Jeśli Marvel kiedykolwiek
był faktycznie Domem Pomysłów, to Chris Claremont byłby w
konstrukcji tego domu jednym z ważniejszych fundamentów. Nie mam
nawet za bardzo okazji do kolejnego powtórzenia swojego ulubionego
żartu z mutanckim bingo, bo siedemnastoletni staż Claremonta w
pisaniu komiksów z X-Men był tym okresem, gdy później wałkowane
do bólu motywy dopiero się rodziły. To właśnie on wprowadził do
świata homo superior drużynowe crossovery, Dark Phoenix,
alternatywną przyszłość z Nimrodem w roli głównej i masę
silnych kobit (Rogue, Psylocke, Emmę Frost, Mystique i wiele
innych), co nie było w tamtych czasach wcale tak bardzo oczywiste.
Bez tego człowieka mutanci pewnie utonęliby w czeluściach
uniwersum jak jacyś, nie ujmując, Inhumans.
Powtórzę się
trzeci raz chyba (przeczytajcie sobie moje inne teksty o X-Men), ale
mutanci łatwo nie mają w życiu, już w 1986 roku to było
oczywistością nie do przeskoczenia. Morlokowie, grupa również
stworzona przez Claremonta zresztą, to mają już szczególnie
przejebane. ekipa wyrzutków (naród prawie!), którzy nawet w
świecie wypełnionym gadającymi drzewami i humanoidalnymi zbitkami
cegieł, muszą z różnych względów odcinać się od społeczeństwa
w kanalizacji, chyba od samego początku swojego istnienia była dla
Marvela narracyjną piniatą. „Punkty zwrotne – Masakra mutantów”
to chyba kulminacja ich martyrologii. Motywowana chuj wie czym
(przynajmniej na razie) ekipa Marauders schodzi bowiem do kanałów i
rozpoczyna rzeź, mordując kogo popadnie. Podzielony skład X-Men w
radzeniu sobie z tym dramatem wykazuje średnią skuteczność.
Można rzec, że fabuła kręci się w
okresie burzliwym dla wychowanków Profesora X, ale w ich posranym
życiu nie ma okresów spokojnych, więc organizacyjna kotłowanina
nie jest niczym wyjątkowym. Oryginalny skład X-Men udaje
rasistowską bojówkę, potajemnie działając jako X-Factor, a
przywództwo nad resztą obejmuje pozbawiona mocy Storm (szefując
też Morlokom). Więcej wiedzieć nie musicie, ale autorzy chyba nie
do końca się z tym zgadzają. „Masakra mutantów” to bowiem
niestety telenowela, przedramatyzowany harmider powierzchownych
relacji i konfliktów, które tak naprawdę nikogo nie powinny
obchodzić. Przez zdecydowaną większość albumu miałem ochotę
przypominać wszystkim, pożal się się Boże, „bohaterom”, że
„Halo, pamiętacie o Marauderach mordujących bez litości
niewinnych ludzi?”. To, jak bardzo olany w tej historii jest
koszmar zagłady Morloków jest dla mnie solą w oku i na obronę
Claremonta powiem, że we fragmentach pisanych przez Louise Simonson
jest to bardziej odczuwalne. Tak, wtedy komiksy cechowała nieco inna
wrażliwość, ale przedkładanie wagi występów gościnnych
kolorowych trykociarzy i nowego wątku z Apokalipsem nad faktyczny
„Punkt zwrotny” jest niesmaczne.
Innym problemem może być
charakter narracji wynikający z wieku zawartych w albumie zeszytów.
Nie wiem jak wy, ale ja już trochę straciłem umiejętność
akceptacji wszechobecnej ekspozycji, ścian tekstu wyjaśniających w
każdej chwili, co bohaterowie myślą i robią. Głupio niby czepiać
tego w komiksach z lat 80., ale przyjemność z czytania będzie
mocno zależeć od waszego nastawienia i przyzwyczajeń. Entuzjaści
napędzani nostalgią nie powinni mieć tego problemu. Dwa pozostałe
mankamenty są raczej uniwersalne. Pierwszym jest pierdyliard
postaci, z których właściwie ponad połowa mogłaby zostać z
fabuły wywalona bez żadnej szkody dla treści. Drugi to, niestety,
jakość tłumaczenia. Naprawdę chciałbym uniknąć tu biadolenia,
bo translatorykę darzę ogromnym szacunkiem i nie odczułem zgrzytów
przy innych tytułach w przekładzie Niki Sztorc, ale tutaj nie dało
się nie zauważyć niezgodności. Pewne kwestie brzmiały dla mnie
dziwacznie, więc porównałem je z oryginałem i ich pokraczność
była skutkiem tłumaczenia albo zbyt dosłownego, albo kompletnie
nietrafionego.
