wtorek, 22 lutego 2022

Heavy Liquid. Paul Pope.

 

 
Heavy Liquid to komiks autorski Pola Pope'a. Być może wypuściłem się zbyt daleko na łowy, bo nie znam dobrze jego twórczości. To co czytałem zapadło mi w pamięć. Chodzi dokładniej o dwa komiksy z Mrocznym Rycerzem. Jedna to ta z Batman: Black and white ze złamanym nosem głównego bohatera. Druga zaś to nagrodzony bodajże Eisnerem "Rok setny". Charakterystyczny, zamaszysty i nietypowy styl artysty spodobał mi się na tyle, że uznałem sięgnięcie do Heavy Liquid za dobry pomysł. 
 
Fabuła jest początkowo wciągająca. Główny bohater ma talent do odnajdywania różnych rzeczy i osób. Dostaje zlecenie odnalezienia artystki od tajemniczego kolekcjonera. W tle narkotyk o niezwykłych właściwościach i paru niezbyt sympatycznych gości, którzy będą poszukiwania starali się nieco utrudnić. Dobry pomysł wyjściowy. Wszystko dzieje się w surowym, industrialnym otoczeniu, w przyszłości, której kulisy są dla czytającego mało oczywiste. No i szereg pozytywnych wibracji - tajemnica, artyści, sztuka, w tak zwanym międzyczasie Paryż, który trudno rozpoznać. Ponadto gang agresywnych nastolatek, które starają się zaspokoić różne swoje żądze. Może i nieco eklektycznie, ale w sumie fajnie. Dobry pomysł to jednak nie to samo, co dobry komiks. 
 
Jasne, że miło się patrzy na to, jak Paul Pope rysuje. Ilustracje nadają opowieści ciekawy klimat. Nie da się ukryć, że to największa zaleta komiksu. Autor ma też sporo pomysłów - na głównego bohatera, a także np. na zakończenie swojej opowieści, które nie jest oczywiste. Pope zostawia sobie otwartą furtkę do tego, aby pójść z historią dalej. Być może więc, o ile seria będzie kontynuowana, zmienię o niej zdanie. Na razie jednak prezentuje się ono w szczegółach, jak niżej.
Jak dla mnie głównym problemem Heavy Liquid jest scenariusz. Nie ma zachowanych odpowiednich proporcji między wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Po tym, jak główny bohater udaje się do Paryża, następnie podróżuje do Pragi jest już ciekawiej. Akcja jest bardziej dynamiczna. Zwłaszcza sceny w pociągu. Tym niemniej część wstępna historii jest po prostu długa i nudna. Jest inaczej mówiąc zbyt rozwleczona. Nie można przy tym oprzeć się wrażeniu (ja przynajmniej nie mogłem), że autor traktuje fabułę miejscami po prostu, jako pretekst do pokazania świata przedstawionego i swoich pomysłów wizualnych. Te pomysły Pope ma, one są niewątpliwe. Niemniej jednak komiks z fabułą m. zd. na 50 stron urasta do znacznie większych, a wręcz powiedziałbym zbyt dużych rozmiarów. Można było całość opowieści zamknąć w o wiele mniejszej objętości, zamiast tkać i tkać pajęczynę dziwności. W miarę czytania poszczególne nici tej pajęczyny wydają się zbędne. Nie wiem, czego się spodziewałem. Być może więcej akcji, jak przystało na osobę, która czyta głównie superhero. Możliwe zatem, że problem tkwi w tym, co napisałem na początku. Wypuściłem się na nieznane przestrzenie i mam za wąskie horyzonty do takiej lektury. Nie można tego wykluczyć. Wrażenie ułomności fabularnych mimo to pozostaje. I mam poczucie, że autor mógł to wszystko lepiej sobie poukładać. Gdyby było to bardziej uporządkowane na pewno miałbym dużo większą przyjemność z czytania. 
 
W komiksie pojawia się cała rzesza postaci, które w opowieści nie pełnią żadnej roli. Można byłoby je usunąć i nie wpłynęłoby to na opowieść. Tym bardziej, że główny bohater to raczej intuicyjny geniusz. To znaczy, że kieruje się przeczuciem poszukując artystki na zlecenie wspomnianego, tajemniczego kolekcjonera, a nie dedukcją, jak Holmes. Skoro tak, to stawia to pod znakiem zapytania sens wprowadzania poszczególnych epizodów i mnożenia drugoplanowych bohaterów. Nie sposób się zresztą do nich przywiązać. W zasadzie nie ma po co - te postaci znikają szybciej, niż się pojawiają. Tymczasem "S" (główny bohater) jest co chwilę lokowany w innych częściach industrialnej rzeczywistości. Może szkoda, bo sporo drugoplanowych bohaterów jest ciekawych. Niektórzy jednak (jak klauni) są wtórni, ale tego zupełnie w komiksach pewnie nie da się uniknąć. Nie będę więc stawiać zarzutu, skoro nie przeszkadza mi po tylu latach, jak Batman gania za Jokerem. A fakt faktem, że na ogól nie mam z tym problemu.
 
