wtorek, 10 stycznia 2023

Sandman: Uwertura. Gaiman/Williams III/Sterwart

 

Późny Gaiman jako artysta jest mi całkowicie obojętny. Nie oczekiwałem więc nic po komiksie Sandman: Uwertura”, będącym niejako jego powrotem do świata Snu po wielu latach. Spodziewałem się wręcz skoku na kasę. Miło mi przyznać, że zostałem pozytywnie zaskoczony. To bowiem nie tylko piękny album, ale też pomysłowe złączenie ze sobą początku i końca tej wielotomowej opowieści.


Czuć, że Gaiman faktycznie kisił i dopracowywał ten pomysł latami, bo wszystko w nim jest dopięte na ostatni guzik. Mimo wielkiej, spektakularnej opowieści nie mamy wrażenia obcowania z komercyjnym blockbusterem czy czymś robionym, żeby zgarnąć po chamsku kasę na naiwnych komplecistach Sandmana – a tym jest niefortunna kontynuacja/spin-off, który obecnie mamy na rynku. Podróż przez krainy odwiedzane przez Sen jest prawdziwą ucztą, o dziwo wcale nie przeintelektualizowaną czy szpanerską, a przynajmniej nie od strony treści. Jest pobudzającą i kompleksową opowieścią i nie da się w nią włożyć szpilki. Poszerza również świat Sandmana o nowe postacie, o których istnieniu nawet nie śniliście.


Ja po latach, jako osoba mająca do Gaimana pewne pretensje o drogę pisarską, jaką wybrał, mianowicie przeskoczenie z roli kogoś, kto wraz z Moorem reformował skostniałe wówczas anglosaskie oblicze medium, do roli niezbyt wyszukanego storytelera fantasy dla mas, niejako się z nim godzę. Tym bardziej, że od strony formalnej to komiks szalony, chciałoby się rzec awangardowy.


Ważną rolę odegrał w całej układance J.H. Williams III. Moim zdaniem to najlepszy rysownik, jaki kiedykolwiek tworzył obrazki do Sandmana. Polskiemu czytelnikowi autor ten znany jest z eklektycznej graficznie „Promethei” Alana Moore'a, ale święcił też triumfy jako ilustrator typowo mainstreamowej serii Batwoman”. Mistrz w niebywały sposób, kradnąc ze sztuki secesji, ale też retro komiksów, podaje nam opowieść w taki sposób, że mimo efektowności kompozycji plansz (rozłożonych nieraz na dwie strony) zachowuje pełną czytelność tego, co się na nich dzieje. To, co się tu wyczynia na tej płaszczyźnie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania i pewnikiem jest z dwie klasy lepsze nawet od bardzo dobrego scenariusza Gaimana. Kolorami zajął się natomiast inny mistrz – znany z nakładania barw na Hellboya, niezrównany Dave Stewart.


Jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości odnośnie tego, czy warto sięgnąć po ten komiks, to wnet je rozwiewam. Warto, jak cholera, ale niekoniecznie teraz, jeśli czytacie nowe wydanie „Sandmana”. Kupcie ten komiks i poczekajcie z lekturą do finału opowieści. Ponoć tak chciał Gaiman i co ciekawe zalecał zacząć czytać wtedy Sandmana drugi raz. Jeśli ktoś lubi ten świat, to iście kusząca perspektywa.


 

poniedziałek, 9 stycznia 2023

RIP. Tom 2. Gaet's/Monier

 



Pierwszy tom RIP to była petarda, która urwała mi palce. Drugi jest nieco mniej efektowny, ale to dlatego, że nie ma już zaskoczenia. Jak bowiem sugerował pierwszy album i zapowiedzi na jego końcu, konstrukcja tego cyklu da nam szansę obserwowania pewnej kryminalnej draki z kilku perspektyw. Dwójka to też inna historia, bardziej gatunkowa, gangsterska, noirowa. Opowieść jest mniej egzystencjalna, ale i tak trafnie celuje w nasze serca i nie zostawi odbiorcy obojętnym.

Drugim bohaterem, z którego perspektywy będziemy poznawać wydarzenia, jest Maurice, były gangster. Na łbie siedzi mu policja i nie pozwala zerwać z dawnym życiem. Co ciekawe facet nie jest zaangażowany bezpośrednio w zdarzenia, jakie miały miejsce w pierwszym tomie, więc obserwować je będziemy niejako z boku, z dystansem. Mniej też w tym tomie smrodu i nieprzyjemnych rzeczy, co nie znaczy, że to wesoły komiks. Autorzy sugestywnie podają nam opowieść neo-noir, mocną, przytłaczającą i zajmującą. Bohater zdaje się personą zupełnie inną niż nieudacznik z pierwszej odsłony. Mimo iż życie go nie oszczędziło, zdaje się mieć jakieś resztki godności. Można nawet poczuć do niego sympatię, oczywiście jeśli lubi się gangsterskie opowieści o burzliwym życiu typowego dla takich historii antybohatera.

Mimo pewnych zmian w ciężarze opowieści, to jeśli miałbym opisać jej zawartość, stwierdziłbym, że to jednak historia do bólu mroczna i dekadencka. Do tego stworzona przez autorów, którzy w 100% kontrolują i rozumieją medium. Od strony komiksowej można by nawet uznać, że jest lepsza od poprzedniej, bo mniej tu natłoku na płaszczyźnie literackiej, na której oparty był pierwszy tom.

Warstwa graficzna stoi dalej na wysokim poziomie. Jednak, tak jak w przypadku fabuły, to już nie jest takie uderzenie młotkiem w potylice jak w pierwszym tomie. Niemniej wykorzystanie współczesnych technik (bo to komputer, tak?) zasługuje na uznanie i ten element układanki znów gra i buczy.

Ogólnie na razie nie ma elementu w „RIP”, który by nie banglał. Obcujemy ze znakomitym synkretyzmem obrazu i treści. Jestem niesamowicie ciekaw, czym autorzy mnie jeszcze zaskoczą i czekam z utęsknieniem na trzeci tom. Dwa pierwsze to moja ścisła topka 2022 roku.
 

niedziela, 8 stycznia 2023

Ostatnie spojrzenie. Charles Burns.

 


 

Zapomnijcie o „Niewidzialnych” Morrisona. Chcecie prawdziwe dzieło z serca kontrkultury? Potężne, postmodernistyczne uderzenie? Sięgnijcie po „Ostatnie spojrzenie” Charlesa Burnsa. Wielopoziomowa, mroczna opowieść, która do tego, mimo iż awangardowa, jest popisem znakomitego rzemiosła komiksowego. Nie będziecie zawiedzeni.


To kolejny komiks Burnsa o tym, że dojrzewanie to bardzo dziwny okres. Nie chcę mu zarzucać rzekomych chorób psychicznych, ale niepokój, jaki panuje na kartach tej opowieści, może wskazywać na jakieś zaburzenia. Ok, pal licho moje domysły, bo prawdopodobnie pamiętacie, jak trudna była (bądź jeszcze jest) wasza młodość. Dla niektórych wtedy wszystko jest dziwne i niepokojące.


Znajdziemy tu co ciekawe wiele inspiracji z kultury niezależnej i nie tylko. Jest oczywiście Burroughs, ale też bardzo istotna zdaje się „Głowa do wycierania” Lyncha. Oczywistym estetycznym nawiązaniem są też motywy kradnące wiele z „Tintina” Herge, co na jednym poziomie pozornie czyni z tej opowieści rzecz nieco hermetyczną, kierowaną do ludzi, którzy interesują się historią komiksu. Niemniej Tintin jest na tyle rozpoznawalny, że pewnie połapią się też ci, co go nie czytali.


Warto wiedzieć jednak, kim jest ta postać, bo „Ostatnie spojrzenie” to historia młodego undergroundowego preformera, przeobrażającego się na scenie w punkową wersję Tintina. Nie trudno się domyśleć, że ma to być alter-ego autora, który podobnie przedstawia się czytelnikom za pomocą rysunkowych bohaterów. Czuć, że to intymna opowieść. Co ciekawe na jednym poziomie traktuje – podobnie jak wspomniana „Głowa do wycierania” – o lęku przed ojcostwem. Nie trudno byłoby Burnsowi, który zresztą bywa porównywany do Lyncha, zrobić coś wtórnego w tej materii. Udało mu się jednak poskładać tę historię tak, że nie jest do końca podobna do czegokolwiek, co już znacie. Jest bardzo odważna, ale przy tym kameralna, ubrana w szaty dzieła awangardowego.


Jeśli interesujecie się komiksem niezależnym nie ma opcji, żebyście przegapili ten album. Co do innych odbiorców: oczywiście, jak to bywa w takich wypadkach, to nie jest dzieło dla każdego, ale to nie jest też rzecz szczególnie trudna w odbiorze. Symbolika jest dość prosta (tajemnicze jaja, płody itd.) i mimo dziwności to dość czytelna i oczywista fabuła, której nie sposób zarzucić bełkotliwość. Burns jest już mistrzem komiksu i świetnie radzi sobie z wielopoziomową narracją i wywoływaniem niepokoju. To, co dziwne i tajemnicze zostaje jednak sprowadzone na ziemie przez wątki dziejące się w rzeczywistości. Bo na tym poziomie to prosta historia, jedynie podkręcana psychodelicznymi wstawkami i przemocą. 

 

sobota, 7 stycznia 2023

Niewidzialni. Tom 2. Grant Morrison.

 


 

Dziś będę straszny, opowiem Wam dowcip. Grant Morrison, którego lwią część komiksów już przeczytałem, bywa zestawiany z geniuszem Alanem Moorem. Kompletnie niezasłużenie. Nie wiem, jak to możliwe, że „Niewidzialni” stali się dziełem kultowym. Chyba ludzie przytłoczeni pisaniną Morrisona uznali, że skoro nie rozumieją, o co mu biega, to musi być z niego jakaś tęga głowa, że ich to przerasta i typ musi być ponadprzeciętny. Przykro mi, ale według mnie nie ma w tym jego pisaniu za grosz sensu. To narkotyczny bełkot. Mówię to z pozycji kogoś, kto jeszcze niedawno z ciekawością sięgał po prace Szalonego Szkota. Dziś, po lekturze drugiego tomu „Niewidzialnych”, miarka się przebrała.


Co ciekawe pierwszy tom, w którym Morrison prawdopodobnie jeszcze się hamował (albo przy jego pisaniu nie stać go było na silne psychodeliki) bardzo mi się podobał. W drugim, wraz z eventem dziejącym się w około porwania bohatera znanego jako King Mob, będącego alter-ego autora (łysy pisarz tanich horrorów), wszystko chuj strzelił. Nie będę ukrywał, kompletnie nic z tego bełkotu nie zrozumiałem. Chcecie ze mnie zrobić idiotę? Proszę bardzo. Ja uważam, że Wy, fani Morrisona zostaliście oszukani. Król jest bowiem nagi i pisze, co mu ślina na język przyniesie. Do tego jest to bardzo trudne w odbiorze i nudne, zawieszone przez wiele zeszytów niejako w jednym miejscu, na jednym wątku. Owszem, są w tym komiksie lepsze momenty, gdy autor nie przesadzał najwyraźniej z dragami. Podobała mi się historia transwestyty, który kontynuując tradycje rodzinną, postanawia zostać wiedźmą. Podobają mi się wątki z brytyjskim biednym chłopaczkiem-ulicznikiem-anarchistą wciągniętym w struktury Niewidzialnych. Nie, nie podoba mi się pierdololo o porwaniu King Moba, stanowiące trzon tego tomu i główne danie tej części serii. Zderzenie z rzekomą klasyką komiksu było więc bardzo brutalne. Owszem, pewnie transgresyjność płciowa i tego typu wątki były w owych czasach odważne w mainstreamowym komiksie (acz Gaiman chyba robił to wcześniej i lepiej), ale ogólnie rzecz nie przetrwała próby czasu.


Przechodzę do pointy żartu. Morrison kiedyś śmiał atakować Moore'a. Szydził z tego, że koleś z robotniczego Northampton robi z siebie nie wiadomo jakiego intelektualistę, że przechwala się sobą samym i swoim intelektem w „Strażnikach”. Ten sam Morrison, nie jest w tym przypadku w stanie opowiedzieć zwartej, kompleksowej historii bez pseudointelektualnego bełkotu (są tu wręcz ściany grafomańskiej narracji), a do tego osadza swoje alter ego w centrum wydarzeń. Nie wiem, czy coś bardziej narcystycznego czytałem w całym swoim życiu. Zostałem tak wymęczony i przeciągnięty po glebie przez to nieumiejętne pseudointelektualne pisarstwo, że jestem najzwyczajniej wycieńczony i chce mi się rzygać na samą myśl o przeczytaniu jeszcze jednego tomu tego czegoś. Najgorsze jest to, że chcę doczytać tę serię do końca. Najzwyczajniej po to, aby do końca wyrobić sobie o niej zdanie. Ale ogólnie to raczej koniec mojej znajomości ze Szkotem. Nie chcę czytać więcej Morrisona. Nie namówicie mnie. Komiksów nie czyta się za karę.

