piątek, 26 lipca 2024

Czekanie. Keum Suk Gednry-Kim

 



 

Potrzebujemy dziś utworów antywojennych jak lekarstwa, lub może raczej zimnego prysznica, który ostudziłby co poniektóre rozpalone głowy. Mieliśmy już w tym temacie do czynienia z arcydziełami w każdym gatunku sztuki („War Requiem” Brittena, „Guernica” Picassa, „Idź i patrz” Klimowa). Z komiksów przychodzi mi do głowy choćby „To była wojna okopów” Tardiego. „Czekanie” koreańskiej autorki Keum Suk Gednry-Kim to propozycja nieco innego typu. Narracja skupia się przede wszystkim na zwykłych ludziach oraz ich prywatnych tragediach. Nie ma tu wielkich scen batalistycznych, ani chłodnej analizy geostrategicznej. Mimo to komiks ten jest dla mnie dojmującym apelem przeciwko wojnie, dlatego że oddaje głos osobom najsłabiej słyszalnym – ofiarom wśród cywili.

Z twórczością Keum Suk Gednry-Kim zapoznałem się przy okazji polskiej premiery jej monumentalnego dzieła pt. „Trawa”. Powieść graficzna poruszała przemilczaną kwestię niewolnictwa seksualnego w japońskiej armii podczas II Wojny Światowej. „Czekanie” zawiera w sobie podobny ciężar dramatyczny i tożsame – przesycone poetycką wrażliwością - spojrzenie na problem ludzkiego cierpienia. Komiks ten wypada jednak jeszcze bardziej osobiście, ponieważ dotyka spraw tak delikatnych i drażliwych, jak relacja autorki z jej matką.

Historia zaczyna się jak typowa obyczajówka. Czasy współczesne i problemy bohaterki - alter ego autorki – z opłatami za wynajęte mieszkaniem. Tutaj polski czytelnik – mimo wszelkich kutrowych różnic - może poczuć się jak u siebie. Keum wkrótce się wyprowadzi, zostawiając mieszkającą nieopodal matkę Gwiję, co rodzi u niej wyrzuty sumienia. Starsza pani ma swoje dziwactwa, nie zawsze jest w stanie bezpośrednio okazać, jak bardzo jest przywiązana do córki. Narracja przybiera nowy obrót, kiedy matka artystki dowiaduje się z telewizyjnych wiadomości o zjeździe rodzin rozdzielonych w czasie Wojny koreańskiej. Pojawia się nadzieja na ponowne ujrzenie utraconego syna.

Przenosimy się w czasie i przestrzeni. Korea północna, 1937 rok. Poznajemy Gwiję jako dziecko wychowujące się na wsi, w skromnych warunkach graniczących z ubóstwem. Jednak prawdziwa bieda dopiero nadejdzie. Najpierw okupacja japońska i II Wojna Światowa, która zabiera brata bohaterki. Potem swoje porządki zaprowadzają komuniści (kradzieże, gwałty). Mimo wszystko protagonistka stara się żyć normalnie, wychodzi za mąż i ma dwójkę dzieci. Jednak krótki okres względnej normalności zakłóca Wojna koreańska.

Rozpoczyna się exodus bohaterki. Razem z mężem i dziećmi próbują razem z tabunami innych ludzi umknąć wojennej zawierusze. Będzie to czas wielkich wyzwań i wyrzeczeń. Nie każdy będzie im w stanie sprostać. Wojna jest ukazana jako absolutnie destrukcyjna siła, istny demon, który dąży do rozbicia wszelkich międzyludzkich więzi. Nie ma żadnych stron, nikt nie ma racji. Charakterystyczna jest scena bombardowania torów - którymi masowo przemieszczają się cywile - przez lotnictwo amerykańskie. Śmierć i zniszczenie przychodzą z każdego kierunku - nagle i niespodziewanie. Warunki totalnego, nieustającego zagrożenia doprowadzają słabsze charaktery do moralnego zbydlęcenia.

To smutna opowieść, przynosząca podobne konstatacje jak parę lat wcześniejsza „Trawa”. Życie nie jest lekkie, jednak gdy wkrada się w nie „wielka polityka”, zaczyna przypominać koszmar. Wiele krzywd zadanych w czasie wojny, zostaje z bohaterami na całe życie, a później traumę dziedziczą kolejne pokolenia. Tylko niewielu uda się ponownie zobaczyć swoich członków rodziny, niewidzianych od czasu podziału Korei. Te spotkania, zaaranżowane w sposób sztuczny przez Władzę - jeśli już do nich dochodzi - są krótkotrwałe, a czasem też - z różnych przyczyn - rozczarowujące. Tytułowe „Czekanie” można więc interpretować jako postawę osoby dotkniętej utratą, która wypatruje upragnionego przełomu, prawdziwego połączenia z drugim człowiekiem, jakie jest możliwe tylko na tamtym świecie.

Keum opowiada swoją historię z rzadkim rodzajem wrażliwości. Mimo tragicznego wymiaru zdarzeń, nie rezygnuje z wplecenia w nie elementów piękna. Charakterystyczne jest ukazanie przez nią elementów natury – np. nieba, drzew - jako nośników symbolicznych znaczeń. Przyroda jest personifikacją duchowej głębi. Wszystko to doskonale jest oddane w czarno-białej warstwie plastycznej, wg mnie bardziej zwartej, lepiej dopracowanej niż w poprzednim dziele autorki („Trawa”). Kreska jest surowa i delikatna zarazem. W momentach wyjątkowej intensywności emocji, staje się niezwykle ekspresyjna. Sugestywność niektórych obrazów (w tym licznych „milczących kadrów”) angażuje czytelnika na tyle, że trudno choć na chwilę oderwać się od lektury.

Szczerość autorki, jej bezwzględna ocena własnej postawy wobec matki, sprawiają że „Czekanie” zwyczajnie wzrusza. Nie jest to łatwy efekt do osiągnięcia w tym gatunki sztuki. Choć jednocześnie, tylko w komiksie mamy możność tak bezpośredniego obcowania z przeżyciami autora, które ten zawiera nie tylko w słowach, ale i w niuansach linii swojego rysunku. Intymny sposób opowiadania Keum Suk Gendry-Kim, który jest niczym jej szept przy naszym uchu, przekuwa w czyn teoretyczne rozważania Tokarczuk a propos Czułego narratora. Skoro komiks jest w stanie doprowadzić do łez, to chyba trudno wyobrazić sobie lepszą rekomendację dla tego tytułu.

 

Autor:  Jakub Gryzowski

niedziela, 7 lipca 2024

Blade Runner. Czarny Lotos. Zostawić LA. Nancy A. Collins.

  


Na początku zaznaczę: rzecz jest w jakiś sposób powiązana z serialem „Blade Runner: Black Lotus”. Jest jego, zdaje się, kontynuacją. Do serialu jednak nie dotarłem, bo nie ma go w moich źródłach. Ocen ma zresztą mało i są one niskie. Przez to wydaje mi się, że wytwórnia się go trochę wstydzi.

Scenarzystka niniejszego komiksu, Nancy A. Collins, znana jest w Polsce głównie jako autorka horrorów. „Znana” to zresztą duże słowo, bo pewnie rozpoznawalna jest tylko wśród najskrupulatniejszych miłośników gatunku. Tak się składa, że siedzi też w komiksach i całkiem długo cisnęła przykładowo run „Potwora z bagien”, który podobno jest całkiem dobry. Nie doczekaliśmy jednak wydania go w naszym kraju. Trochę szkoda, ale bardziej przykre jest zapoznawanie polskiego czytelnika z jej komiksową twórczością za pomocą tomiku „Blade Runner: Czarny Lotos. Zostawić LA”.

Komiksowa franczyza związana z marką „Łowcy Androidów” wypadała bardzo dobrze. Przynajmniej do wydanego u nas tomu drugiego, noszącego podtytuł „2029”. „Początki” mnie ominęły, ale z racji tego, że „Czarny Lotos” miał być pierwszym tomem nowej serii, waliłem w niego jak w dym. Niestety okrutnie się odbiłem.

Największym problemem „Czarnego Lotosu” jest całkowite porzucenie poetyki znanej z filmu Ridleya Scotta. To po prostu nie jest już świat „Blade Runnera”. Z jednej strony można pomyśleć, że autorka poszerza uniwersum, ale tak naprawdę zamiast wspaniałego, cyberpunkowego noir zaserwowano nam westernowe post-apo, które nijak ma się do pierwowzoru. Niczym się zresztą nie wyróżnia spośród setek (czy nawet tysięcy) opowieści tego typu. To kolejna historia, gdzie samotny nieznajomy przybywa do miasteczka i zaczyna go w rezultacie bronić przed bandą łotrów. Na koniec dostaniemy również sztampowo westernowy pojedynek z lokalnym badassem i finito. Dodajmy do tego tylko fakt, że bohaterem jest android płci żeńskiej i oto cała wtórna fabuła streszczona w trzech zdaniach. Podobne schematy, postapo-cyberpunkowe, łączone z dzikim zachodem czy nawet kinem samurajskim pokazał w chuj lat temu w „Cyborgu” Albert Pyun. I chyba do tego obrazu pierwszemu tomowi „Czarnego Lotosu” najbliżej. Z tym że „Cyborg” był w swojej klasie dość świeżym, prekursorskim filmem, a komiks pisany przez Collins jest zmurszałym, zgrzybiałym, wtórnym schematem, który nijak ma się do świata „Blade Runnera” i do konwencji post-apo nie wnosi nic.

Drugim problemem jest warstwa graficzna, ona również nikomu nic nie urwie. To semirealistyczna, rzemieślnicza robota, do tego nudna jak flaki z olejem. To jedyne, co mogę o tych obrazkach powiedzieć. Pochwalić mogę kolory, ale to tylko dlatego, że nie przeginają z kiczem i oczy od nich nie krwawią.

Powiecie pewnie: „znowu Krzychowi Rychowi w życiu nie wyszło, wyżywa się na biednej Nancy i pierdoli kocopoły”. Na Waszym miejscu też bym tak myślał, znając poziom poprzednich komiksów z tej franczyzy, ale uwierzcie, że naciąłem się srogo. Collins i jej run „Potwora z bagien” dalej pozostaje na mojej liście komiksów do nadrobienia. Niemniej jej pracy nad serią „Blade Runner” już podziękujemy.

Flashpoint. Powrót.




Naprawdę nie jestem odpowiednią osobą do pisania tej recenzji. Pamiętacie „Doomsday Clock”, czyli bezczelne wykopanie świata „Strażników” Moore’a z popkulturowej mogiły celem sklejenia go na ślinę z superbohaterskim mainstreamem? Bardzo mi się podobało. Jeśli uniknęliście tego pocisku, to pewnie pamiętacie przynajmniej komiks „Trzech Jokerów”, gdzie to niuanse różnic w sposobie przedstawienia nemesis Batmana spłycono do... no nie będę podpowiadał, wróćcie oczyma do przytoczonego tytułu. Pomysł był słaby, okropnie słaby, ale entuzjastycznie pochwaliłem jego realizację. Ja chyba zwyczajnie należę do grona tych ludzi, których Geoff Johns przekonał, że jest dobrym scenarzystą! Nawet (a może zwłaszcza) gdy zabiera się za skazane na porażkę bzdury.

Może od razu sprostuję: Czy „Flashpoint. Powrót” powala na kolana? Hehe (tu proszę wstawić dwudziestominutowe nagranie maniakalnego śmiechu), nie. Odgrzewanie przetrawionego już trzykrotnie kotleta w tak zręczny sposób nie powinno być jednak możliwe.

