sobota, 7 stycznia 2023

Niewidzialni. Tom 2. Grant Morrison.

 


 

Dziś będę straszny, opowiem Wam dowcip. Grant Morrison, którego lwią część komiksów już przeczytałem, bywa zestawiany z geniuszem Alanem Moorem. Kompletnie niezasłużenie. Nie wiem, jak to możliwe, że „Niewidzialni” stali się dziełem kultowym. Chyba ludzie przytłoczeni pisaniną Morrisona uznali, że skoro nie rozumieją, o co mu biega, to musi być z niego jakaś tęga głowa, że ich to przerasta i typ musi być ponadprzeciętny. Przykro mi, ale według mnie nie ma w tym jego pisaniu za grosz sensu. To narkotyczny bełkot. Mówię to z pozycji kogoś, kto jeszcze niedawno z ciekawością sięgał po prace Szalonego Szkota. Dziś, po lekturze drugiego tomu „Niewidzialnych”, miarka się przebrała.


Co ciekawe pierwszy tom, w którym Morrison prawdopodobnie jeszcze się hamował (albo przy jego pisaniu nie stać go było na silne psychodeliki) bardzo mi się podobał. W drugim, wraz z eventem dziejącym się w około porwania bohatera znanego jako King Mob, będącego alter-ego autora (łysy pisarz tanich horrorów), wszystko chuj strzelił. Nie będę ukrywał, kompletnie nic z tego bełkotu nie zrozumiałem. Chcecie ze mnie zrobić idiotę? Proszę bardzo. Ja uważam, że Wy, fani Morrisona zostaliście oszukani. Król jest bowiem nagi i pisze, co mu ślina na język przyniesie. Do tego jest to bardzo trudne w odbiorze i nudne, zawieszone przez wiele zeszytów niejako w jednym miejscu, na jednym wątku. Owszem, są w tym komiksie lepsze momenty, gdy autor nie przesadzał najwyraźniej z dragami. Podobała mi się historia transwestyty, który kontynuując tradycje rodzinną, postanawia zostać wiedźmą. Podobają mi się wątki z brytyjskim biednym chłopaczkiem-ulicznikiem-anarchistą wciągniętym w struktury Niewidzialnych. Nie, nie podoba mi się pierdololo o porwaniu King Moba, stanowiące trzon tego tomu i główne danie tej części serii. Zderzenie z rzekomą klasyką komiksu było więc bardzo brutalne. Owszem, pewnie transgresyjność płciowa i tego typu wątki były w owych czasach odważne w mainstreamowym komiksie (acz Gaiman chyba robił to wcześniej i lepiej), ale ogólnie rzecz nie przetrwała próby czasu.


Przechodzę do pointy żartu. Morrison kiedyś śmiał atakować Moore'a. Szydził z tego, że koleś z robotniczego Northampton robi z siebie nie wiadomo jakiego intelektualistę, że przechwala się sobą samym i swoim intelektem w „Strażnikach”. Ten sam Morrison, nie jest w tym przypadku w stanie opowiedzieć zwartej, kompleksowej historii bez pseudointelektualnego bełkotu (są tu wręcz ściany grafomańskiej narracji), a do tego osadza swoje alter ego w centrum wydarzeń. Nie wiem, czy coś bardziej narcystycznego czytałem w całym swoim życiu. Zostałem tak wymęczony i przeciągnięty po glebie przez to nieumiejętne pseudointelektualne pisarstwo, że jestem najzwyczajniej wycieńczony i chce mi się rzygać na samą myśl o przeczytaniu jeszcze jednego tomu tego czegoś. Najgorsze jest to, że chcę doczytać tę serię do końca. Najzwyczajniej po to, aby do końca wyrobić sobie o niej zdanie. Ale ogólnie to raczej koniec mojej znajomości ze Szkotem. Nie chcę czytać więcej Morrisona. Nie namówicie mnie. Komiksów nie czyta się za karę.

 

 

Brak komentarzy: