sobota, 30 kwietnia 2011

Autor kontra autor - John Colapinto


Opowieści o pisarzach, którzy bez skrupułów wykorzystują najbliższych przyjaciół, kradnąc ich osobowość i historię, by użyć - bez pozwolenia, oczywiście - w swojej książce, to żadne novum. Ale co się stanie, jeśli okradziona osoba też jest pisarzem, w dodatku niespełnionym, i ona z kolei ukradnie napisaną o sobie powieść i opublikuje jako własną? Który uczynek będzie moralnie gorszy? Powyższy schemat i wpisany w niego dylemat wykorzystał John Colapinto w powieści "Autor kontra autor", tworząc przyjemną opowieść o niemocy twórczej, z biegiem akcji zmieniającą się w thriller.


Każdy, kto kiedyś marzył o byciu pisarzem, wie jak trudno jest pogodzić się z faktem, że do pisania nie wystarczy znajomość liter i zasad interpunkcji. Bohater powieści, Cal, chcąc udowodnić swój talent, wyjeżdża do Nowego Jorku, gdzie wraz z Stewartem, nudnym studentem prawa, zamieszkuje w obskurnej norze. Pod pretekstem zbierania materiałów do przyszłych wielkich dzieł, przeżywa mnóstwo przygód seksualnych, z których co niedziela zdaje relacje współlokatorowi. Opowiada mu też o swoim życiu, skomplikowanych relacjach z matką, aspiracjach i wątpliwościach. Ze zbierania materiałów nic nie wynika, Cal nie jest w stanie pisać, zaczyna podejrzewać, że talent, który sobie wymarzył, jest tylko urojeniem. Wtedy okazuje się, że Stewart, który ponoć nie widział świata poza meandrami prawa, w szufladzie chowa obszerny plik opowiadań oraz ukończoną powieść. A traktuje ona o Calu, składa się z wszystkiego co ten opowiadał Stewartowi, wręcz z całych zdań, które wypowiadał, chełpiąc się podbojami. Czyja to, w takim razie, książka? Tego, który wypełnia ją swoją osobowością i życiem, ale nie potrafił jej przelać na papier, czy tego, który ukradł opowieść, ale opisał ją w znakomity sposób? Stewart grzecznie usuwa się z drogi, wpadając pod taksówkę, a Cal przedstawia powieść jako swoją. Odnosi olbrzymi sukces, ale jak łatwo się domyślić, to dopiero początek kłopotów. Potem jest szantaż, utrata kontroli, groźby i pościgi. Bo, jak wymaga tego fabuła, ktoś wie o jego oszustwie.

Poza kwestią wzajemnej kradzieży, fabuła jest właściwie banalna, autor zresztą zdaje sobie z tego sprawę, bezpośrednio nawiązując do filmu Miejsce pod słońcem, który bohater ogląda, co pozwala mu z dystansu spojrzeć na sytuację i zdecydować się na drastyczne środki. Na szczęście elementy fabuły są bardziej przewrotne, niż we wspomnianym filmie, więc, chociaż akcja jest dość przewidywalna, książka nie wpada w sztampę. Ciekawe są też fragmenty dotyczące pisarskiej blokady i środowiska wydawniczego, gdzie powieść ocenia się tylko pod kątem kwoty, którą za nią zapłaci Hollywood.

Autor kontra autor nie jest na pewno wybitną literaturą, ale czyta się świetnie. Ot, niegłupia i zabawna lektura na jedno popołudnie, niespełnieni pisarze mogą odnaleźć tam własne rozterki, a inni po prostu interesującą akcję z literaturą w tle. Zwłaszcza, że obecnie nakład jest wyprzedawany i w większości księgarń można ją nabyć nawet za 2-3 zł. Ja nie żałuję.



Tekst by Lilandrah



wtorek, 26 kwietnia 2011

Café Budapeszt - Alfonso Zapico


Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Timof i cisi wspólnicy . Bardzo dziękuję.



Stali czytelnicy Arkham dobrze wiedzą, że opornie przyswajam dydaktyzm w komiksie. Czytając Cafe powinienem wręcz zwymiotować, bo stworzył go człowiek na co dzień ilustrujący podręczniki szkolne. Okazało się jednak, że obcowałem z jednym z najdojrzalszych komiksów, wchodzących na niewygodne i trudne tematy historyczno/polityczne, które obok obyczajówki stały się w ostatnich dekadach wizytówką medium.