Oryginalny „Flashpoint” był bowiem końcem dobrych komiksów w DC Comics. Dziękuję, do widzenia. Dobra, trochę żartuję, trochę tęsknię za klasyką jak to staruchy mają w zwyczaju. Z perspektywy czasu trudno jednak nie myśleć choć odrobinkę ciepło o czasach przed słusznie hejtowanym New 52 i miejscami rozczarowującym Odrodzeniem. Z pewnością jest to nadal jeden z najgłośniejszych przykładów resetu wielkiego uniwersum celem stworzenia szans na świeże porządki. W ramach samego wydarzenia jednak powstał też, na chwilę, osobny świat, w którym wiele spraw potoczyło się raczej kiepsko. Wojna między Amazonkami i Atlantydą rozdupczyła Europę, Barry Allen nigdy nie został Flashem, Superman spędził większość życia jako królik doświadczalny. Najważniejszy jest oczywiście (jak zwykle) Batman, Thomas Wayne w tym przypadku, bo to młody Bruce łyknął kulkę po seansie Zorro. O nim jest ten album i o jego próbach zrozumienia, czemu wrócił do życia w rzeczywistości, która powinna przestać istnieć.

„Po co to komu potrzebne?” jest chyba pierwszym pytaniem, jakie może nasunąć się w kontakcie z tym albumem. Rzecz nie ma absolutnie żadnego wpływu na wydarzenia w głównym uniwersum. Większa część pokręconej intrygi toczy się we wspomnianym alternatywnym wszechświecie, resztki niby wciskają się jakoś w realia Ziemi Prime, ale nijak nie zgrywają się chronologicznie z równolegle wydanymi tytułami, więc całość dla spokoju ducha można uznać za elseworld. Ja zresztą wolę tak zrobić, bo Batman (ten normalny) postępuje tu tak nierozważnie z samolubnych pobudek, że nawet najbardziej parszywym wyrobnikom zdarzało się pisać tę postać lepiej. To był dla mnie chyba największy minus „Powrotu”. Ciśnienie mi skacze, gdy charaktery ikonicznych bohaterów robią takie karkołomne fikołki.

Poza tym mankamentem jest… nieźle? Johns nie potrafi przestać się brandzlować nad swoimi poprzednimi sukcesami, więc dostajemy tu powrót nie tylko do właściwego „Flashpointa”, ale i również sporo motywów narracyjnych wyraźnie nawiązujących do tego nieszczęsnego „Doomsday Clock”. Cała historia trąca takimi ambitnymi, rozbudowanymi tajemnicami, co to je lata temu zwykliśmy śledzić z wypiekami. Rzeczywistość się załamuje, a uwikłane w szaleńczy wir postacie powoli odkrywają elementy układanki, za którą skrywa się jakieś dodatkowe, wymyślne fiksum dyrdum, zwykle dotyczące dłubania w czasie. Na trącaniu się jednak kończy, „Flashpoint. Powrót” ostatecznie rozplątuje zawiłości nagle i nieco na siłę, a i w toku scenariusza nie skręcają się one zbyt mocno.

Sam się sobie dziwię, ale pomimo świadomości wad tej historii, nadal czytało mi się ją bardzo dobrze. Johns wie, jak na osi czasu swojej narracji mądrze porozstawiać absorbujące uwagę wydarzenia. Wie też, poza wspomnianym wcześniej Gackiem, jak pisać interesujące postacie, nawet jeśli często złożonością charakterów przegrywają z ludźmi faktycznie zadowolonymi z owocowych czwartków w robocie. Oswald Cobblepot w roli niby-Alfreda Thomasa Wayne’a to czyste złoto, chcę więcej. Młody Dent stający się Robinem to naciągany motyw, ale jego relacja z Pingwinem oraz z podstarzałym Nietoperzem robi ten komiks. Na koniec sam ojciec Bruce’a właśnie, centrum całego albumu, czyli Batman dziesięciokrotnie bardziej zgorzkniały, bezwzględny i powykręcany reumatyzmem. Ewolucja jego nastawienia do otaczającej rzeczywistości, której samo istnienie ze zrozumiałych przyczyn uważa za problem, to prawdopodobnie najciekawszy motyw „Powrotu”. Prowadzi zresztą też do całkiem mądrych wniosków na temat moralności i radzenia sobie ze stratą. Nie spodziewałem się.

Wizualnie byłem zachwycony, miałem zamiar napisać cały akapit pochwał, a potem skończył się pierwszy zeszyt składający się na ten zbiór. Odpowiedzialny za otwierające album ilustracje Eduardo Risso po kilku przygodach w okolicach Gotham stał się dla mnie rysownikiem definiującym to, jak powinien wyglądać komiks o Batmanie. Mocno naznaczona doświadczeniem w kryminale i grozie kreska tego autora jest takim złotym środkiem między zatopioną w mocno tuszowanej ciemności stylizacją à la Mike Mignola i klasyką komiksu szkoły, powiedzmy, Jima Steranko między innymi. To rysunki, które w nawiasie trykociarskim mogą pasować (i pasują idealnie) prawie wyłącznie do Batmana. Kreślącemu większość albumu Xermánico absolutnie nie odmawiam talentu, wręcz przeciwnie: uwielbiam gościa, ale to trochę tak, jakby porównywać Orsona Wellesa do George’a Millera. Zupełnie inna kategoria. Dlatego też po pierwszym rozdziale „Flashpoint. Powrót” wstałem z kolan, choć ogólnie poziom warstwy wizualnej pozostaje bardzo wysoki i zwolennicy nowoczesnego peleryniarstwa nie znajdą tu powodów do narzekań.

Wielki zbitek niedociągnięć i chwilowych, bardzo ulotnych, przebłysków niesamowitego talentu. Tak bym ostatecznie określił „Flashpoint. Powrót”. Nie odpowiedziałem w końcu na zadane wcześniej pytanie: „Po co to komu potrzebne?”. A po co komu historie faktycznie mające wpływ na mainstreamowe uniwersum DC, skoro i tak zaraz może się wszystko zmienić? Po co komu fikcja w ogóle? To zabawa, w ramach której hermetyczność fabuły sprawdza się całkiem dobrze i dlatego osobiście często wolę elseworldy. W rękach zręcznego rzemieślnika, a takim jest Geoff Johns, nawet bzdurne opowieści o pakerach odzianych w przyciasne getry i o konsekwencjach ich zabaw ze strukturą rzeczywistości mogą sprawić czytelnikowi radość. Nie każdemu czytelnikowi oczywiście, a i fan laserów z dupy będzie musiał tu na kilka rzeczy przymknąć oko. Mojemu przeżartemu superbohaterką mózgowi wystarczyło delikatne przymrużenie.

 

Autor:  Rafał Piernikowski  

środa, 3 lipca 2024

Dylan Dog/Batman.Cień nietoperza.

 


 O taki crossover nic nie robiłem, ale w rezultacie cieszę się, że go dostałem. Nie wierzyłem zresztą w jakość tego komiksu. Do recenzji wziął go Rafał, ja miałem ten album tylko na szybkiego zaliczyć i przekazać dalej. Zmieniłem zdanie, gdy zacząłem wchodzić w tę historię. Zrobiłem więc wrogie przejęcie i oto notuję swoje wrażenia.

Spotkanie dwóch wielkich marek. Istne „clash of the titans”, bo dotyczące bodaj najlepiej sprzedającej się włoskiej serii i otoczonego kultem na całym świecie Batmana. Jestem na tyle stary i zgryźliwy, że podchodzę do tego typu inicjatyw z dużym dystansem. To coś, co zazwyczaj się nie udaje, bo bywa bezduszną okazją do skoku na kasę, do zrobienia kabony na dwóch obozach fanów: komplecistów komiksów z danymi postaciami, a ci w przypadku Batmana i Dylana Doga to zazwyczaj hardkorowcy. Wiem jednak dobrze z autopsji, że opowieści o obu tych postaciach mają podobne problemy: cierpią na serialowość i (patrząc na cykle całościowo) bywają nierówne. Tym bardziej cieszy przyzwoity poziom ich wspólnej przygody zatytułowanej „Cień nietoperza”.

Odniosłem co prawda wrażenie, że to bardziej Dylan Dog w uniwersum DC niż na odwrót, ale jest moim zdaniem całkiem nieźle. Co ucieszy wszystkich oldskulowych fanów DC, swoje cameo (wśród wielu innych postaci) ma tu również naczelny mag uniwersum, Constantine. Przyznam, jego występ trochę kradnie tę historię reszcie bohaterów. Oczywiście nie mamy do czynienia z czymś wybitnym od strony fabularnej. To tylko czytadło, ale myślę, że fani obu franczyz nie liczyli na drugie „Prosto z piekła”, a tylko na radosną pulpę. Nie będę jednak ukrywał, że przyjemność głównie daje nam tu obcowanie ze zderzeniem obu światów i podziwianie, jak to dobrze (cholera, nawet bardzo dobrze) działa. Być może rzecz jest niezbyt finezyjnie domknięta, purystom może też coś zgrzytać przy konstrukcji scenariusza, ale to w gruncie rzeczy drobiazgi. Co najważniejsze, ja bawiłem się podczas lektury całkiem nieźle. Niczego innego od komiksu rozrywkowego nie oczekuję.

To nie koniec słodzenia autorom, bo największą zaletą tego albumu są jednak rysunki. To mainstream, ale narysowany i pokolorowany z duszą. Komputerowe kolory są bardzo soczyste i złego słowa o nich nie powiem. Grafiki łączące realizm z cartoonem też działają na korzyść tej opowieści. Nie wiem, czy to dobra nowina (dla mnie nie, bo zmagam się z brakiem miejsca), ale ostatecznie zdecydowałem: muszę mieć ten komiks w kolekcji.

wtorek, 2 lipca 2024

Batman. Failsafe. Chip Zdarsky.

  


Możesz sobie być laureatem kilku nagród Eisnera i Harveya, ale jak potężne korpo każe ci zepsuć Batmana, to pytasz tylko „jak bardzo?”. Na szczęście odpowiedź tym razem chyba brzmiała „tak troszkę”, bo Gacek w wykonaniu Chipa Zdarsky’ego, choć jakościowo odległy od jego najlepszych komiksów, nadal może jakąś tam radochę potencjalnemu odbiorcy sprawić. Ja spodziewałem się jednak czegoś zupełnie innego.

Okoliczności fabularne powinny być znane każdemu, kto choćby trochę śledzi obecnie wydawane w Polsce komiksy z tej serii. Bruce Wayne jest biedny, jak na swoje standardy oczywiście, więc wciąż pewnie może pucować się mydłem z płatkami złota. Nightwing działa samodzielnie, a w roli Robina trwają jednocześnie Damian oraz Tim, na którego DC Comics wciąż nie ma żadnego pomysłu. Najważniejsze jednak, że Alfred odszedł z tego padołu i jego brak nieustannie powoduje kolejne dramaty. Przez niedopełnienie kamerdynerskich obowiązków (to nie żart) budzi się bowiem najgroźniejszy do tej pory przeciwnik Batmana: maszyna idealna, której główną misją jest uczynienie problemu Nietoperza zmartwieniem całego świata.

Weźcie sobie pierwszego z brzegu miłośnika Gacława i zadajcie mu pytanie: „co powinno się zadziać w nowych przygodach Mrocznego Rycerza?”. Trochę zgaduję, ale sporo z nas chyba tęskni za ulicznym mścicielstwem, za przyziemnymi historiami o najlepszym detektywie, za trafnym dłubaniem w psychice strachu. Opinie mogą być różne, jednak niewielu fanów (mam nadzieję) udzieliłoby odpowiedzi w stylu „no ja to ogólnie chciałbym znowu cofnąć cały rozwój tej postaci i popatrzeć, jak w atmosferze skrajnej przesady i trykociarskiego absurdu Batman i cała Liga Sprawiedliwości napieprzają się z zabójczym robotem”. Poza wątkami pobocznymi dokładnie taką opowieść tu niestety dostajemy.

Właśnie dodatkowe historie, powiązane mocno z trzonem narracji, podkreślają znacząco braki w „Failsafe”. Pierwsza z perspektywy Catwoman opowiada nam o tłumie bękarcich potomków Pingwina i ich sporze o… kwestię spoilerową. Druga natomiast to kapitalne pogłębienie wprowadzonego wcześniej przez Granta Morrisona retconu, według którego Batman z Zur-En-Arrh to nie kolorowo odziany fan Gacka z innej planety, a rezerwowa część psychiki samego Wayne’a, stworzona na wypadek srogiego kryzysu. Zdarsky oczywiście zgapia tutaj od innych, ale robi to doskonale i mocniejsze skupienie na tych motywach mogłoby dać nam naprawdę kapitalną historie.

