„Niedźwiedź, kot i królik” to dziwny komiks, ale gdyby się nad tym
zastanowić, czy nie wydaje się dziwne także to, że mamy ręce, palce,
twarz, z której wydobywają się dźwięki, i że za ich pomocą się
porozumiewamy? Tytułowa historia nie jest wcale dziwniejsza niż cały
rodzaj ludzki – jego sny, baśnie, podania, mity, religie i legendy. Jest
w tym komiksie duży pierwiastek szamanizmu, dążenia do iluminacji,
odwiecznego pytania człowieka o istnienie Boga. W sekwencjach złożonych z
onirycznych obrazów Marii Rostockiej zaklęto opowieść o szukaniu
Graala. Bardzo ciekawą rolę odgrywa tutaj słowo: dar Boga, synonim
człowieczeństwa, inteligencji, wolnej woli.
Scenariusz został napisany tak, by wydobyć cały potencjał tkwiący w
obrazach Rostockiej, co sprawia, że poetyka komiksu wpisuje się w
psychodeliczno-eksperymentalny nurt sztuki sekwencyjnej, sytuujący go
gdzieś w pobliżu „Arzach” Moebiusa. Warstwa narracyjna pozbawiona jest
jednak formalnej ekwilibrystyki. Prawda jest taka, że mimo zrozumienia i
wykorzystania przez twórców roli piktogramu (postacie zresztą
porozumiewają się za ich pomocą, zamiast używać klasycznego języka, co
może też być jednym z kluczy do odczytywania sensu tej historii) jest to
komiks do oglądania i wewnętrznego przeżywania, a nie do czytania i
szczegółowego analizowania. Autorzy postawili na atmosferę,
pozostawiając czytelnikowi sporą przestrzeń do samodzielnej
interpretacji.
W warstwie graficznej „Niedźwiedź, kot i królik” przypomina często
prace Tora Lundvalla: na ogromnych planszach widzimy przemykające przez
las człekokształtne postacie o głowach zwierząt. Komiks w całości
stworzono techniką malarską. Został wydany w olbrzymim formacie, co
sprawia, że, gdy przypatrujemy się poszczególnym kadrom, możemy nawet
dostrzec fakturę w miejscach, gdzie grubiej nałożono farbę.
Niedoświadczeni twórcy, mający aspiracje tworzenia komiksu
artystycznego, często zapominają o tym, by mierzyć siły na zamiary,
wykazują się ignorancją i niezrozumieniem języka medium. Wyważają
otwarte drzwi i zaplątują się w formę, ostatecznie licząc na to, że
braki w warsztacie zasłonią awangardowością. Rostockim tylko na początku
zdarza się kilka potknięć: na niektórych planszach czuje się jakąś
nieporadność, problemy z osią akcji. Jednak im dalej w las, tym ich
wizja i narracja klarują się coraz bardziej, sprawiając, że zamiast z
udanym debiutem, obcujemy z dojrzałym dziełem i zarazem jednym z
najciekawszych albumów 2012 roku. Komiksy malarskie to specyficzny
sposób wyrazu. Maria Rostocka poczuła się w tej formie tak dobrze, że
zaczęła nawet wykorzystywać charakterystyczną dla tego typu prac
ułomność – brak dynamiki – jako środek artystyczny.
Mimo pięknej warstwy graficznej „Niedźwiedź, kot i królik” nie jest
albumem, którego lektura ma sprawiać przyjemność, i grupa jego odbiorców
w polskim środowisku komiksowym jest dość wąska. Ze względu na to, że
jest to komiks z aspiracjami, malkontenci mogą uznać go za wydumany,
pretensjonalny i silący się na artystyczność. Wszystko przez to, że to
twór niejednoznaczny w interpretacji, nieschlebiający przeciętnemu
odbiorcy, przepełniony alegorycznością, lękiem i pytaniami wydobytymi z
podświadomości. Na szczęście „Niedźwiedź, kot i królik” może z
powodzeniem trafić do czytelników spoza branżowego getta – miłośnicy
psychodelicznych filmów Alejandra Jodorowsky’ego i starej szkoły
animacji eksperymentalnej powinni być nim urzeczeni. Jestem jednak
pewien, że większość czytelników minie się z jego ideą i uzna go za
dziwoląga. Nie będę polemizował z tą tezą, bo nie miałoby to sensu,
zaznaczę tylko, że to piękny dziwoląg.