Od dłuższego czasu gdy słyszę "komiks historyczny" to włosy stają mi dęba na plecach. Jest to temat niezwykle modny, ale też niezwykle spłycany. Dlatego gdy zobaczyłem, że autor wstępu mówi o Cafe w kontekście Pianisty, pomyślałem, że będzie źle. Na szczęście okazało się, że jest to krzywdzące zestawienie, ponieważ komiks Zapico zdecydowanie nie jest tak tendencyjny i infantylny jak wspomniany film Polańskiego. I mimo, że ze względu na tematykę, Cafe Budapeszt skazany jest na przynależność do "współczesnego komiksu środka", to na pewno nie jest jego najlepszym przykładem – w odróżnieniu od Pianisty, który jest świetnym odbiciem, nie tylko głównych tendencji we współczesnym kinie historycznym, ale też tego, czego przeciętny, bezrefleksyjny widz oczekuje. Jeśli już miałbym zestawiać ten komiks z celuloidem, to powiedziałbym, że w ostatecznym wydźwięku najbliższa jest mu Bitwa o Algier - film obrazujący zgoła inne postawy wobec podobnego konfliktu etnicznego, ale skupiający się na podobnym problemie społecznym i mimo, że opowiedziany ze strony walczących o swą autonomię Arabów, to daleki od stronniczości. Cafe Budapeszt podchodzi do genezy skomplikowanych relacji izraelsko-palestyńskich równie umiejętnie. Mimo, że autor opowiada wszystko przez pryzmat losów żydowskiego emigranta, to nie sympatyzuje z nikim i niczego nie usprawiedliwia, ale nie popada też w skrajność i nie jest wobec konfliktu zimny i beznamiętny jak autorka Ran Wylotowych (które, swoją drogą, stanowiły by z Cafe dobry tandem). Podczas gdy, dla bohaterów Ran Wylotowych targany zamachami Izrael jest codziennością, w której próbują rozwiązać swoje problemy - to dla postaci sportretowanych w Cafe Budapeszt, podział Palestyny jest źródłem egzystencjalnych problemów i to on wysuwa się na pierwszy plan fabuły.


(kliknij aby powiększyć )


Gorzej niż z polityką i historią Zapico radzi sobie z wątkiem religijnym. Rozliczanie się z własnym uduchowieniem według schematu "widziałem tak straszne rzeczy, że nie mogłem już wierzyć w Boga" jest nawet nie tyle oklepane, co niedojrzałe i rażąco płytkie - przyzna to chyba każdy człowiek mający tego typu rozterki duchowe. Do tego, jeśli będziemy pamiętać, że bohaterowie (jako naród wybrany, Żydzi w końcu) patrzą na Boga z punktu widzenia starotestamentowego, to ten wątek uznać możemy jako całkowite faux pas. Na całe szczęście owy element jest na tyle marginalną częścią komiksu, że raczej nie jest w stanie zdyskredytować go w moich oczach.

Gdy spojrzymy na rysunki, to od razu nasuną nam się skojarzenia ze Sfarem, lecz ostatecznie nie stwierdziłbym, że Zapico nachalnie go kopiuje. Od strony artystycznej to dość oryginalny komiks i mimo tematyki nie może być tak do końca zestawiany z typowymi powieściami graficznymi - przynajmniej nie z tymi odwołującymi się do amerykańskiej estetyki i mocno literackiej części nurtu. Autor nadaje rysunkom własny, wyraźny styl, w pewnym sensie wręcz uciekając od płaskości i przejrzystości graficznej kojarzonej z komiksem tego sortu . Nie próbuje też "udoroślać" formy i nie boi się używać - raczej skrajnie niemodnych - onomatopei i odwoływać do komiksu humorystycznego czy ( zawsze bliskiej polityce ) karykatury prasowej. Architekturą Palestyny nie zajmuje się aż tak starannie jak Lutes architekturą Berlina, ale odczytywanie jego gęstych planów totalnych ma w sobie dużo uroku. Momentami zdawało mi się, że na planszach mniej kluczowych dla narracji, takich, w których nie musi uchwycić dynamizmu akcji, wręcz psuje czytelność kadru, nawarstwia elementy i plącze w supły naniesiony patykiem tusz.



(kliknij aby powiększyć )

Podsumowując: to jak do tej pory najlepsza historyczna pozycja, jaka w tym roku wpadła mi w ręce. Na pewno nie jest to komiks tak przełomowy jak Maus, nie będzie też tak hołubiony jak Rany Wylotowe, ale jest bezdyskusyjnie kilka klas lepszy od Męciznów z Włochami. Pewnie ze względu na zalew tego typu publikacji niedługo wszyscy o nim zapomnimy, niemniej warto go przeczytać, postawić na półce i może kiedyś, gdy przytłoczy nas produkowany w Polsce martyrologiczny, propagandowy chłam (nie powiem z jakiego wydawnictwa) jeszcze do niego wrócić.