Zamiast tego „Failsafe” to „tylko” świetny akcyjniak zbudowany na podbitej do piątej potęgi konwencji Batmana jako geniusza przygotowanego na każdą możliwą sytuację poza taką, w której właśnie to przygotowanie podkłada mu samemu nogę. Przewracając się, zanim sobie ten głupi ryj rozwali, Gacek zapomina jednocześnie o większości dojrzałych wniosków z wcześniejszych zeszytów i znowu bawi się w samotnika, co to swoją rodzinę określa mianem żołnierzy. Ta chwilowa pomroczność mu co prawda przechodzi i to w bardzo epickim stylu, ale cofanie rozwoju postaci w celu natychmiastowego powtórzenia go w ramach własnego scenariusza dla efektu to tani chwyt. Tak samo zresztą jak bawienie się w kolejny raz w odgrzewanie kotletów zarówno ze starszych komiksów jak „Tower of Babel”, jak i całkiem niedawno poruszonych zagrywek z wrabianiem bohaterów w morderstwo i z całym Gotham przejętym przez faszystowską dyktaturę kolejnego złola. To naparzanka z Ligą i Bat-rodziną w rolach głównych, do faktycznie solowego komiksu o Nietoperzu sporo tu brakuje.
Możecie w sumie kojarzyć głośny w internecie motyw z Batmanem przeżywającym upadek z orbity dzięki potędze umysłu i jeszcze potężniejszym gaciom. Tak, to z tego komiksu. To szczyt peleryniarskiej przesady w ramach tego albumu, ale ogólnie klimat fabuły jest podobny.

Jak już jednak wspomniałem, da się z tej lektury wyciągnąć jakąś perwersyjną przyjemność, to jak jazda na rakietowej deskorolce, w akompaniamencie wybuchów, przez pięknie skomponowane ruiny szans na ambitniejszą historię. Ogromna w tym zasługa Jorge’a Jiméneza. Odpowiedzialny za ilustrowanie głównego wątku artysta powinien być od dawna graficznym faworytem miłośników nowoczesnego superbohaterstwa. Ja sam preferuję w tym gatunku dalej posuniętą stylizację (albo mocno konturowaną szczegółowość jak u Ryana Ottleya), ale pod względem dynamiki większość rysowników powinna prosić Jiméneza o pozwolenie na czyszczenie mu butów. Ten komiks porywa nieustannym ruchem, zachowując jednocześnie całkowitą czytelność. Kreśląca fragmenty z Catwoman Belén Ortega też zresztą nie zawodzi. Absolutnym sztosiwem za to jest wątek trzeci, ten o kolorowym alter-ego Gacka, w którym Leonardo Romero (z pomocą jak zawsze perfekcyjnych kolorów od Jordie Bellaire) zaserwował nam przepiękną wycieczkę w czasy klasycznej superbohaterszczyzny.

Jakby Zdarsky skupił się na tej ostatniej historii właśnie, to moglibyśmy dostać najlepszego Batmana od lat. Już teraz przecież „Failsafe” opowiada o tym, że Gacław jest sam dla siebie największym zagrożeniem. Wystarczyło pogrzebać mocniej w tym aspekcie psychiki gryzonia, kazać mu zmierzyć się z konsekwencjami własnej paranoi i nieufności w momencie, w którym zaczął już zostawiać te cechy za sobą. Może dorzucić jakiegoś nowego maniaka na ulice Gotham przy okazji. Zamiast tego dynamika postaci przełączona została na wsteczny bieg, a my dostaliśmy nawalankę z nieciekawym złobotem. Jestem nawet w stanie sądzić, że Zdarsky z premedytacją przejechał się tu na charakterystycznych dla Batmana założeniach złodupnego absurdu, ale jeśli tak było, to mnie ten żart średnio śmieszy. W porównaniu do średniackiej masówki od DC Comics to wciąż dobra rozrywka, marnowanie talentu takich autorów powinno być jednak karalne. Obwiniam włodarzy, bo inaczej byłoby mi przykro.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 1 lipca 2024

Mord na dzielni. Beata Pytko.

 


 Trudno powiedzieć, kiedy to się dokładnie zaczęło, ale z pewnością już od ładnych paru lat, zainteresowanie architekturą jest niemal powszechne. Publikacje poświęcone tej tematyce nie ograniczają kręgu swoich odbiorów do specjalistów, lecz stanowią przystępną propozycję dla każdego laika. Teraz już wszyscy mają coś do powiedzenia o budownictwie, tym dawniejszym oraz obecnym - taka moda. Tym sposobem dowiedziałem się, że np. - w moim odczuciu - mało urodziwe osiedle z wielkiej płyty, na którym się wychowałem, to szczyt geniuszu modernistycznej myśli planowania. Doceniłem ten geniusz, dopiero gdy poznałem rozwiązania infrastrukturalne tzw. patodeweloperki. Jak każde zjawisko pod słońcem, także i to znalazło swoje odzwierciedlenie w owocach kultury. Na niwie komiksu szlaki przeciera Beaty Pytko ze swoją oryginalną historią pt. „Mord na dzieleni”.

Beata Pytko to z wykształcenia architektka, która debiutuje opowieścią stanowiącą – tak przynajmniej zakładam - owoc jej doświadczeń środowiskowych. Główna bohaterka Mordu na dzielni o imieniu Max (Maksymiliana), to młoda dziewczyna pracująca w warszawskim biurze projektowym. Jej znajomi z zespołu roboczego są w podobnym wieku. To odpowiadająca stereotypowemu wyobrażeniu progresywna korpo-młodzież z dużego miasta, dla której do miana problemów pierwszego rzędu, urastają kwestie prywatnych – często małostkowych - ambicji zawodowych. Dla mnie to obcy świat, ale tym ciekawiej się go podpatruje.

Okazuje się, że firma będzie miała swój niewielki udział w gigantycznym projekcie pt. „Fale Wschodu”, który ma przeobrazić fragment jednej z dzielnic stolicy w ultra nowoczesny kompleks szklanych domów dla bogaczy i hipsterów. Innymi słowy ma się dokonać swoisty mord na dzielni. Jednak co z lokalnym targowiskiem, które się tam znajduje? Max mieszka nieopodal, ma tutaj znajomych i przyjaciół, i jako osoba wrażliwa, martwi się nadchodzącymi zmianami, choć są to niepokoje właściwie dla budowniczego Gwiazdy Śmierci.

Historia zaczyna obierać kierunek dreszczowca, kiedy protagonistka wszczyna prywatne śledztwo w sprawie dziwnych zdarzeń w starej kamicy, znajdującej się nieopodal przyszłego placu budowy. Ktoś postanowił uprzykrzyć życie mieszkańcom, zupełnie jakby próbował się ich pozbyć. Pewne tropy narzucają się same, szczególniejsze czytnikowi w miarę zorientowanemu w polskiej rzeczywistości. Stowarzyszenie „Miasto jest nasze”, które objęło komiks „matronatem”, od wielu lat alarmowało o kryminalnych metodach wywłaszczania często starszych i bezbronnych ludzi z ich mieszkań. Praktyka gangsterów wielkiego kapitału pod auspicjami polityków wszelkich partii. Oczywiście stoją za tym niebotyczne zyski.

W końcu mamy komiks o realnym problemie społecznym rozpoznanym od środka. W kolejce czekają historie obrazkowe na tematy już opracowane w reportażach literackich (np. afera łowców skór, czy przekręt COVID-19). Jak, tak istotne tło fabularne, sprawdza się w ramach całej konstrukcji opowieści? Jest z tym różnie. Komiks ma niewiele ponad 160 stron, ale wydaje się, że autorka chce na nich opowiedzieć znacznie więcej, niż jest to możliwe. Występują tu dwie główne linie narracyjne. Po pierwsze główna bohaterka - jej życie prywatne, środowisko i związek z Nat (Natalią). Po drugie generalny problem wielkich inwestycji i związanych z nimi nadużyć. Te dwie linie się przecinają, jednak nie zawsze we wdzięczny sposób.

Komiks „Mord na dzielni” mógłby być opowieścią o tym, jak zachować się przyzwoicie w świecie bezwzględnego wyzysku. Wydaje się jednak, że głównym problemem bohaterów jest brak wiedzy o tym, co się dzieje, kto pociąga za sznurki – innymi słowy - co tak naprawdę jest grane. Tylko czy oni rzeczywiście pragną tej wiedzy? Młodzi architekci sportretowani są przez artystkę w sposób bardzo sympatyczny. Niemniej ja odebrałem ich jako małostkowych naiwniaków, tak mocno skupionych na sobie, że nie potrafiących dostrzec problemów natury ogólnej. Tylko Max podejrzewa, co się święci, choć jej dociekania bywają kulawe i nie przynoszą ostatecznych rezultatów. Komiks zmierza do finału jakby z pośpiechem, unikając podsumowującego rozrachunku - pewne wątki po prostu się urywają, dlatego być może wypada nam poczekać na kontynuację w kolejnym wydawnictwie autorki.

Na poziomie języka komiksu Pytko radzi sobie świetnie. Widoczne są pewne niuansowe wpływy mangi w kwestii portretowania niektórych reakcji emocjonalnych bohaterów. Poza tym styl autorki jest zupełnie indywidualny i odznacza się prostotą. Klarowność schludnych, czarno białych rysunków bywa niekiedy zaburzona w detalach oraz na - nieco zbyt nadużywanych - kadrach z ptasiej perspektywy. Całość - pozbawiona nazbyt rozbudowanych tekstów w dymkach - dobrze i wartko się czyta.

Nie jestem pewien, czy „Mord na dzielni” warto polecić osobom interesującym się współczesnymi problemami gentryfikacji. Ci powinni wiedzieć dużo więcej, niż to co ukazane jest w komiksie na przykładzie fikcyjnego, aczkolwiek emblematycznego przykładu projektu „Fale Wschodu”. Chyba odpowiedniejszym czytelnikiem byłby ktoś, kto tylko w niewielkim stopniu zaznajomiony z tematem, jest jednocześnie zainteresowany najnowszym komiksem polskim - komiksem niegłupim i wciągającym. Jeśli jesteś taką osobą – skromne dziełko Pytko jest dla ciebie. 

 

Autor: Jakub Gryzowski 

sobota, 15 czerwca 2024

Przyjaciele Roda Taylora. Jerzy Wróblewski

 



Cienki zeszyt w cieniu zakurzonej półki. Wypatrzyłem go kątem oka, podszedłem i ujrzałem jeźdźca na koniu, który galopując niemal wyskakuje z okładki. Drżenie serca - albo to książka, albo komiks. Byłem szczylem, więc ucieszyłem się, że jednak komiks. A było to ponad 30 lat temu, na wsi, w domu dziadka, w którym można było znaleźć wiele rzeczy - poniemieckich artefaktów, ale na pewno nie historie obrazkowe. KOMIKS. Czyżby został ustrzelony na jakimś odpuście? Nie pamiętam, czy nie widziałem już wcześniej Tytusa albo Kajka i Kokosza, z pewnością jednak „Przyjaciele Roda Taylora” Jerzego Wróblewskiego to jedno z moich pierwszych doświadczeń komiksowych. Czuję obecnie niemal podobne drżenie, gdy trzymam w dłoniach wznowienie tej pozycji. Czas zajrzeć do środka.

Jesteśmy na Dzikim Zachodzie w miasteczku Cross City, gdzie odbywają się zawody strzeleckie. Wygrywa Tom Ford, czyli główny antybohater opowieści. Czytelnik dostaje wyraźny sygnał, że to kawał gnoja, już na trzeciej stronie, gdy ten - ujęty w bliskim planie - wypala w Saloonie do startego trapera a propos Indian: „Oni zawsze będą naszymi wrogami”. A później robi się jeszcze mniej przyjemnie. Punktem zwrotnym tej niebyt skomplikowanej historyjki jest przybycie Roda Tylora. Od razu wiemy, że dojdzie do konfrontacji, gdyż prawość bije z całej jego postaci, co w westernowej konwencji prowokuje same kłopoty.

Jedno trzeba zaznaczyć – komiks czyta się świetnie. Mimo upływu tylu lat nadal zaskakuje świeżością i atrakcyjnością sposobu opowiadania. Tekstu „w dymkach” nie ma dużo, także w tych kwadratowych, które często w klasycznych polskich komiksach objaśniają to, co czytelnik i tak widzi na obrazku. Mamy też budujące napięcie „milczące kadry” przypominające świetnie skomponowane filmowe storyboardy. Realistyczne, stylowe rysunki Wróblewskiego to dla mnie sztos - ich klasyczność jest wręcz ikoniczna. Dlatego zapewne – o zgrozo – jako dzieciak wycinałem z tego komiksu poszczególne postacie, albo odbijałem na fioletowej kalce kreśląc po nich obrys (w tym momencie kolekcjonerzy łapią się za serce).

Sama opowieść jest prosta, ale to szlachetna prostota, jakiej często się szuka w świecie zalanym postmodernistycznym chłamem. Mamy tu archetypiczną walkę dobra ze złem, w której pojęcia te są wyraźnie od siebie oddzielone. Widoczna jest silna inspiracja klasycznymi tytułami filmowego westernu lat 50' i 60' jak „Rio Bravo” czy „W samo południe” (Rod Taylor ubrany jest jak Gary Cooper w tym właśnie obrazie). Zaproponowana formuła, tak przecież już ograna i wykpiona, wciąż – panie i panowie – sprawdza się. Bo to chyba kwestia esencji ludzkiej, genotypu, sprawia że takie podejście do tematu uwodzi nas i dopóki DNA populacji jest nienaruszone, klasyczne sposoby narracji pozostaną bezpieczne.

Gorzej moim zdanie wypada - inspirowana spaghetti westernem - druga historia dołączona do tomu. „My nigdy nie śpimy” to komiks nieukończony – oglądamy ostanie plansze, nad którymi Wróblewski pracował przed swoją przedwczesną śmiercią. Trudno oceniać w jakim kierunku potoczyłaby się ta przygoda. Mnie na pewno nie przekonał scenariusz Andrzeja Janickiego, obfitujący w długie i nieznośnie deklaratywne dialogi. Teksty typu: „Żaden człowiek nie rodzi się zły. To kwestia zewnętrznych wpływów...” brzmią jak zaczerpnięte od fanatycznych socjalistów z Biesów Dostojewskiego. Tym sposobem urocze, humanistyczne przesłanie Przyjaciół, zamieniło się tutaj w swoją karykaturę. Kreska Wróblewskiego natomiast jest nadal interesująca, może nieco bardziej swobodna niż w poprzedniej historii, ale też i mniej dokładna. Narracja urywa się jakby w pół słowa, niestety.

Parę słów o autorze. Jerzy Wróblewski (ur. 1941) to niewątpliwie klasyk polskiego komiksu - podobnie jak Rosiński czy Polch - posługujący się na ogół realistyczną kreską, pozostawał jakby w cieniu swoich kolegów. Mimo posiadania na swoim koncie - w moim odczuciu - wspaniałych pozycji („Hernan Cortes i podbój Meksyku” czy „Figurki z Tilos”), twórca Binio Billa nie zrobił takiej kariery, jaka przy prezentowanym warsztacie, powinna stać się jego udziałem. Na tylnej stronie okładki nowego wydania, czytamy że autor wysłał Przyjaciół Roda Taylora do wydawnictwa Marvel. Teraz wiemy, jakie to było to naiwne, ale jednocześnie trudno opędzić się od przekonania, że gdyby Wróblewski mieszkał w Stanach, czy po prostu na Zachodzie, a nie za Żelazną kurtyną, gdzie komiksem pogardzano, mógłby rysować najbardziej popularne serie o superbohaterach.

„Przyjaciele Roda Taylora” to króciutki komiks w formacie A5. Nowe wydanie wygląda tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Kredowy papier, twarda okładka, odrestaurowane kolory. W dodatkach mamy trochę zdjęć i rysunków Jerzego Wróblewskiego, a także interesujące posłowie Macieja Jasińskiego, które mówi nam o autorze, jego fascynacji westernem oraz o burzliwych losach wydawniczych cowboyskiej historyki, którą trzymamy w rękach.

Nostalgiczny powrót do komiksu, który został wydany w roku, kiedy się urodziłem, był dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Myślę że młodsze pokolenie też mogłoby odnaleźć w nim coś dla siebie. Ten typ narracji i klimat przez nią budowany są nie do podrobienia (choć wielu próbuje). Zwracamy się do dzieła historycznych, często starszych niż my sami - więc to nie tylko sentyment - aby odnaleźć historię, która jest jednocześnie klarowana i pociągająca, nie zmącona bzdurą ponowoczesności. Innymi słowy - Rod Talyor zrobił mi dzień – a Wam?

 

Autor: Jakub Gryzowski 

niedziela, 9 czerwca 2024

Skorpion. Tom 3. Marini/Desberg

 


 

 Kurza stopa. Prawie rok minął od wydania drugiego tomu „Skorpiona” i dopiero teraz dostajemy trzeci. Wszystkie wspomnienia związane z poprzednimi odsłonami mam zamglone i z trudem składam elementy układanki do kupy, bo już nie kojarzę, co działo się wcześniej. Niemniej sięgnąłem po tom trzeci z niekłamaną przyjemnością, bo mimo luk w pamięci wiedziałem, że będę bawił się bardzo dobrze – wszak to Marini.

Jego flagowa seria „Skorpion” nie jest komiksem historycznym. To pulpowa fantazja ubrana w kostium, próżno szukać tu więc jakiejś prawdy o epoce. To sen autorów o konwencji płaszcza i szpady, tak jak spaghetti westerny były snami Włochów o dzikim zachodzie. Brak realizmu nie krzywdzi jednak tej opowieści.

Owszem, zapewne fabuły stworzone do spółki (bo Marini figuruje tu jako współscenarzysta) z Belgiem Desbergiem nie są szczególnie mądre i nie skłaniają do refleksji, ale wszystko jest napisane tak, aby umożliwić genialnemu Włochowi rysowanie scen akcji, kostiumów i pięknych kobiet. Myślę, że to wystarczy. Historia nie jest tu najważniejsza. Liczy się atmosfera i świetnie ograne kalki z najsłynniejszej opowieści płaszcza i szpady, czyli z „Trzech muszkieterów”. Podobnie bowiem jak w dziele Dumasa, największym zagrożeniem dla głównego bohatera zdaje się kościół. Bezduszna polityczno-gangsterska machina kierowana przez podstępnych szubrawców, która tu dzięki działaniom występujących przeciwko niej awanturników zaczyna się jednak chybotać. Wtedy okazuje się, że za spiskiem stoi coś jeszcze starszego i potężniejszego.

Prócz Dumasowskich motywów mocno akcentowana jest również przeszłość naszego awanturnika. W tym tomie przykładowo dowiemy się, skąd na jego ciele pojawiło się znamię w kształcie skorpiona, od którego to protagonista wziął swój przydomek oraz kto faktycznie jest jego ojcem. Generalnie autorzy mądrze korzystają z poetyki serialu i powoli odsłaniają kolejne karty. Robią to dobrze, ale jak wspomniałem, to dalej nie jest arcydzieło od strony fabularnej. Warstwa graficzna to jednak pierwsza liga.

Jakby ktoś nie wiedział, dla mnie Marini jest mistrz komiksu tak jak lew jest król dżungli. Być może dla niektórych jego post-disneyowski styl to czystej wody kicz, ale ja kupuję go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Marini zdecydowanie urodził się po to, by rysować „Skorpiona” i za tę serię zostanie zapamiętany

Mazebook. Jeff Lemire

 


 

 Jak na autora, którego jako pierwszego nazwałem swoim „ulubionym”, Jeff Lemire ostatnio trochę ode mnie oberwał. Absolutnie nie wątpię w jego talent, ale po kilku średnich występach na zlecenie korporacji tradycyjnie dojących obiecujących scenarzystów, wypuścił jeszcze (między innymi) „Korzenie rodzinne” oraz „Sztuczną inteligencję”. Okazało się tym samym, że nawet w bardziej niezależnych tytułach potrafi nam się ten Lemire rzucić z motyką na Słońce. W dużym skrócie: przesadne kombinowanie rzadko mu wychodzi, najwyżej bokiem. „Mazebook” już samym tytułem nie zapowiada prostoty, a na dodatek chronologicznie powstał pomiędzy wspomnianymi wcześniej tytułami. Miałem złe przeczucia.

Na stronach „Księgi labiryntów” śledzimy losy Willa, człowieka tak smutnego, że w worach pod oczami mógłby piach na wały nosić. Snuje się on po mieście na autopilocie, pracuje od niechcenia jako inspektor budowlany i uparcie ignoruje wszelkie przebłyski życia sięgające ponad podstawową egzystencję. Will ma jednak ku takiemu zachowaniu dobry powód, jeden z lepszych motywatorów martyrologii bym powiedział: dziesięć lat temu zmarła jego ukochana córeczka, a on sam pod wieloma względami podążył jej śladem. Wszystko zmienia się, gdy nieszczęśnik odbiera telefon i słyszy w słuchawce głos swojej małej Wendy. Głos, który przekonuje go, że utracone dziecko czeka na niego w centrum labiryntu. Czy zrozpaczony ojciec wreszcie postradał zmysły? Odpowiedź znajdziemy na końcu czerwonej nici.

Na szczęście mogę rozwiać wątpliwości – „Mazebook” to bardzo prosta historia, to w tym przypadku plus ogromny. Widziałem w sieci opinie mówiące, że miniseria zawodzi oczekiwania, komentarze ludzi spodziewających się jakiejś psychodelicznej, epickiej baśni. Według słów samego autora taki pierwotnie był zresztą plan, ale Lemire na całe szczęście poszedł po rozum do głowy i został w swojej strefie komfortu, może poza umiejscowieniem akcji w dużym mieście zamiast jakiegoś wypizdowa. Metaforycznego dłubania w podświadomości za pomocą onirycznej wędrówki jest tu sporo, ale trzonem całej fabuły pozostaje życie Willa, a właściwie brak tego życia. Dalsza egzystencja w obliczu ogromnej straty ugryziona od strony, której opisanie było by już zbyt dużym spoilerem.

Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, nie mogę również dokładnie wytłumaczyć wam, co mi tu nie do końca zagrało. Muszę robić podchody. Przy tej całej godnej pochwały prostocie, Lemire ominął pewne niuanse procesów, które powinny od bohatera wymagać długotrwałej pracy nad sobą. Do zakończenia dochodzimy na skróty i może jest to kwestia magicznego realizmu, ale niektóre aspekty fabuły są na tyle rzeczywiste, że trudno na te uproszczenia przymknąć oko. To w sumie nic nowego w przypadku tego autora, idzie przywyknąć, choć poważne tematy zasługują na nieco dokładniejszy wgląd. Zwłaszcza, gdy to wokół nich obraca się narracja.

Mimo to przejąłem się losami tego przytłoczonego biedaka z okładki. Lemire siły zaoszczędzone przy pobieżnym potraktowaniu złożonych procesów psychologicznych spożytkował, jak to często u niego bywa, stosując skuteczne zabiegi emocjonalne. Brzmi jak tani chwyt, ale chwytanie za serca choćby minimalnie wrażliwych odbiorców jest jego specjalnością. Łatwo nam się zbliżyć do Willa, łatwo nam poznać jego zmarłą córeczkę i polubić ją. Tęsknota oraz typowe dla depresji odrealnienie rzeczywistości są w „Mazebook” namacalne, więc i pozytywne tony na zasadzie kontrastu uderzają mocniej. Ostatecznie komiks zostawia nas z przesłaniem przefiltrowanej przez łzy nadziei, bez wchodzenia totalnie ani w absolutny mrok, ani w przesadną pozytywność. Taka równowaga mi pasuje, to życiowe.

