejmując rękawicę po Jeffie Lemire skupionym wtedy na „Black Hammer”, stanął przed ogromnym wyzwaniem i odniósł sukces. Przypieczętował moją sympatię, mocno rozpaloną już przy lekturze „God Country”, a nawet przerósł moje wszelkie oczekiwania. Wziął sobie tonę pozornie debilnych pomysłów i jakimś magicznym sposobem zlepił je w dowód na to, że nawet największe absurdy superbohaterskiego świata od geniuszu dzieli jedynie przemyślana realizacja. Egmoncie, chcę więcej. Ino prędko, zanim Marvel zarżnie nowego Franka Castle bylejakością.