 

 

poniedziałek, 2 stycznia 2023

X-Men. Punkty Zwrotne. Masakra Mutantów.

 


Jeśli Marvel kiedykolwiek był faktycznie Domem Pomysłów, to Chris Claremont byłby w konstrukcji tego domu jednym z ważniejszych fundamentów. Nie mam nawet za bardzo okazji do kolejnego powtórzenia swojego ulubionego żartu z mutanckim bingo, bo siedemnastoletni staż Claremonta w pisaniu komiksów z X-Men był tym okresem, gdy później wałkowane do bólu motywy dopiero się rodziły. To właśnie on wprowadził do świata homo superior drużynowe crossovery, Dark Phoenix, alternatywną przyszłość z Nimrodem w roli głównej i masę silnych kobit (Rogue, Psylocke, Emmę Frost, Mystique i wiele innych), co nie było w tamtych czasach wcale tak bardzo oczywiste. Bez tego człowieka mutanci pewnie utonęliby w czeluściach uniwersum jak jacyś, nie ujmując, Inhumans.

Powtórzę się trzeci raz chyba (przeczytajcie sobie moje inne teksty o X-Men), ale mutanci łatwo nie mają w życiu, już w 1986 roku to było oczywistością nie do przeskoczenia. Morlokowie, grupa również stworzona przez Claremonta zresztą, to mają już szczególnie przejebane. ekipa wyrzutków (naród prawie!), którzy nawet w świecie wypełnionym gadającymi drzewami i humanoidalnymi zbitkami cegieł, muszą z różnych względów odcinać się od społeczeństwa w kanalizacji, chyba od samego początku swojego istnienia była dla Marvela narracyjną piniatą. „Punkty zwrotne – Masakra mutantów” to chyba kulminacja ich martyrologii. Motywowana chuj wie czym (przynajmniej na razie) ekipa Marauders schodzi bowiem do kanałów i rozpoczyna rzeź, mordując kogo popadnie. Podzielony skład X-Men w radzeniu sobie z tym dramatem wykazuje średnią skuteczność.


Można rzec, że fabuła kręci się w okresie burzliwym dla wychowanków Profesora X, ale w ich posranym życiu nie ma okresów spokojnych, więc organizacyjna kotłowanina nie jest niczym wyjątkowym. Oryginalny skład X-Men udaje rasistowską bojówkę, potajemnie działając jako X-Factor, a przywództwo nad resztą obejmuje pozbawiona mocy Storm (szefując też Morlokom). Więcej wiedzieć nie musicie, ale autorzy chyba nie do końca się z tym zgadzają. „Masakra mutantów” to bowiem niestety telenowela, przedramatyzowany harmider powierzchownych relacji i konfliktów, które tak naprawdę nikogo nie powinny obchodzić. Przez zdecydowaną większość albumu miałem ochotę przypominać wszystkim, pożal się się Boże, „bohaterom”, że „Halo, pamiętacie o Marauderach mordujących bez litości niewinnych ludzi?”. To, jak bardzo olany w tej historii jest koszmar zagłady Morloków jest dla mnie solą w oku i na obronę Claremonta powiem, że we fragmentach pisanych przez Louise Simonson jest to bardziej odczuwalne. Tak, wtedy komiksy cechowała nieco inna wrażliwość, ale przedkładanie wagi występów gościnnych kolorowych trykociarzy i nowego wątku z Apokalipsem nad faktyczny „Punkt zwrotny” jest niesmaczne.

Innym problemem może być charakter narracji wynikający z wieku zawartych w albumie zeszytów. Nie wiem jak wy, ale ja już trochę straciłem umiejętność akceptacji wszechobecnej ekspozycji, ścian tekstu wyjaśniających w każdej chwili, co bohaterowie myślą i robią. Głupio niby czepiać tego w komiksach z lat 80., ale przyjemność z czytania będzie mocno zależeć od waszego nastawienia i przyzwyczajeń. Entuzjaści napędzani nostalgią nie powinni mieć tego problemu. Dwa pozostałe mankamenty są raczej uniwersalne. Pierwszym jest pierdyliard postaci, z których właściwie ponad połowa mogłaby zostać z fabuły wywalona bez żadnej szkody dla treści. Drugi to, niestety, jakość tłumaczenia. Naprawdę chciałbym uniknąć tu biadolenia, bo translatorykę darzę ogromnym szacunkiem i nie odczułem zgrzytów przy innych tytułach w przekładzie Niki Sztorc, ale tutaj nie dało się nie zauważyć niezgodności. Pewne kwestie brzmiały dla mnie dziwacznie, więc porównałem je z oryginałem i ich pokraczność była skutkiem tłumaczenia albo zbyt dosłownego, albo kompletnie nietrafionego.

Zgońmy to jednak na te tony ekspozycji i sztywniacki język, jakim były pisane komiksy w latach 80. Skupmy się trochę na plusach, bo ich nie brakuje. Trzeba trochę chociaż spojrzeć na „Masakrę mutantów” przez pryzmat czasów i w tym kontekście samo podjęcie tak trudnego tematu robi wrażenie, to naprawdę ważny moment w historii X-Men, nawet jeśli atmosfera albumu trochę minimalizuje jego mroczny wydźwięk. To też perełka dla tych z was, którzy ciągle stawiają ołtarzyki starym wydaniom TM-Semic, soczysta piguła nostalgii superbohaterskiej i istotna cegiełka w konstrukcji obecnego obrazu mutanckiego uniwersum Marvela. Występ gościnny Daredevila jest właściwie zbędny, ale za to dzięki Thorowi dostajemy jeden z lepszych fragmentów zbioru. Raz, że jego relacja ze zwykłą, ludzką rodziną, u której przez chwilę koczuje, jest przeurocza. Ważniejsze jest dla mnie zaznaczenie jego obecności przy tak ważnych okolicznościach. Marvel często grzeszy utrzymywaniem swoich wątków w narracyjnych bańkach, a tutaj nordycki bóg słusznie zauważa, że warto by interweniować w obliczu rozpaczliwej sytuacji i interweniuje z ogromną skutecznością. Ostatecznie też trochę sobie zaprzeczę, bo choć wiele z obecnych tu postaci jest zbędnych, to zawsze cieszy mnie różnorodność obsady.

Zaskakując sam siebie, pochwalę również rysunki. Trzeba lubić staromodne trykociarstwo, to fakt, ale większość ilustracji jest naprawdę klawa, szczegółowa i pięknie pokolorowana, przynajmniej gdy nie zasłaniają ich dziesiątki dymków zasranych ekspozycją. To był ten okres komiksowej historii, kiedy John Romita Jr jeszcze nie był tak irytująco kwadratowy stylistycznie. Walter Simonson i Jackson Guice zachwycają niezwykłą jak na ten okres historii świadomością artystyczną, która przejawia się głównie w widocznie przemyślanej kompozycji poszczególnych kadrów. Do tego Sal Buscema, Alan Davis i Barry Windsor-Smith (między innymi). Można gadać, że szata graficzna tego starocia jest dobra jedynie „jak na tamte czasy”, ale nie mogę się zgodzić. Choć widać gdzieniegdzie niedbałość, potknięcia i techniczne ograniczenia, to moja nieco już przytłumiona nostalgia przy kontakcie z tym tomem nie zgasła.

„Punkty zwrotne – Masakra mutantów” to mus dla tych z nas, którzy już regularnie ustawiają się w kolejce na kolonoskopię, dla komplecistów przepięknie żółtej serii też. To również dobra propozycja dla świeżaków zainteresowanych tym, jak tropesy w świecie X-Men powstawały, wartościowe zapiski archiwalne dla bardziej zaangażowanych. Ten tom może jednak sprawić wam nie lada problem, jeśli lubicie superbohaterstwo w wydaniu bardziej nowoczesnym. Miłośników przyziemnego, kameralnego podejścia do gatunku pewnie przytłoczy ilością zbędnych postaci i zniechęci umniejszeniem powagi istotnego dramatu, a entuzjastów akcji może paradoksalnie wynudzić. Ja sobie na półce zostawię, cała seria „Punktów zwrotnych” prezentuje się bowiem pięknie i z reguły nie pozbywam się komiksów, ale są zdecydowanie lepsze sposoby na zainwestowanie tracących na wartości cebulionów.

 

Autor: Rafał Piernikowski