Nie do końca rozumiem za to, czemu autor zaprzyjaźniony z tak ogromnym gronem utalentowanych rysowników wciąż decyduje się samemu ilustrować sporą część swoich dzieł. Lemire ogromnie się pod tym względem wyrobił, to fakt, a „Mazebook” jest prawdopodobnie jego najlepszym dziełem z graficznego punktu widzenia. Sporo pokombinował w kwestii sekwencyjności, korzystając z prostego pomysłu z czerwoną nitką wyprutą ze swetra i z bardziej skomplikowanych zabaw przekuwających architekturę labiryntów w układ kadrów. Wyszło ciekawie, czytelnie w większości przypadków, choć czasem ruch mojego oka rozmijał się z jego planami. Kolory też ogarnął z głową, bo rozgraniczenie szarej rzeczywistości, kolorowych wspomnień i czerwieni prowadzącej bohatera do celu podbija klimat opowieści. Tak samo zresztą emocje na twarzach postaci, z którymi (przy oczywistej prostocie swojej kreski) Lemire zawsze radził sobie bardzo dobrze. Co mi tu więc nie pasuje? Właściwie to nic, jedynie zaznaczam, że z rysunkami Andrei Sorrentino albo Dustina Nguyena „Mazebook” mógłby mnie powalić, a taki Matt Kindt na przykład zdołałby nieco ciekawiej ogarnąć grafiki o w sumie podobnej stylistyce. W skrócie: jest dobrze, bazgroły Lemire’a spełniają swoją funkcję i w sumie rozumiem jego chęć własnoręcznego narysowania tej historii, ale oczyma wyobraźni widzę potencjalnie bardziej zachwycającą wizualnie wersję tego komiksu.

Nie wspominałem chyba o tym jeszcze nigdy, ale szczerze gardzę tym zwyczajem cytowania bardzo pochwalnych opinii z tyłu albumów komiksowych. Według komentarzy Jamesa Tyniona IV, Matta Kindta, czy na podstawie fragmentu recenzji z Multiversity Comics można uznać, że „Mazebook” to arcydzieło, opowieść kompletna i bezdyskusyjnie strącająca czapki z głów malkontentów, włącznie z resztkami owłosienia. To absolutnie nie jest prawda, do perfekcji tu brakuje bardzo wiele, ale wcale a wcale nie czyni to z tego komiksu padaki niewartej waszej uwagi. To porządna, dobrze napisana i ładnie narysowana opowieść, w której bardzo przyziemny, dotkliwy smutek rozłożony jest bez przesadnej wnikliwości na czynniki pierwsze za pomocą onirycznej fantazji. To chyba całkowicie wystarczy, by ten tytuł polecić bez wklejania wam w głowy nierealnych oczekiwań. 

 Autor: Rafał Piernikowski  

piątek, 7 czerwca 2024

Nightwing. Tom 2. Tom Taylor.

  


Wkurzają mnie tacy ludzie jak Chip Zdarsky, Mark Waid, Al Ewing, czy Tom Taylor właśnie. Wydawcy komiksowi na naszym rynku, jeszcze z pewnymi wyjątkami na szczęście, w miarę ostrożnie dobierają pozycje do katalogów, więc o kompletny szajs stosunkowo trudno. Celem poszerzania recenzenckiego clout trzeba jednak czasem na coś ponarzekać i bezpiecznym wyborem jest wtedy superbohaterszczyzna, bo sprzedaje się nawet przy kiepskiej jakości. Przy pierwszym tomie „Nightwinga” od Taylora niestety nie miałem okazji zabłysnąć, w ramach swojego gatunku był to komiks prawie perfekcyjny. Pozostała jedynie nadzieja, że kontynuacja (co często się zdarza) kompletnie pogrzebie nabudowany wcześniej potencjał.

„Bitwa o serce Blüdhaven” wiele tłumaczy już samym tytułem. Pora na kulminację napięć narastających od dłuższego czasu w gothamowej wersji New Jersey. Poziom irytacji Blockbustera, obecnego bossa na dzielni i wcale nie podróby Kingpina, sięga nisko zawieszonego sufitu. W odpowiedzi na Nightwinga coraz mocniej wtykającego idealny nos w coraz większą ilość nieswoich (dyskusyjnie) spraw, odziany w biały gajer, przypakowany zakolak wyciąga z pękających w szwach rękawów najmocniejsze karty. Starcie jest nieuniknione, herosi kontra złole, lud kontra skorumpowana władza, nadzieja i braterstwo przeciwko bezczelności kryminalnej zgnilizny, która toczy miasto. W tym całym chaosie łatwo zapomnieć o grasującym w zaułkach złodzieju serc. Spójrzmy na tytuł. Przypadek? Ni chu… nie.

„Bwahahaha!” – zaśmiałem się triumfalnie. Druga część „Nightwinga” faktycznie jest gorsza od kapitalnego „Skoku w światło”! Skoro więc wreszcie mam ku temu okazję, tę bardzo znaczącą dla was pisemną opinię rozpocznę od labiedzenia. No i dokładnie w tym momencie, pracując intensywnie nad niniejszym tekstem, mój mózg się zawiesił. Musiałem serio ponownie złapać za komiks, by przypomnieć sobie, co mi się właściwie w nim nie podobało, więc ogólnie chyba dramatu nie ma. Największym problemem są tradycyjnie coraz bardziej odczuwalne macki wydawnictwa zaciskające się na względnie kameralnej fabule i wyżymające z niej esencję kalesoniarskiego kiczu. Coraz wyraźniejsze wydłużanie zasięgu Dicka (innuendo absolutely intended) w kierunku szerszych realiów świata DC potrzebne jest temu komiksowi jak Maluchowi chromowane dwudziestocalowe felgi. Seria traci przez to odrobinę tak bardzo miłego naszym sercom skupienia na ulicznym mścicielstwie i generalnie, w porównaniu do pierwszego tomu, decentralizują się w związku z tym wszystkie warstwy komiksu. O tym jednak trochę później.

Muszę tutaj wspomnieć o pozytywnych zaskoczeniach, o elementach, które teoretycznie powinny mnie odrzucić. Nie przeszkadzał mi udział innych superbohaterów, ich obecność była absolutnie logiczna. Trafił się też rozdział z totalnie simpującym Dicka Graysona Nite-Mitem, czyli podobnym do Bat-Mite’a i Pana Mxyzptlk, wszechmocnym, psotnym impem z piątego wymiaru. W odróżnieniu od swoich totalnie wnerwiających ziomków, ten niskorosły omnipotent okazuje się jednak całkiem równym gościem, a historia z jego udziałem ostatecznie jest urocza i pasuje do vibe’u reszty fabuły. Ta atmosfera pozostaje zresztą najmocniejszą stroną runu Toma Taylora, to pełna akcji pigułka rozgrzewającej serduszko pozytywności, która wyrażona jest głównie poprzez świetnie napisane postaci i doskonałe interakcje między nimi, wciąż prawdopodobnie jedne z najlepszych w spandeksowym nurcie. Chemia między Nightwingiem i Batgirl konsekwentnie buduje jeden z najbardziej naturalnych związków w historii DC Comics, a szacunek Dicka wobec spuścizny pozostawionej przez Alfreda i jego trzeźwa interpretacja doświadczeń wyciągniętych z lat spędzonych pod peleryną Batmana tworzą z tej postaci, niby zależnej od bardziej ikonicznych bohaterów, człowieka o własnym, złożonym charakterze. Trudno by mi było tu znaleźć powód, by Nightwinga nie lubić, gdzie aktualnie wydawane komiksy o Supermanie czy Gacku potrafią dawać mi ich na pęczki. Tak jak Blüdhaven jest tym, czym Gotham bywa, gdy ma akurat przerwę od bycia przesadnie mroczną karykaturą, tak Dick jest tu Batmanem w wersji 2.0.

W tych superlatywach powinienem jeszcze znaleźć miejsce na wtrącony już nieco po fakcie mini-akapit o potencjalnie najbardziej zaburzającym akrobatyczną równowagę potknięciu Taylora. W realiach Bat-rodziny chyba najtrudniejszą sztuką jest wprowadzenie nowego, interesującego złoczyńcy. To, co udało się tu na wstępie w przypadku Heartlessa, skończyło się względnym rozczarowaniem. Zakończenie tego wątku robi średnie wrażenie, trąca zmarnowanym potencjałem, a sam złol wychodzi na bootlegowego Husha.

Wspominałem jednak o decentralizacji, bo trudno nie odnieść wrażenia, że narracja nie płynie tu tak płynnie jak w części pierwszej. Częściowo może i to wina przerywników w fabule, ale chyba głównym powodem jest niedosyt ilustracji Bruno Redondo. Oczywiście dalej jest on tu głównym rysownikiem, lista nazwisk odpowiedzialnych za warstwę graficzną w porównaniu ze „Skokiem w światło“ jest jednak ponad dwukrotnie dłuższa. Bardzo często zastanawiam się, jak duży wpływ na sekwencyjność kadrów ma w danym komiksie scenarzysta i tu momenty perfekcji są chyba zasługą doskonałego rezonansu między instrukcjami Taylora i talentem Redondo. Nic wam co prawda oczu nie wypali, najwięcej zmian na ołówku odbywa się na sam koniec, Adriano Lucas wciąż dostarcza kapitalne kolory, a fragmenty kreślone przez Daniele Di Nicuolo czy Javiera Fernandeza wyróżniają się na plus. Ja jednak jestem zadeklarowanym miłośnikiem wizualnej spójności i trudno mi odżałować każdą, nawet najdrobniejszą, przerwę od Redondo i jego perfekcyjnie prowadzącej uwagę czytelnika, gładko konturowanej roboty. No i nie ma już bajerów w stylu tego jednego ujęcia rozciągniętego na cały zeszyt z poprzedniego tomu, ale kilka mniej szpanerskich fikołków w kadrowaniu nadal uświadczymy. Może i dobrze, nie ma co odcinać kuponów od takich popisów.

No to se ponarzekałem! Po zasługującym na prawie pełnoprawną dyszkę „Skoku w światło” dostałem kontynuację, która (trzymając się cyferkowej konwencji) ląduje gdzieś w okolicach ósemki na szynach. Jak na trykociarstwo to i tak wciąż górna półka. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać ironicznego charakteru pierwszego akapitu, naprawdę cieszę się, wciąż trafiając na tak porządne komiksy w Marvelu i DC. Tytuły nasączone przez autorów słodkim, serduchowym sosem i dowody na istnienie śladowej chociaż miłości do gatunku w kręgach twórców. Na stronach „Bitwy o serce Blüdhaven” Nightwing może i gubi trochę drogę, ale nadal odwala fikołki w dobrym kierunku, w spektakularnym stylu i z czarującym uśmiechem wymalowanym na absurdalnie atrakcyjnym ryju. Pewne ogniska peleryniarskiej zarazy zaczynają niestety budzić mój niepokój względem kontynuacji. Zobaczymy, jak długo Tom Taylor będzie w stanie się bronić przed morzem bullshitu otaczającym jego małe królestwo. Trzymam kciuki!

 

Autor: Rafał Piernikowski  

środa, 29 maja 2024

Kroniki Jerozolimskie. Guy Delisle.

 



Wznowienie Kronik Jerozolimskich to pomysł trafiony. Gdy w Strefie Gazy trwa właśnie eskalacja, która przybrała formę ludobójstwa ludności cywilnej, warto wrócić do opowieści, w której napięcie między Palestyńczykami a ludnością Żydowską stanowi istotne tło. Guy Delisle przybył do Izraela w 2008 roku i został tam półtorej roku. Sumę swoich obserwacji – tych małych i dużych – zawarł w ponad 300 stronicowym komisie, będącym czymś na kształt reportażu pomieszanego z autobiograficznymi wątkami natury obyczajowej.