Zgońmy to jednak na te tony ekspozycji i
sztywniacki język, jakim były pisane komiksy w latach 80. Skupmy
się trochę na plusach, bo ich nie brakuje. Trzeba trochę chociaż
spojrzeć na „Masakrę mutantów” przez pryzmat czasów i w tym
kontekście samo podjęcie tak trudnego tematu robi wrażenie, to
naprawdę ważny moment w historii X-Men, nawet jeśli atmosfera
albumu trochę minimalizuje jego mroczny wydźwięk. To też perełka
dla tych z was, którzy ciągle stawiają ołtarzyki starym wydaniom
TM-Semic, soczysta piguła nostalgii superbohaterskiej i istotna
cegiełka w konstrukcji obecnego obrazu mutanckiego uniwersum
Marvela. Występ gościnny Daredevila jest właściwie zbędny, ale
za to dzięki Thorowi dostajemy jeden z lepszych fragmentów zbioru.
Raz, że jego relacja ze zwykłą, ludzką rodziną, u której przez
chwilę koczuje, jest przeurocza. Ważniejsze jest dla mnie
zaznaczenie jego obecności przy tak ważnych okolicznościach.
Marvel często grzeszy utrzymywaniem swoich wątków w narracyjnych
bańkach, a tutaj nordycki bóg słusznie zauważa, że warto by
interweniować w obliczu rozpaczliwej sytuacji i interweniuje z
ogromną skutecznością. Ostatecznie też trochę sobie zaprzeczę,
bo choć wiele z obecnych tu postaci jest zbędnych, to zawsze cieszy
mnie różnorodność obsady.
Zaskakując sam siebie, pochwalę
również rysunki. Trzeba lubić staromodne trykociarstwo, to fakt,
ale większość ilustracji jest naprawdę klawa, szczegółowa i
pięknie pokolorowana, przynajmniej gdy nie zasłaniają ich
dziesiątki dymków zasranych ekspozycją. To był ten okres
komiksowej historii, kiedy John Romita Jr jeszcze nie był tak
irytująco kwadratowy stylistycznie. Walter Simonson i Jackson Guice
zachwycają niezwykłą jak na ten okres historii świadomością
artystyczną, która przejawia się głównie w widocznie
przemyślanej kompozycji poszczególnych kadrów. Do tego Sal
Buscema, Alan Davis i Barry Windsor-Smith (między innymi). Można
gadać, że szata graficzna tego starocia jest dobra jedynie „jak
na tamte czasy”, ale nie mogę się zgodzić. Choć widać
gdzieniegdzie niedbałość, potknięcia i techniczne ograniczenia,
to moja nieco już przytłumiona nostalgia przy kontakcie z tym tomem
nie zgasła.
„Punkty zwrotne – Masakra mutantów” to mus
dla tych z nas, którzy już regularnie ustawiają się w kolejce na
kolonoskopię, dla komplecistów przepięknie żółtej serii też.
To również dobra propozycja dla świeżaków zainteresowanych tym,
jak tropesy w świecie X-Men powstawały, wartościowe zapiski
archiwalne dla bardziej zaangażowanych. Ten tom może jednak sprawić
wam nie lada problem, jeśli lubicie superbohaterstwo w wydaniu
bardziej nowoczesnym. Miłośników przyziemnego, kameralnego
podejścia do gatunku pewnie przytłoczy ilością zbędnych postaci
i zniechęci umniejszeniem powagi istotnego dramatu, a entuzjastów
akcji może paradoksalnie wynudzić. Ja sobie na półce zostawię,
cała seria „Punktów zwrotnych” prezentuje się bowiem pięknie
i z reguły nie pozbywam się komiksów, ale są zdecydowanie lepsze
sposoby na zainwestowanie tracących na wartości cebulionów.
Autor: Rafał Piernikowski