Gruby papier, oprawa miękka ze skrzydełkami. Miejscami rzuca się w oczy słabo nasycona czerń, ale w żaden sposób nie wpływa to na odbiór komiksu. Jakość zdecydowanie adekwatna do ceny.

środa, 20 kwietnia 2011

Soundwave : Irfan, Of the Wand and the Moon, Matt Howden/Sieben [15 Kwietnia 2011]


Gdy tylko dowiedziałem się o tym festiwalu, trochę dziwne wydawało mi się zestawianie Irfan z projektami ze sceny neofolkowej. Teraz, gdy obserwuję obrzucanie się kupą na lastowym szołtboxie jestem już pewien, że to była pomyłka. Swoją drogą, przypomina mi się niezrealizowany pomysł sprowadzenia Rome na Asymetry Festiwal... To, co ma teraz miejsce na last fm to tylko namiastka tego, co by się działo po imprezie, na której część Skinflick (bo tam niegdyś Jarome się udzielał) miałaby stanąć obok np. Electric Wizard (swoją drogą EW też wtedy nie przyjechało).

Nie mniej, mimo że nie odwiedziłem Opola dla Irfan, to muszę stwierdzić, że na żywo zabrzmieli zdecydowanie lepiej - mroczniej i mniej kiczowato niż na płycie z którą zapoznałem się na krótko przed występem. Co prawda nie posłuchałem ich długo, bo wyszedłem przed budynek na piwo, gdzie dorwał mnie i zagadał na dłuższą chwilę stremowany i jarający ruskie szlugi jedyny prawdziwy bohater tego wieczoru - Matt Howden.



Mimo mojego dość prymitywnego angielskiego nie mieliśmy problemów z nawiązaniem kontaktu, rozmową i wypiciem piwa w dobrej, nieskrępowanej atmosferze, która chwilę później wraz z Mattem przeniosła się na scenę. Każdy, kto był obecny na tej edycji Soundwave musi przyznać, że ten skromnej postury skrzypek obdarzony jest tak wielką charyzmą, że z łatwością ukradł wieczór reszcie występujących tego dnia artystów. Howden na scenie jest jak dotknięta ADHD postać z filmów Miyazakiego. Gibie się w rytm muzyki, kurczowo trzymając swój instrument, by po chwili wystrzelić w górę, śpiewać pełnym głosem i wywijać nad głową smyczkiem. Z publiką robi co chce i świetnie stopniuje napięcie podczas występu. Nie dziwię się, że samo OTWATM z pokorą stwierdziło, że nie miało szans z nim konkurować. Tym bardziej, że muzyka Kima Larsena średnio nadaje się do standupowych występów. Zespołowi należą się jednak oklaski, bo ostatecznie udaje im się całkiem ciekawie przeobrazić swoje darkwave'owo - neofolkowe brzmienie w żywą muzykę. Najgorzej niestety wypadł głos wokalisty, którego raczej nie dało się zrozumieć. Drugim problemem stały się niskie tony, które w ich przypadku (i Irfan też) sprawiały, że wszystko zlewało się w jedną wielką dudniącą dźwiękową pulpę. Matt ze względu na specyfikę brzmienia nie miał takiego problemu.



(Matt i Kim razem na scenie)

Wśród komentarzy pojawiają się opinie o znakomitym nagłośnieniu... jednak ja, osoba nie chodząca już niemal na koncerty ze względu na tego typu dźwiękowe anomalia, jestem raczej zawiedziony. Może się starzeję, ale nie bawi mnie przejechanie kilkuset kilometrów tylko w celu wypicia drogiego piwa z plastikowego kubka i posłuchania jakiejś miernej wersji tego, czego mógłbym posłuchać w domu. Oczywiście jeśli ktoś uzna za sukces fakt, że "nie pierdziało", to można uznać, że było znakomicie - ale nie oszukujmy się, było co najwyżej poprawnie. Może dlatego, że opolski dźwiękowiec nagłaśniał do tej pory głównie typowo rockowe koncerty? Może za rok będzie lepiej? Głęboko w to wierzę, trzymam kciuki i będę wspierał Soundwave Festival!

Inne relacje z imprezy :

u Krzysztofa Rasa
klik
(dużo fajnych fotek)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wampir z M-3 - Andrzej Pilipiuk



"Fabuła nie jest z gumy, trzeba ją czyścić z rzeczy fabule zbędnych. Powieść to nie jest wór na świetne pomysły autora."

Tak powiedział Andrzej Sapkowski, który co prawda w swoich powieściach mnoży wątki, ale potrafi je później utrzymać w ryzach i doprowadzić do sensownej konkluzji. Nie potrafi tego natomiast Andrzej Pilipiuk, którego ostatnia powieść właśnie wpadła mi w ręce. Podobno - muszę tu uwierzyć na słowo, bo od dawna nie śledziłam jego obszernej twórczości - jest to wyjście z dołka po wyjątkowo słabym literacko okresie. Nie wiem jak głęboki był ten dołek, ale po lekturze stwierdzam, że do osiągnięcia poziomu gruntu brakuje jeszcze co najmniej kilku metrów. Czyta się tę książkę z rosnącym zdumieniem: ile można tu jeszcze upchnąć? I po co?


Z założenia miał to być chyba postmodernizm pełną gębą, ale wyszedł produkt naszpikowany rekwizytami rodem z PRL-u, który miał być swojski i oryginalny, a jest potwornie wymuszony. Wygląda to tak, jakby autor miał zaplanowane rozmaite motywy z popkultury do sparodiowania, i wykreślał z listy te, których już użył. I na koniec, ocierając pot, sapnął: "Uff, jest wszystko. Fajrant".

Gdyby wybrać najciekawsze motywy i dopracować humor, mogłoby być przyzwoicie. Ale wszystkiego jest za dużo, napchane bez ładu i składu, żeby tylko czytelnik nie miał chwili żeby się zatrzymać i pomyśleć. Każda postać jest wręcz podręcznikowo barwna, każda strona obfituje w dowcipne (?) dialogi, mnóstwo się dzieje, w PRL-owską rzeczywistość wplata się wampirze problemy... ale gdzieś ucieka lekkość pióra, gdzieś umyka literatura. Ale czegoż tu nie ma? Typowa nastolatka, córka działacza PZPR, kochająca Limahla, wampir przodownik pracy, wampir komunista, wampir szalony wynalazca i jego mega-pijawki, Necronomicon, rodzina Coolenów (barbarzyńsko wysysająca krew zwierząt), łowcy wampirów, zażywna babcia kierująca armią weteranów AK, Pan 'erotoman' Samochodzik (którego przygód napisał Pilipiuk imponujące 19 tomów!), ubecja, mumie, wilkołaki, zombie... i tak do znudzenia...

Około setnej strony, kiedy pojawił się przystojny wilkołak, miałam chwilę zwątpienia, konstatując, że to dopiero 1/3 całości, a już mam dość. Lista motywów do sparodiowania musiała chyba liczyć kilkanaście stron formatu A4. Jest tu wszystko - tylko sens w tej książce nie istnieje - tak jak gadające psy, które istnieć nie mogą, bo towarzysz Lenin o nich nie pisał.

Od połowy akcja zwalnia, mam wrażenie, że autor nie do końca wiedział co tam jeszcze wstawić, więc skorzystał ze sprawdzonego patentu: mamy do czynienia raczej z opowiadaniami, gdzie bohaterowie dostają zadania do wypełnienia. Najpierw jest to ożywiona egipska mumia (która pojawia się chyba tylko dlatego, że Pilipiuk jest archeologiem), potem nad-wampiry jeżdżące Czarną Wołgą w pogoni za menelem wiecznym tułaczem, a na koniec sukces polskiej myśli technicznej, usiłującej wysyłać w kosmos wampira . I nareszcie koniec. Ubaw był, cholera, po pachy.

Pilipiuk jest, do czego sam się przyznaje, rzemieślnikiem. Może sam przed sobą ma aspiracje do bycia artystą, ale wszem i wobec pokazuje raczej postawę typu: pisać sprawnie, prosto, z pomysłem, sprzedać dużo książek. Jako jeden z nielicznych polskich pisarzy, a już fantastów szczególnie, jest w stanie być literatem zawodowym, a nie skrobać po powrocie z "normalnej" pracy. Szanuję go za to, co nie znaczy, że jakoś szczególnie podziwiam jego twórczość. Talent na pewno ma, ale większa część jego sukcesu to praca i samozaparcie. Gdyby - zamiast zostać pisarzem - zajął się malowaniem, też pewnie ciężką pracą pokonałby pewne niedostatki, i tworzył obrazki, którym często od strony technicznej nie można by nic zarzucić. Pisze książki lekkie, pilnując przy tym, żeby potencjalnego czytelnika przypadkiem nie przerosły intelektualnie. Nie wydaje mi się, żeby dobrym wyjściem było przyjęcie takiej postawy jako ogólnego założenia przy pisaniu polskiej fantastyki - ale prawdopodobnie ciekawe i nieskomplikowane książki przyciągną do czytania kogoś, kto na nich nie poprzestanie. I za to im jednak - mimo wielu zastrzeżeń - chwała. Nawet jeśli są tak słabe jak "Wampir z M-3".

Tekst by Lilandrah

piątek, 15 kwietnia 2011

Glinno - Jacek Frąś



Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Kultura Gniewu. Bardzo dziękuję.


Mam niewielkie pojęcie o polskim komiksie, jednak dzięki uprzejmości Kultury Gniewu mogę ostatnio nieco po tym poletku pohasać. Cieszę się bardzo. Bo tu już nawet nie chodzi o przyjemność czytania, a o najzwyklejsze poszerzanie horyzontów.

Glinno to chyba jeden z bardziej znanych polskich komiksów poprzedniej dekady. Widziałem go w wielu topach i od dawna byłem nim zainteresowany - jednak z racji tego, że nie zbieram polskiego komiksu, pomijałem go programowo. Gdy wziąłem go w ręce, to poczułem, że popełniałem błąd zwlekając z tym tyle czasu - świetna, malarska warstwa plastyczna, piękne, dopracowane wydanie. Miałem już w głowie recenzję: "wielkie osiągnięcie współczesnego polskiego komiksu", "to trzeba mieć!"... jednak kiedy zagłębiłem się w lekturze, Glinno stało się dla mnie jedynie potwierdzeniem słuszności nie kupowania polskich komiksów.

Jacek Frąś - zapatrzony w twórców pokroju Lyncha czy Szulkina ( wymiennie: Burnsa czy Clowesa) - używa gatunku jako punktu wyjściowego, gdy tak naprawdę jego celem zdaje się być wytworzenie metafizycznego niepokoju. Jednak nie jest zbyt dobrym pisarzem i scenariusz, mimo, że obfituje w zwroty akcji, to nie jest ani przemyślany, ani dobrze skonstruowany. To rzecz na tyle bełkotliwa, że z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że całe trzy lata - bo tyle malował owy album - zmarnował głównie na ilustrowanie pustych , długich i do niczego nie prowadzących rozmów. Przy tym wszystkim muszę zaznaczyć, że nie chodzi mi tutaj o nieczytelność - bo Frąś medium rozumie bardzo dobrze - a po prostu o miałkość i pretensjonalność scenariusza. Nie wiem na co liczył twórca. Zgaduję, że najprawdopodobniej na to, że niezbyt wyrobiony czytelnik może mieć wrażenie obcowania z czymś głębokim i awangardowym... jednak z przykrością muszę stwierdzić, że to ostatnia rzecz, jaką mógłbym o Glinno powiedzieć. Nawet jeśli pojawiają się tu ciekawe motywy (np. przynależne do ekspresjonizmu niemieckiego czy literatury grozy początków XX wieku), to niestety nic z nich nie wynika.


(kliknij aby powiększyć )


Jak już wspomniałem, Frąś skrobał ten album trzy lata. I co tu dużo mówić - komiks jest pięknie namalowany i widać, że się starał. Grafiki są stylizowane na tworzone ręką artysty z postępującą chorobą psychiczną. W zastosowaniu barw bardzo łatwo dostrzeżemy impresjonizm (Van Gogh ) i ekspresjonizm ( Munch ) . Odwołania do owych nurtów są sprawnie wykorzystywane przy samej narracji, bo kolorystyka często zastępuje lub uzupełnia komiksowe środki wyrazu. Jednak nawarstwienie podobnych kadrów i podobnych planów (zmarnowanych na bełkotliwe rozmowy) w komiksie, który - jak się domyślam - miał być efektowny jest zwyczajnie głupie i dowodzi, że autor kompletnie nie przemyślał swojej pracy. Najprawdopodobniej eksperymentował i malował popychając historię do przodu. Według mnie nic - poza malunkami, zapewne rozwojem warsztatu i pouczającym doświadczeniem - dobrego z tego nie wyszło.

(kliknij aby powiększyć )

Na koniec ( to druga z rzędu recenzja komiksowa z której się tłumaczę - coś jest chyba nie tak) chcę zaznaczyć, że mimo tego, że powyższy wpis może być postrzegany w kategoriach "rzut kupą w autora", to muszę stwierdzić, że Frąś jest jednym z najoryginalniejszych polskich rysowników z którymi się zetknąłem i chętnie sięgnę po każdą pracę którą stworzył (Tragedyja Płocka wygląda bardzo obiecująco). Niestety jego talent plastyczny nie jest w stanie uratować w moich oczach tego pretensjonalnego i bełkotliwego komiksu. Przykro mi.

piątek, 8 kwietnia 2011

Krzyk w niebiosa - Anne Rice

Poniższy tekst napisała Lilandrah. Gościła już w Arkham (klik) i od lat stoi za kulisami tego bloga (robi banery, loga, itd., ale nie tylko - podrzuca mi też czasem muzykę albo marudzi) . Teraz ma tu zostać na stałe. Wraz z rozwojem literackiego działu Arkham jej pojawienie staje się dość naturalne. Lilandrah nie tylko dużo czyta, świetnie pisze, ale też znacznie lepiej niż ja orientuje się we współczesnej fantastyce (szczególnie polskiej). Do tego ma dobry gust i niewyparzony język. Mam nadzieję, że polubicie jej recenzje.



Książkę do recenzji udostępniło wydawnictwo Rebis. Dziękujemy.



Pierwsze skojarzenie na hasło 'Anne Rice' to oczywiście Kroniki Wampirów, cykl, który dobrze się zaczął, potem zdegenerował i - na cale szczęście - już się skończył. Zło jednak się dokonało, i psychoza na punkcie krwiopijców, której obecnie doświadczamy, jest, w dużym stopniu, jej właśnie winą. Zanim jednak pani Rice zaczęła taśmowo produkować opowieści o wampirach, rozdmuchując je do absurdalnych wręcz rozmiarów, zanim się nawróciła i zaczęła pisać ku chwale Pana, i zanim wreszcie się z Kościoła wypisała, powstała jej trzecia z kolei książka, nie będąca częścią żadnego cyklu i w której, Bogu dzięki, nie pojawia się nic nadprzyrodzonego.


Nikt nie może mieć wątpliwości, że Anne Rice jest utalentowaną pisarką, jednak czasem można mieć zastrzeżenia co do jej dobrego smaku. W „Krzyku…” presja, której później uległa, by tworzyć kolejne wysmakowane językowo, ale kompletnie miałkie horrorki, jeszcze nie dała o sobie znać. Mamy więc powieść napisaną z równą zręcznością, ale pełną treści, popartej w dodatku imponującymi studiami nad epoką. Podczas lektury można autentycznie poczuć „powiew muzyki”, usłyszeć arystokrację oklaskującą śpiewaków w operach Wenecji, Neapolu i Rzymu, posmakować karnawału, a nawet zaangażować się w barwne sceny homoerotyczne.

Teoretycznie kastraci nijak mają się do wampirów, ale w gruncie rzeczy Anne Rice i tym razem eksploruje zbliżone środowiska. W końcu wampiry też zostały w pewien sposób pozbawione płci, a inność jest dla nich brzemieniem. Stoją gdzieś na skraju społeczeństwa, są jednocześnie wyobcowane i podziwiane, nieszczęśliwe i potężne.



(Czytając książkę, słuchałam współczesnego sopranisty Radu Mariana, który jest naturalnym kastratem, tzn. ma wszystko na miejscu, a mimo to nie przeszedł mutacji i zachował odpowiednie rejestry wokalne. Nie wiem, na ile jego talent odpowiada „prawdziwym” kastratom, ale i tak robi wrażenie)


Kastraci, egzystując poza światem tradycji i odpowiedzialności za ród, oraz wolni od przynależności do jednej płci, dysponowali ogromną jak na owe czasy swobodą seksualną. Nie byli w pełni mężczyznami, więc ich związki nie wywoływały w muzycznym światku zgorszenia. Publiczność kochała ich głosy i kreacje na tyle, by podczas występu Cafarelliego wołać „Evviva il coltello!” – „Niech żyje nóż”, jednak poza światem muzyki skazywała ich na pogardę. Ich wzrost, długie kończyny i rozwinięte klatki piersiowe sprawiały, że w rolach kobiecych dysponowali ogromnym czarem, ale jednocześnie pełnili rolę boskich dziwadeł, stworzonych tylko dla muzyki.
Życie kastrata było jednak dla Tonia Treschi - bohatera Krzyku - czymś innym, niż dla utalentowanych biedaków, którzy dzięki operze mieli szansę na życie w luksusie. Dla nich talent był raczej wybawieniem niż brzemieniem, nawet mimo tego, że kastrowano wtedy mnóstwo chłopców, a tylko nieliczni dysponowali zdolnościami wystarczającymi do prawdziwej wielkości.

Tonio wywodził się z poważanej rodziny weneckich patrycjuszy. Jego zadaniem, w zastępstwie okrytego hańbą brata, był ożenek i zapewnienie ciągłości rodu. Kiedy wbrew woli został pozbawiony męskości, miotał się w poczuciu straty, z którą nigdy do końca się nie pogodził. Przez długi czas nie decydował się na przyjęcie scenicznej roli kobiety, w końcu jednak perfekcyjna iluzja ułatwiła mu zemstę, nie pozbawioną zresztą goryczy. Końcowa konfrontacja ze sprawcą nieszczęść pokazuje, że być może Tonio miał szczęście, że przypadła mu barwna egzystencja śpiewaka-kastrata a nie weneckiego senatora.



(Jedyny zachowany na taśmie kastrat Alessandro Moreschi daje jeszcze mniejsze pojęcie o tym, jak to mogło brzmieć, ponieważ nagranie z początku wieku XX jest bardzo słabe, a jego głos był już wtedy w bardzo złej formie.)



Podczas czytania tej powieści do głowy przyszedł mi dowcip, w którym wszystkie niezbędne elementy bestsellera zawarły się w zdaniu: „Mój Boże, ktoś zerżnął królową! Ale kto?”. W Krzyku w niebiosa znajdziemy bowiem wszystko co potrzebne, aby powstała książka poczytna i wciągająca. Mamy arystokrację, tajemnicę, seks, konflikty rodzinne, rozbudowany wgląd w psychikę postaci i tło historyczno-społeczne, a to wszystko ubrane w niesamowicie barwną i płynną prozę. To musiało się udać.

Tekst by Lilandrah


Wydanie Rebisu jest bardzo eleganckie: ładny papier, twarda okładka i robiąca duże wrażenie piękna obwoluta, z której spogląda na nas Farinelli pędzla Corrado Giaquinto.


usoPreviewPopup
usoPreviewPopup
usoPreviewPopup
usoPreviewPopup

piątek, 1 kwietnia 2011

Festiwal Soundwave : 15 kwietnia 2011




Wdzieliście na pewno baner po prawej. Określenie "Festiwal w Opolu" może niedługo nabrać nowego znaczenia. Howden co prawda bywa u nas stosunkowo często, ale Of the Wand & the Moon (jeden z moich ulubionych neofolkowych projektów) to prawdziwa gratka, więc nie będę ukrywał, że dla mnie owy festiwal to naprawdę wielkie wydarzenie. Do tego dochodzi - coś co mnie osobiście najbardziej cieszy - ponoć znakomite nagłośnienie (to sala opolskiego festiwalu - Narodowe Centrum Polskiej Piosenki ) i obietnica zorganizowania cyklicznego neofolkowego festu. Jak naprawdę sprawy się mają? Postanowiłem dopytać u źródeł.


Skąd pomysł na taką tematykę festiwalu?

Z prostej konkluzji, iż w polskim życiu kulturalnym (nawet tym bardziej awangardowy/undergroundowym) czegoś zdecydowanie brakuje. A także z oczywistego faktu, iż by obejrzeć swoje ulubione neofolkowe / eksperymentalne projekty trzeba było często ruszyć się poza granice Polski, co bywało kłopotliwe (głównie dla zawartości naszych kieszeni).

Mamy oczywiście wspaniały Wrocław Industrial Fest - chłopaki z Apostazja Magazine, czy Wrotycza też odwalają kapitalną robotę ściągając niesamowite kapele do naszego kraju, ale dzieje się to zdecydowanie za rzadko. Przecież tyle jest niesamowitych muzyków, którzy nigdy nie zagrali dla naszej publiczności!


Nie boicie się związanych z ową tematyką kontrowersji? Na pewno słyszeliście przykładowo o nieporozumieniach związanych z występami Wujka Douglasa ...


Mam wrażenie, że neofolk nie wzbudza już aż takich kontrowersji, to po pierwsze. Ludzie się przyzwyczaili. A po drugie...wiesz, Death In June to specyficzny projekt. Douglas bawił się kiedyś (w sferze wizualnej i tekstowej) bardzo niebezpieczną tematyką/symboliką, a to skłaniało częstokroć ludzi do wyrażania - często niezgodnych z prawdą - opinii na temat jego twórczości. Wiesz, Doug jest artystą bezkompromisowym, traktującym przy tym masę rzeczy z ogromnym dystansem i przymrużeniem oka, nie zwracając uwagi na nikogo. Taka postawa często wywołuje agresję.

Na całe szczęście artyści, którzy pojawią się na naszej imprezie bardziej dbają o jakość, klimat ich niezwykłej muzyki, aniżeli o niepoprawną otoczkę - brak zatem i kontrowersji. Zresztą, czy tak naprawdę Sieben , czy Irfan można wrzucić do szuflady z napisem "neofolk"? Chyba nie... Ich twórczość jest na tyle oryginalna, że wymyka się jakimkolwiek ramom, moim zdaniem.

Po ile będzie piwo ?:)


Knajpka jest w tym samym budynku co sala koncertowa, jest tam też pizzeria. A najtańsze piwko po 4pln :)


Jak faktycznie będzie z tym nagłośnieniem?


Do tej pory KAŻDA impreza jaką widziałem w NCPP była pod tym względem dopięta na ostatni guzik. Kładziemy - jako ogromni fani muzyki przecież - ogromny nacisk na kwestie techniczne w tym przypadku. Wszyscy przecież wiemy jak "brzmią" niektóre koncerty w Polsce (są oczywiście chlubne wyjątki). Warto pokazać, że można jednak inaczej, trochę bardziej profesjonalnie. Oczywiście wiele zależy od umiejętności nagłośnieniowców, ale mamy do nich pełne zaufanie.

Co jeśli ta edycja wypali? Czego możemy się spodziewać w przyszłym roku. Blood Axis? Woven Hand? Di6 jest chyba nie osiągalne...


Oj...mógłbym wymieniać cały dzień, kogo z miła chęcią zobaczyłbym na drugiej edycji... Możliwości jest bardzo, bardzo wiele. Wiesz, w tym przypadku naprawdę WSZYSTKO zależy od frekwencji. Jeśli impreza okaże się pod tym względem sukcesem, zapracujemy sobie tym samym na pewien kredyt zaufania, który z pewnością dobrze wykorzystamy!

Mogę Ci tylko zdradzić, że w kuluarach nieśmiało (i tylko szeptem) wymieniane były nazwiska piękniejszej połowy Dead Can Dance, ktoś wspominał o fińskim Tenhi ( który zresztą nagrywa właśnie nową płytę), Rome, a nawet Blood Axis... Ale to na razie czyste spekulacje. Zobaczymy co się wydarzy. Na taką rozmowę przyjdzie czas w chwilę po pierwszej edycji!


Za rozmowę dziękuję
Piotrowi ze Stowarzyszenia OPAK

Baaba Kulka (2011)


Płytę do recenzji podesłał Mystic Art. Bardzo dziękuję.


Pamiętam z dzieciństwa, że moja mama na widok rzępolącego muzyka zawsze wspominała czasy swej młodości i występy przyjeżdżającego do jej szkoły skrzypka o nazwisku Kulka. Od razu mówię: nigdy nie obcowałem z twórczością ojca Pani Gabrieli, ale ponoć ludzie załatwiali zwolnienia lekarskie tylko po to, by się od słuchania tych występów wykpić.

Na szczęście mojemu pokoleniu nazwisko Kulka nie będzie się kojarzyć ze szkolnym Demon Pulse. Co prawda nie jest to muzyka dla mnie i Pani Gabrieli nigdy nie udało się zawładnąć moim playerem - za dużo znajduje u niej teatralności, kojarzącej mi się np z Peterem Gabrielem (który mnie tak naprawdę nigdy nie kupił). Ale mimo wszystko to, co słyszałem, to doceniłem. Gaba to artystka oryginalna i artystycznie przecież nie tak daleka temu, co prezentuje np. Baby Dee(klik) (zaraz posypią się na mnie gromy, ale taka jest prawda...) nie mam więc oporów, by przyklasnąć stwierdzeniu, że to prawdziwy talent. Do tego zdaje się, że skutecznie przebijający się do świadomości zbiorowej młodych Polaków.

Tematyką najnowszego jej projektu jest twórczość zespołu Iron Maiden. Mimo, że spotkałem się już kilka razy z tego typu wynalazkami - choćby Powerslaves: An Elektro Tribute To Iron Maiden, Number of the Beast w wersji ska, czy poznane równolegle z ową płytą epickie wyczyny Blaas of Glory- to w tym jak widać dość nobilitowanym towarzystwie Kulka i towarzyszący jej chopcy, dowodzeni przez Bartosza Webera (owa Baaba), wypadają całkiem nieźle. Przede wszystkim mimo dużej dozy luzu i humoru, z jakim podeszli do sprawy, udało im się stworzyć faktyczny, współczesny hołd, a nie jarmarczną karykaturę. Materiał jest różnorodnie zaaranżowany - od minimalistycznego elektro-indie popu przez funky, bossanovę, po gospel - ale ostatecznie całość wypada zaskakująco spójnie. Zdaje się, że kluczem do owej spójności jest oldschoolowy parapet, który w większości tych piosenek pełni funkcję porównywalną niemal z greckiem chórem (a się rozpędziłem...).

Bartek Chaciński pisał jakiś czas temu o Rucie jako świetnym polskim materiale eksportowym. Ja bym jednak strzelał w Kulkę.

Próbka
(Miodzio. Mój ulubiony track z tej płyty)

KUP