Początki są oczywiście trudne. Autor wraz z pranerką i dwójką dzieci próbują zaaklimatyzować się w arabskiej dzielnicy położonej we „wschodniej” Jerozolimie. We „wschodnie”... lub na Zachodnim Brzegu Jordanu, co – jak tłumaczy jedna z bohaterek komiksu - nie jest do końca jasne. Żona narratora pracuje w organizacji MSF zajmującej się pomocą humanitarną Palestyńczykom w Strefie Gazie, dlatego to właśnie Guy przyjmuje rolę kury domowej i opiekuje się dziećmi. Jednak czasami udaje mu się wymknąć w teren, gdzie może w spokoju porysować i pozwiedzać.

I tak - oczami Delisle - poznajemy nie tylko Jerozolimę, ale także Tel Awiw, Ramallah i inne miasta, dzielnice, rubieże. Razem z nim wchodzimy - zarówno do świętych budynków - jak i na place zabaw, zaglądamy do Grobu Pańskiego oraz przydrożnych kawiarni, spacerujemy - raz wzdłuż Ogrójca - raz wzdłuż wielkiego muru oddzielającego Strefę Gazy, obserwujemy przeróżne zwyczaje i święta, spotykamy mniej, lub bardziej specyficznych ludzi najróżniejszych wyznań - innymi słowy – wspólnie z protagonistą po uszy zanurzamy się w tym wielokulturowym tyglu największych religii świata.

Autor jest ateistą, ale „ateistą niewojującym”. Jego stosunek do religii nosi znamiona szacunku połączonego z pewną dozą dystansu. Niemniej interesują go te sprawy. Czasem opisuje jakąś biblijną historię, lub religijny zwyczaj w sposób skrótowy i dosłowny, co oczywiście ma wydźwięk humorystyczny. Polecam zainteresowanie się przepowiednią o tzw. Czerwonej jałówce. Gdy usłyszałem kiedyś o niej po raz pierwszy, myślałem że to teoria spiskowa. Niemniej rzeczywiście Żydzi dążą do odtworzenia tego wymarłego gatunku krowy, aby za sprawą popiołu uzyskanego z jałówki (czerwonej, błądź rudej), przejść rytuał oczyszczenia, który umożliwi im powrót na Świątynne Wzgórze Jerozolimy. Ponoć są już blisko.

Czytając inny komiks Delisle pt. „Shenzhen” o jego pobycie w Chinach miałem mieszane uczucia. Brakowało mi w nim odmalowania powagi sytuacji politycznej państwa, które łamie podstawowe prawa człowieka. Dominowało spojrzenie autora, które jest spojrzeniem mieszczańskim z wiecznie towarzyszącą mu nieznośną lekkością bytu. Dlatego snuta opowieść zamieniła się w serię zgrabnie uszeregowanych, zabawnych lub kuriozalnych sytuacji, które są charakterystyczne dla kontaktów przybysza z obcą mu kulturą.

W Kronikach natomiast dochodzi do ciekawego połączenia obserwacji rzeczy ulotnych, często pozornie błahych (żółw spotkany przy drodze, przepełnione śmietniki) z wydarzeniami poważnymi, nierzadko o charakterze tragicznym („Operacja Płynny Ołów”), których sens polityczny jest nie do pominięcia. Mamy tu także dobrze odmalowaną uciążliwość checkpointów oraz dramat Palestyńczyków, którzy są wyrzucani ze swoich domów i ze swojej ziemi przez tzw. Żydowskich osadników.

Autor nie ucieka się jednak do szybkich ocen. To w klasycznym reportażu uzyskujemy pełen ogląd sytuacji. Delisle natomiast pokazuje nam jedynie te fragmenty rzeczywistości, które zdołał zaobserwować. Jego cartoonowe alter ego, gdy widzi obrazy budzące grozę, bądź zdziwienie, zamiera w osłupieniu pozbawionym komentarza. To czytelnik decyduje o ostatecznej interpretacji tego gestu.

Wspomniana przeze mnie wcześniej nieznośna lekkość bytu, która towarzyszy wędrówkom głównego bohatera także w tym komiksie, mogłaby irytować, gdy nie to, że autor szczerze ją obnaża, w pełni dając o niej świadectwo. Mamy przecież sceny, kiedy Delisle po prostu wygodnie spędza wakacje, np. siedząc na leżaku nad morzem, gdy tymczasem Izraelskie myśliwce przelatują mu nad głową, kierując się w stronę Strefy Gazy, gdzie zrzucą bomby na najpewniej niewinnych ludzi.

Uproszczony styl rysowania nie podlega w tym komiksie ewolucji, jest mniej więcej taki, jak w pozostałych albumach tego twórcy. Autorzy innych obrazkowych opowieści autobiograficznych często wybierają cartoonową kreską, rzecz jasna o odmiennym stylu charakterystycznym dla każdego z nich. Warto zaznaczyć, że język komiksu pomaga tutaj lepiej zrozumieć przedstawioną rzeczywistość (topograficzne bardzo skompilowaną) za pomocą różnych wykresów oraz map, które np. w filmie dokumentalnym, zniknęłyby zanim zdążylibyśmy się im przyjrzeć.

Komiks podzielony jest na rozdziały – miesiące oraz krótkie podrozdziały - epizody, których tytuły sygnalizują kolejne poruszane przez autora tematy. Nie ma jednej linii dramaturgicznej – narracja składa się z serii anegdot, dlatego polecam przerwy w lekturze, aby uniknąć uczucia lekkiego znużenia i monotonii. W historii pojawia się co jakiś czas drobna przerwa – element wytchnienia - w postaci całych plansz „milczących kadrów” - swoistych widokówek z miejsc, które Delisle zobaczył.

Gdy krytykowanie ludobójstwa dokonywanego przez Żydów uchodzi za rzecz kontrowersyjną, a politycy wszelkiej maści nabrali wody w usta - „Kroniki Jerozolimskie” wydają się potrzebną lekturą. Rzecz jasna nie jest to jakieś kompleksowe kompendium wiedzy o Jerozolimie. Komiks zawiera w sobie jedynie/aż subiektywną perspektywę autora oraz to co zdołał zobaczyć, przeżyć (informacje zaczerpnięte z drugiej, czy trzeciej ręki, wypadają tu mniej przekonywająco). Czytelnikowi z łatwością przyjdzie utożsamić się z autorem. W końcu każdy z nas bywa nieco drobnomieszczański i pogubiony w tym pogmatwanym, szalonym świecie. 

 

Autor:  Jakub Gryzowski

czwartek, 16 maja 2024

Frontier. Singelin.

 

 


 Szczerze powiem, że nie doceniałem Singelina. Jego poprzedni wydany u nas komiks „PTSD” urzekł mnie od strony formy, ale fabularnie był taki sobie i pozostawił mnie z niedosytem. Pisząc recenzję, ująłem to dyplomatycznie, ale to był jeden przypadków: znajdź scenarzystę albo get the fuck out. Grafy podobały mi się jednak na tyle, że dałem autorowi drugą szansę. Jestem zaskoczony, bo „Frontier” jest komiksem znakomitym zarówno na poziomie graficznym jak i fabularnym. Chyba najlepszym, jaki czytałem w tym roku.

Tak jak przy „PTSD” wyczuwalne mocno mangowe wpływy przekładały się na fabułę i rysunki, tak we „Frontier” dostajemy rzecz inspirowaną ewidentnie serialem „Expanse”, a przynajmniej ja to tak odbieram. W swojej klasie to jednak komiks wybitny, nie tylko kalka ze znakomitego serialu, który skradł serca widzów (powieści nie czytałem, ponoć są jeszcze lepsze). Porównuję je, bo pojawiają się tu po prostu podobne motywy: wszechmocne korporacje i opór jednostki wobec nich, podbój gwiazd, najemnicy i naukowcy pracujący dla wielkich, bezdusznych firm, problemy ludzi urodzonych już podczas kolonizacji kosmosu, którzy nawet nie stąpali po Ziemi. Warto zauważyć jednak, że tematy społeczno-polityczne i wszelkie efektownie narysowane technikalia stanowią też tło dla opowieści o ludziach z krwi i kości. Nawet jeśli narysowano ich w umownym cartoonowo-mangowym (to też zalicza się do Chibi?) stylu. Mamy tu bowiem naprawdę genialnie zarysowane postacie, przekonująco zbudowany, tętniący życiem świat i wszelkie elementy sprawiające, że kończąc lekturę miałem wrażenie obcowania z dziełem kompletnym. Absolutnym z arcydziełem komiksowego science-fiction.

Rysunki były genialne już w „PTSD”, ale o ile tam nawiązywały mocno do mang z „Ghost in the Shell” na czele, tak tu mamy kosmiczną sagę, której szablonu graficznego znaleźć nie mogę. Możliwe, że jest to dzieło osobne, bo obrany styl wydaje się bardzo oryginalny. Realistyczne jest tu wszystko, łącznie z pojazdami i krajobrazami. Wszystko prócz postaci będących pociesznymi ludkami, żywcem wyjętymi z japońskiej popkultury. To zderzenie dwóch światów: sci-fi znanego z komiksów frankofońskich oraz mangi. Do tego kolorowanie to prawdziwy sztos, a grafiki pięknie wyglądają w dużym formacie i na offsetowym, kremowym papierze (nie znalazłem informacji jaki to papier, ale pasował idealnie). Komiks wydany jest po mistrzowsku i chylę czoła przed całym zespołem, który realizował u nas ten projekt. To w pełni profesjonalna robota.

Nie jestem w tej dziedzinie autorytetem, ale wydaje mi się, że dla miłośników SF ten album to absolutne „musisz mieć”. Mimo realistycznego ukazania tematów społeczno-politycznych i kosmicznego tła czyniącego tę opowieść dojrzałym przedstawicielem science-fiction, nie jest to przeintelektualizowana, trudna opowieść, tylko coś, co wciąga się jednym tchem. Pełna bohaterów, w których się wierzy i których się lubi. Od czasu „Planetes” Makoto Yukimury nie czytałem lepszego komiksu w tym gatunku.

wtorek, 7 maja 2024

Cibi Usagi. Julie i Stan Sakai.

 


 


W tym roku mnie i Usagiemu strzela czterdziestka. Sam czytam przygody Długouchego już niemal pół życia. Nie znudziły mi się nawet przez chwilę, bo Sakai nie zszedł poniżej pewnego poziomu nawet w swoich trudnych życiowych chwilach, a spotkały go takie tragedie jak śmierć wnuka i pierwszej żony. Jako zatwardziały kolekcjoner jego opowieści musiałem więc sięgnąć po „Chibi Usagi”, zrobioną z drugą żoną na pokładzie i przeznaczoną dla dzieci wariacją na temat przygód królika samuraja.

Ogólnie regularne komiksy o Usagim Yojimbo mogą czytać młodzi ludzie, „Chibi…” jednak przeznaczone jest stricte dla kilkulatków. Sam nie dorobiłem się dzieci, ale pozostawałem w krainie opowieści obrazkowych dla najmłodszych bardzo długo, wszak przez lata pisałem o komiksach dla maluchów. Odpuściłem to kilka lat temu i powiem szczerze, że tęskniłem za tą formą rozrywki, za pisaniem dla rodziców, którzy szukają komiksów dla swoich pociech. „Chibi Usagi” przypomniał mi, jak dobre rzeczy z tej półki ukazują się obecnie na naszym rynku.

Czytałem ten niewielki tomik z prawdziwą przyjemnością, mimo iż (jak wspomniałem) mam już na karku czterdziestkę. To mini wariacja na temat „Siedmiu samurajów” Kurosawy, bo bohaterowie zostają niejako wynajęci do uratowania wioseczki przed zbójami. Oczywiście są tu pewne uproszczenia, nie ma też opowieści o honorze samuraja oraz motywów śmierci, które pojawiają się w regularnym komiksie i dziele Kurosawy. Wątki społeczne, jak niewolnicze wykorzystywanie pewnych stworzonek przez złego króla Salamandra, już za to tu znajdziemy. Zamiast ostrych jak brzytwa mieczy samurajskich chibi-postacie korzystają z bokenów, drewnianych treningowych mieczyków, którymi wywijają walcząc z chibi-straszydłami. Wszystko jest tu przerysowane i sympatyczne, co sprawia, że to wymarzona lektura dla dzieci. Dzięki niej Wasze pociechy zanurzą się w iście japońskim świecie, poznają nawet kilka nowych, egzotycznych słówek. Ich wrażliwość nie zostanie niczym skrzywdzona.

Mam wrażenie, że powinno powstać więcej takich książeczek. Usagi Yojimbo to ogólnie samograj i w tej formie sprawdza się równie dobrze co w wersji oryginalnej. Do serialu Netflixa dla dzieci, luźno inspirowanego motywami z komiksu Sakaiego, nigdy się nie przekonałem, ale „Chibi Usagi” kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza i będę straszny: nie oddam swojego egzemplarza żadnemu dziecku! Tym bardziej, że na końcu znajduje się przygoda normalnego Usagiego, który podczas walki z demonem pada zemdlony i we śnie spotka swojego chibi-odpowiednika. No muszę mieć to w kolekcji!

sobota, 20 kwietnia 2024

W0rldtr33. Tynion IV

 


Vertigo wiecznie żywe! Nawet teraz, gdy zostało strącone w otchłań niebytu, przypomina o sobie. „W0rldtr33” to bowiem rzecz, która idealnie wpasowałaby się do katalogu tej słynnej linii wydawniczej. Ten komiks przy okazji ma wszelkie wady i zalety publikacji tego imprintu DC. Mógłby być nawet „cyfrową” przygodą Johna Constantine'a (wszak bywały w komiksach o nim tego typu opowieści).

Dostajemy mocno literacki (to fabuła liczy się tu nie grafika) cyber-thriller dla dojrzałego czytelnika. Współczesną sensacyjną opowieść podrasowaną science-fiction i cyberpunkim, czemu scenarzysta daje zresztą wyraz nazywając swoje postacie od klasyków gatunku: Harlana Ellisona i Williama Gibsona. Inną rzeczą, z którą kojarzył mi się ten komiks, jest opowieść Stiga Larssona o dziewczynie z tatuażem, ale to pewnie dlatego, że ważną częścią tej opowieści jest... dziewczyna z tatuażem. Nie będę wchodził głębiej w fabułę, bo powinniście sami odkrywać zawartą tu intrygę. Powiem tylko tyle: jest ona prawidłowo skonstruowana i album czyta się zdecydowanie dobrze.

Komiks ogółem nie jest zły, a podobno – jak twierdzą inni koledzy recenzenci (takie opinie widziałem) – to słabsza rzecz w dorobku Jamesa Tyniona IV. Ja go chyba jednak nigdy wcześniej nie czytałem, bo jestem trochę na bakier z mainstreamowym, współczesnym komiksem. Więcej o nim jako twórcy napisałby pewnie mój znakomity redakcyjny kolega, Rafał Piernikowski, lecz dostaliście tym razem tylko mnie, a ja się na Tynionie nie znam. Wstyd, ale muszę Wam to jednak wystarczyć. Zaznaczam więc, że osobiście bawiłem się umiarkowanie dobrze, powoli dawkując sobie lekturę.

Graficznie jest średnio, co potęguje skojarzenia z Vertigo, gdzie w wielu tytułach grafiki często bywały służebne wobec fabuły. Tak jest też w tym przypadku i nie zamierzam mydlić Wam oczu: ta warstwa nie zwali Was z nóg. Jest to dość zachowawcze rzemiosło z komputerowymi kolorami. Taki styl zerowy charakterystyczny dla przeznaczonych dla dorosłego odbiorcy, współczesnych, sensacyjnych opowieści tego typu. Jednym to wystarczy, innych może od lektury odrzucić.

Problemem tego komiksu jest fakt, że to przeciętna rzecz (niezła z pewnością, ale też nie powala na kolana) i na rynku, który rozpieszcza nas ostatnio strasznie, jest masa rzeczy wartych większej uwagi, jak choćby kryminalne „Saint-Elme”, również od Nagle! Comics, zachwycające zarówno fabułą jak i rysunkiem. Nie wiem, czy jest w Polsce miejsce dla „W0rldtr33”, nie mogę jednak zaprzeczyć, że ogólnie czyta się to dobrze. Jeśli cierpicie na brak generycznych komiksów od nieodżałowanego V, to będziecie zadowoleni. Jeśli chcecie być na bieżąco z tym, co dzieje się na zachodzie, też sięgnijcie po ten album. W innych wypadkach zagłosowałbym portfelem na co innego.

wtorek, 9 kwietnia 2024

Furia. Monde/Burniat

  


Bardzo dobry frankofon znakomicie łączący humor z mocno przygodowym komiksem fantasy w konwencji płaszcza i szpady. Rzecz odbija się od trampoliny motywów zaczerpniętych z legend arturiańskich, ale w ostatecznym rozrachunku poradziłaby sobie bez nich. To nie jest do końca zabawa cytatami. Autorzy stworzyli swój własny, bardzo dobrze funkcjonujący świat, wypełniając go świetnie napisanymi bohaterami. Wyszła rzecz trochę przypominająca „Donżona” i to jego fani powinni zdecydowanie sięgnąć po „Furię”.

Komiks traktuje o córce króla Artura, z którą z zamku prysnął słynny miecz władcy. Oręż okazuje się być spersonifikowany: gada i jest podstępny. Księżniczka natomiast, niechętna względem ożenku z obrzydliwym baronem, łatwo mu wierzy i ma nadzieję rozpocząć po ucieczce wszystko na nowo obok żyjącej w mieście siostry. Jak się pewnie domyślacie, wszystko potoczy się inaczej, niż zaplanowała dwójka bohaterów, których czeka brutalne zderzenie z rzeczywistością . Obrzydliwy baron (będący zupełni kimś innym niż się wydaje) rusza tropem zbuntowanej Księżniczki, a ta przypadkowo znajduje swoją siostrę pracującą w nieoczekiwanym przez nikogo miejscu.

„Furia” niesamowicie łączy w sobie różne style. Mimo iż wiele się tu dzieje fabularnie, to postmoderna formy jest zdecydowanie większa niż treści. Obok siebie funkcjonują odważnie zestawione dwa cartoonowe style: postsfarowski, frankofoński, z zaczerpniętym z zupełnie innych rejonów mocno mangowym, humorystycznym zacięciem. Czyta się to zaskakująco dobrze, acz wyobrażam sobie ludzi, którzy mają z tą eklektyczną mieszanką problem. To nie jest bowiem klasyczny styl francuski, to szalony tygiel czerpiący ewidentnie z różnych szkół opowiadania obrazem. Są tu obok tego wszystkiego niesamowite sceny z potworami niby żywcem wyjęte z „Berserka” Miury, co tylko wzmaga uczucie eklektyzmu i obcowania z czymś inspirowanym japońskim komiksem.

Ostatnio wychodzę na boomera, bo średnio odnajduję się i utożsamiam z komiksami, które przychodzi mi recenzować. „Furia”, mimo iż jest dość nowoczesna i wcale nie kierowana do starych nerdów, skradła mi serce. Jest przy okazji pierwszym tegorocznym albumem, jaki wpisuję na moją listę „The best of 2024”. To zdecydowanie sztosiwo i nie wyobrażam sobie nie wspomnieć o tej pozycji w podsumowaniu roku.

niedziela, 7 kwietnia 2024

Kroma. Lorenzo De Felici

 


Rysownik Lorenzo De Felici jest znany polskiemu czytelnikowi z serii „Oblivion Song” tworzonej do scenariusza Roberta Kirkmana. Mam trzy tomy na półce, nie czytałem ich jeszcze. Po lekturze „Kromy” wiem, że powinienem, bo narysowana jest tak, jakby De Felici sprzedał dupę diabłu za talent.


Tym razem dostajemy do rąk projekt solowy, prawdziwy popis wyobraźni tego nietuzinkowego artysty. Rzecz dzieje się nie wiadomo gdzie i kiedy. Trudno stwierdzić, czy to fantasy, czy science-fiction, więc uznajmy po prostu wszystko za fantasmagoryczną baśń. Bardzo ważnym elementem jest tu budowanie świata, w który wierzy się od pierwszych chwil i chłonie jego nawet najmniejsze elementy. Gorzej zbudowani są bohaterowie, ale nie oni są najbardziej istotni w tej historii. „Kroma” opowiada o dystopijnym społeczeństwie zamieszkującym miasto sąsiadujące z dziką dżunglą. Miasto jest utrzymane w szarościach i zgaszonych kolorach. Dżungla tętni kolorami i życiem. Fabularnie jest mrocznie i krwawo, trudno więc postrzegać ten komiks, mimo jego baśniowości, jako dzieło dla dzieciaków.


Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że wszystko wymyślone zostało, żeby De Felici mógł sobie porysować to, co lubi. Najfajniej uchwycona, prócz znajdujących się w centrum historii postaci, jest dzika przyroda, wraz z wielkimi gadami jako głównym tematem wielu rysunków. Grafik w porywach godnych jakiegoś animowanego przeboju kinowego, dajmy na to Disneya. Mam nadzieję, że nie obrażam tu De Felici'ego, bo nie śledzę zupełnie tego, co tam słychać w animacjach Disneya, mam na myśli te klasyczne. Rzecz raz opiera się na luźnym, cyfrowym (?) szkicu, a innym razem jest bardzo dokładnym rysunkiem skłaniającym się ku semi-realizmowi. Dziełem zawsze bardzo efektownym i znakomicie działającym na poziomie opowieści snutej za pomocą obrazów. Wszystko to podkreślają komputerowo nałożone kolory. Są, warto zaznaczyć, całkiem udane jeśli o estetykę chodzi i nie popadają w kicz. Stanowią zresztą środek narracyjny, bo sceny w mieście zdecydowanie różnią się barwami od tych z dżungli.


„Kroma” nie jest co prawda komiksem niemym, ale niewiele mu brakuje do tego typu historii. To rzecz opowiedziana dynamiczną sekwencyjnością: obrazami, nie dialogiem czy narracją literacką. Myślę też, że komiks zyskałby jeszcze na enigmatyczności, jeśli poprowadzono by go całkiem bez literek. Autorowi bankowo starczyłoby warsztatu. Niemniej i tak jest bardzo dobrze.


De Felici ma bogatą wyobraźnię i trudno przejść obok tej pozycji obojętnie. To kawał znakomitej, artystycznej roboty, coś więcej niż typowe mainstreamowe rzemiosło. Autor ewidentnie rozumie, jakie ma możliwości warsztatowe i wykorzystał je w swojej solowej pracy w 100%. Być może nie jest to szczególnie rozbudowana rzecz od strony intelektualnej, Alana Moore'a się nie spodziewajcie, ale jako komiks rozrywkowy ta opowieść obrazkowa sprawuje się na medal.

Hillbilly. Eric Powell

 


Moje relacje z „Goonem” Ericka Powella są skomplikowane. Nie potrafię nie docenić wykreowanego przez niego świata, ale niewybredne żarty o kupie mnie żenowały. Od strony graficznej uznaję jednak „Zbira” za pierwszą ligę i nawet jeśli nie do końca po drodze mi z humorem tego artysty, to zaliczam jego prace do bardzo udanych. To zdecydowanie coś, co lubię, co mimo wszystko dobrze wspominam. Coś, co rozgościło się i pozostało w mojej wyobraźni.

Cieszę się więc z faktu wydania „Hillbilly” jak głupi z bateryjki, bo Powell przede wszystkim zrezygnował w nim z niesmacznych żartów, zaserwował za to mistrzowski storytelling i kreację świata na najwyższym poziomie. Owszem to na razie tylko krótkie historie inspirowane mocno lekturami z dzieciństwa Powella, ale mimo pozornej prostoty sprawiły mi one niesamowitą przyjemność. Osadzenie akcji w (baśniowych w ujęciu Powella) Appalachach i stworzenie własnej, mocno podszytej siarką i podlanej bimbrem, mitologii zasiedlonej przez wiedźmy i inne stworzenia o piekielnym rodowodzie sprawiło, że polubiłem tę serię z marszu. Przeczytałem pierwszy tom jednym tchem, zachwycając się przy tym dalej według mnie niedocenionymi u nas możliwościami graficznymi Powella oraz piekielną mocą tasaka głównego bohatera.

Graficznie bowiem ten komiks to pierwszorzędna, acz mocno pulpowa robota. Coś, czego brakuje naszemu rynkowi w czasach świetności typowych komputerowych rysunków. Powell rysuje jakby sprzedał duszę diabłu za talent plastyczny. Przy okazji rzecz urzeka na każdym kroku niesamowitą dynamiką i specyficznym, semi-realistycznym stylem rysunku, zakorzenionym gdzieś w baśniowym fantasy, ale uchwyconym w mocno oryginalnych ramach. Szukając porównań: to, co Powell ukazuje w „Hillbillym”, to połączenie stylu Franka Frazetty z Richardm Corbenem. I nie, nie ma przesady w tych porównaniach. Powell jest totalnym mistrzem komiksu.

Nie mam pojęcia, jak rozwiną się historie z uniwersum Hillbilly'ego, ale zatrzymując się na kilka chwil przy pierwszym tomie, jestem całkowicie oczarowany. Śpieszę więc donieść: koniecznie sięgnijcie po nowy komiks Powella, jeśli lubicie wieśniackie południe Stanów Zjednoczonych – tu dodatkowo ukazane w krzywym zwierciadle i podrasowane stworami rodem z opowieści fantasy – nie będziecie zawiedzeni.


poniedziałek, 25 marca 2024

Król Deadpool

 



Dopiero co skończyłem pisać peany na temat jednej z najlepszych historii wyplutych z naznaczonych piętnem przeciętności lędźwi Marvela. W porównaniu do „Nieśmiertelnego Hulka” nawet świetna seria może wypaść blado. Na szczęście Kelly Thompson to utalentowana autorka, po jej świetnym runie „Hawkeye” i może nawet lepszej „Czarnej Wdowie” od każdego następnego komiksu z jej nazwiskiem na okładce spodziewam się całkiem sporo. Niestety Deadpool najwyraźniej nawet z najczystszego źródła potrafi wypompować muł.

„Król Deadpool” jako tytuł robi za całkiem wystarczające streszczenie fabuły. Dodam tylko, że Wade Wilson zostaje tutaj władcą wszelakiej maści potworów na skutek zwyczajnego zlecenia połączonego z pokręconymi zasadami dziedziczenia władzy. Skąd maszkarony wzięły się na Staten Island i do czego to prowadzi? To nieistotne, bo to jeden z tych komiksów, w których Dom Pomysłów nie chciał najwyraźniej pozwolić na znaczącą narrację. Zarówno w ramach całego uniwersum jak i w żywocie najbardziej wyeksploatowanego popkulturowa najemnika w kolorowych fatałaszkach dostajemy historię nieistotną, ale przynajmniej również raczej samodzielną. Jeśli jeszcze jakimś cudem Deadpool się wam nie znudził, możecie ją przeczytać z doskoku.

Z szacunku do autorki zacznę od plusów, a pierwszy z nich to właściwie postacie z drugiego i trzeciego planu niemalże w całokształcie. Choć raczej nigdy nie przyjdzie nam poczytać o większości z nich czegokolwiek znaczącego, to przynajmniej Thompson sprawiła, że zacząłem chcieć, by było inaczej. Gwardia honorowa pyskatego króla zasługuje na spin-off w duchu „Creature Commandos”, całą fabułę (tak to nazwijmy) rozpędza poświęcenie ekstremalnie sympatycznej postaci, a jeśli nie pokochacie Żelusia miłością bezwarunkową, to wątpię w wasze człowieczeństwo. Po drugie w dialogach zdarzają się tu naprawdę błyskotliwe kwestie, dyskusja Deadpoola z Kapitanem Ameryką jest jakościowym szczytem albumu, a fragment z siejącym zamęt kaiju mądrze traktuje o trudnościach związanych z władzą. Szkoda, że to przebłyski w szarocie przeciętności.

Problem „Króla Deadpoola” sprowadza się do tego, co od dawna trapi komiksy z tym bohaterem. To śmiechy na siłę z garścią bezcelowych wątków mających podkreślić skrytą głębię skrywaną przez Wilsona za kurtyną randomowego humoru. Fajnie, ale nie ma w tym absolutnie nic odkrywczego, bardzo powierzchowne skomplikowanie charakteru jest już dla odbiorcy Marvela chlebem powszednim, a i tutaj jest tego wyjątkowo mało. Większość stron wypełniają żarty, których Kelly Thompson chyba nie chciała za bardzo pisać i akcja, z której niewiele wynika. Mam wrażenie, że motywy faktycznie interesujące autorkę, jak faktycznie fajna chemia między Deadpoolem i Elsą Bloodstone oraz generalnie światotwórstwo potworowego Staten Island zostały przez Włodarzy zepchnięte na drugi plan. Naprawdę tęsknię w tym momencie za seriami pisanymi nie tylko przez Posehna i Duggana, ale nawet za dyżurem Daniela Waya. Dużo więcej było w tych runach charakteru.

 
Wyrazistości nie brakuje za to rysunkom, choć mówię to nieco sarkastycznie. Album otwiera Chris Bachalo, u którego stylizacja poszła nieco za daleko w dziecinną karykaturalność. Choć technicznie daje radę i potrafi kreślić dynamiczne sceny, to większość postaci wygląda u niego pokracznie. Najgorzej jednak radzi sobie z przejrzystością narracji, z jakiegoś powodu większość kadrów wygląda u niego jak niezręcznie wycięte z sensownej ilustracji zbliżenia. Później, pod ołówkiem Gerardo Sandovala, robi się znacznie lepiej, ale to nadal ten typ graficznego trykociarstwa, za którym nie przepadam. Wypaczenie proporcji przekraczające już skuteczną intensyfikację z lat 90., jakby każdy rysunek kreślono caps lockiem. Rzecz gustu jednak, poziom jest całkiem wysoki.

Na koniec zawsze zadaję sobie proste pytanie: „czy polecam ten komiks komukolwiek?”. Tak, ale nie wiem komu. „Król Deadpool” unika wpadnięcia do marvelowego rynsztoka, widać w nim nawet sporo niewykorzystanego potencjału i dla zadeklarowanego miłośnika postaci taki poziom powinien być raczej normą. Ja jednak, mimo wszystko, nadal uważając się za fana Deadpoola, byłem zawiedziony. Wydaje mi się, że prawdopodobnie nawet nie samym scenariuszem Kelly Thompson, a kolejnym niespełnieniem całkowicie już prawie zgniecionych nadziei na dobry komiks z Wilsonem w roli głównej. Trzeba zaniżyć oczekiwania dopóki nie zdarzy się cud. 

 

Autor: Rafał Piernikowski  

piątek, 22 marca 2024

Wyżej niz kondory. Anna Zalewska

 

 

 
Literatura wspinaczkowa, alpinistyczna, wszelakie wspominki o tak przecież licznych wyprawach wysokogórskich to całkiem spora działka. Mamy też mnóstwo filmów dokumentalnych dotyczących tej dziedziny oraz festiwali poświęconych górom, gdzie są one wyświetlane. Komiksy górskie to jednak nisza. Anna Zalewska postanowiła ją przynajmniej częściowo wypełnić, oddając swoisty hołd prekursorom polskich osiągnięć na polu zdobywania trudno dostępnych szczytów. 
 
 
„Wyżej niż kondory” to relacja z wyprawy jaką stosunkowo jeszcze młodzi ludzie (trzydziestoparoletni) - naukowcy różnych dziedzin z Koła Wysokogórskiego przy oddziale Polskiego Towarzystwa Taternickiego - podjęli na początku lat 30' XX w. Została ona opisana w reportażu pod tym samym tytułem, który ukazał się w latach 50'. Jego autorem był - jeden z uczestników eskapady - Wiktor Ostrowski. Anna Zalewska, która ma mniej więcej tyle lat ile jej bohaterowie oraz – oczywista - jest miłośniczką gór, postanowiła w komiksowej formie przybliżyć nam tą historię, powszechnie – jak sądzę - słabo rozpoznawalną. 
 
Na pierwszych kartach tej opowieści rysunkowej mamy opis występujących w niej sześciu głównych postaci. Jest i doktor fizyki i geolog, lekarz, dwóch inżynierów, a nawet filmowiec (nakręcony podczas wyprawy film „Dach Ameryki” Stefana Osieckiego niestety nie jest dostępny w Internecie). Następnie przenosimy się do Warszawy 1932 roku, gdzie widzimy, jak owi protagoniści skupieni w Kole Wysokogórskim, dosyć spontanicznie podejmują decyzję o wyprawie w Andy argentyńskie, aby zdobyć szczyt Mercedario, na którym nie postała jeszcze ludzka stopa. 
 
Od słowa do czynu - jednak tego typu przedsięwzięcie to nie bułka z masłem. Zwłaszcza jeśli nie posiada się wystarczających środków finansowych. Na szczęście przed wojną, tak jak i dziś – mimo braku mediów społecznościowych – dochodziło do zrzutek pomagających zrealizować cele, których wartość była zrozumiała dla dużej części społeczeństwa oraz jego instytucji. Autorka komiksu dokładanie wylicza nam poszczególne etapy dosyć złożonych przygotowań. 
 
Pod konie 1933 roku wyprawa nareszcie dochodzi do skutku. Podczas jej trwania polscy badacze-podróżnicy przemierzą niemierzone połacie terenu, zaznają niebezpiecznych sytuacji, zdobędą niejeden szczyt, sporządzą mapy, wytyczą nowe szlaki oraz poczynią mnóstwo badań zgodnych z ich specjalizacjami. To tyle jeśli chodzi o fakty, których przypomnienie jest o tyle cenne, że trudno o narracje jednoznacznie pozytywne na temat zdarzeń z początku XX wieku. Ale komiks Zalewskiej nie wyczerpuje się w wartościach natury dydaktycznej. O czym jeszcze chciała nam autorka opowiedzieć?
„Wyżej niż kondory” to przede wszystkim budująca historia o sile przyjaźni, działaniu w niewielkim gronie osób mających do siebie zaufanie, które przynosi osiągnięcia pozostające poza możliwościami jednostki. Widać wielką empatię autorki dla swoich bohaterów, którzy swoimi wybuchami entuzjazmu zarażają optymizmem, choć bywają w tym nieco infantylni. Ich portret psychologiczny odpowiada mentalności nastolatków, co pozostaje w zgodzie z ich schematycznym portretem rysunkowym. 
 
Kreska Zalewskiej jest delikatna i dosyć minimalistyczna. Udanie koresponduje z użytą tu ograniczoną paletę stonowanych kolorów. Ten typ rysunku może kojarzyć się z wieloma twórcami komiksu autorskiego. Co prawda, to nie majstersztyk à la Rudu Modan, ale mniej więcej podobny kierunek plastycznej formy wyrazu. Odnoszę ponadto wrażenie, że warsztat autorki jest jeszcze w trakcie rozwoju i dopiero zmierza do pełniej krystalizacji, jeśli oczywiście pozostanie ona wierna tworzeniu opowieści rysunkowych (a to ponoć niełatwy chleb). 
 
Komiks Annny Zalewskiej nie wbija w fotel, nie ma w nim gwałtownych konfliktów, zwrotów akcji, czy zdarzeń budzących kontrowersje. Można to potraktować jako pewną odmianę od zalewu narracji szarpiących nasze nerwy i przy tej propozycji po prostu odpocząć, poznając jednocześnie parę faktów z historii polskich wypraw naukowych. Na końcu zeszytu mamy przedruki paru autentycznych czarno-białych zdjęć (+ opisy) z wyprawy naszych bohaterów, co domyka część tych walorów, które określiłbym jako edukacyjne. Jeśli maiłbym polecić grupę docelową tego komiksu, będą to: miłośnicy górskich wypraw, młodsza cześć młodzieży oraz wszyscy ci, których nie rażą pozytywne historie z sympatycznymi bohaterami w rolach głównych. 
 
Autor: Jakub Gryzowski