Komiks klimatem przypominał mi film "Johnny Mnemonic". Nie wiem w sumie dlaczego. Klimatem jedynie, nic więcej. Brakuje uporządkowania fabuły. Pope rysuje rzeczywiście dobrze i tu się z Marcelim Szpakiem zgodzę, że to jego (Pope'a) bardzo duże osiągnięcie. Podoba mi się prosty dobór kolorów. Dodaje on ilustracjom głębi oraz surowości. Autor nie przesadza z detalami, ale wszystko, co widzimy w kadrach, jest do czegoś potrzebne. Rysunki są starannie zrobione. Ilustracje architektury wywołują pozytywne wrażenia. W tym zakresie Pope przekonuje do obrazu, który tworzy. To fajne było. Autor nie stara się przy tym nikogo powielać, ma swój własny, nietuzinkowy styl. Tym niemniej, ta opowieść nie jest dla mnie. Zakończenie historii zaskoczyło mnie, co przyznaję. Tego się zupełnie nie spodziewałem. Doczytałem więc jak widzicie do końca. Jednak po kilkudziesięciu stronach tej pogoni za niczym straciłem nią całkowicie zainteresowanie. Dokończyłem wyłącznie z kronikarskiego obowiązku. Nie zostawiam komiksu w połowie. Wyszedłem z założenia, że skoro zacząłem czytać, to dokończę. Dla mnie zabrakło w tym komiksie kogoś, kto powiedziałby twórcy "Ok, pomysł jest ciekawy, ale albo to skróć trochę albo wzbogać wątki i fabułę. To nie może tak zostać". Dlatego dobry redaktor, czy inna osoba czuwająca nad procesem twórczym, to skarb. Zostało mnóstwo pojedynczych, klimatycznych scen w pamięci, ale też wrażenie chaosu i nieuporządkowania. 
 
Autor: AN

 

środa, 9 lutego 2022

Armada. Integral. Tom 2.

 


Zdaje się, że jakoś od wczoraj jestem enfant terrible polskiej prasówki komiksowej, bo śmiałem przejechać się po pewnym komiksie. Wiem, wiem. Komiksy powinniśmy dzielić na dobre i złe a nie na lewackie i srackie, ale przy tym wszystkim nie mogę oprzeć się wrażeniu, że polityka odgrywa jakąś rolę w tych wszystkich atakach  i wprowadza pewne przekłamania związane z moją osobą. No cóż, dlatego pewnie nie uratuje mnie nawet to, że sam jestem lewakiem i zazwyczaj lubię lewackie komiksy. Ten po prostu mi się nie spodobał. Zdarza się. Jest mi z tym źle bo czuję się trochę jak ci faszyści co w stanach zakazali Mausa. Spróbuję się więc zrehabilitować i napisać coś o jakimś innym lewackim komiksie.


Chcemy czy nie, to tak się składa, że komiksy to ogólnie kontestująca forma sztuki, przez co jest jednak na wskroś lewacka (od X-Menów po Valeriana). „Armada” jest tego świetnym przykładem. Nie dość bowiem, że jest to pozycja głównego nurtu, gatunkowa i stworzona ku uciesze plebsu to dodatkowo mocno upolityczniona. Na przestrzeni zebranych tu czterech albumów dostajemy fabuły o dużym rozrzucie gatunkowym: od wojennego diselpunka przez opowieść o terroryzmie po znakomitą historię więzienną. Wszystkie części są bardzo odmienne, łączy je jednak wspólny mianownik. Fakt, że wszystkie charakteryzują się konkretną wrażliwością społeczno-polityczną, wyrwaną niemal żywcem z kart wspomnianego kultowego Valeriana, z którym łączy te opowieści również podejmowanie wątków wielokulturowości. Autorzy mają ewidentnie coś ważnego do powiedzenia i wsadzają przy tym palec w oko faszystom i innym niegodziwcom, za scenę dramatu stawiając sobie różne miejsca i planety na których źle się dzieje. No i co ciekawe, autorzy nie popadają w jakieś niezdrowe, nadęte Dickensowskie schematy. Nie męczą też pseudoartystycznością. Serwują zamiast tego dynamiczną, rozrywkową pulpę z przesłaniem. Jakość ogólnie, jak to w przypadku serialu podzielonego na stanowiące one shoty epizody, jest różna, ale całość nie spada poniżej pewnego poziomu. Warunkiem dobrego przyswojenia tych historii jest chyba tylko otwarcie swego (niekoniecznie lewackiego) serduszka na tego typu treści, bo to zgrabnie sporządzony kolorowy specyfik, który nie powinien nikogo zemdlić.


Ja sam chętnie czytam „Armadę”, bo lubię frankofońskie czytadła i nie muszę wychodzić poza swoją strefę komfortu. Nie twierdzę jednak, że to rzecz wybitna, czy szczególnie udany twór w swoim gatunku. Niewątpliwym minusem jest bowiem fakt, że ten komiks jest zwykłym czytadłem, ot doprawionym przesłaniem od którego rozboli dupa co większe konserwy. Nie sądzę jednak, że może zmienić czyjeś życie i spojrzenie na różne jego aspekty. A może się mylę? Może nie doceniam siły dydaktycznej komiksu?

Abe Sapien. Mroczne i Straszliwe. Tom 2.

 


W poprzednim tomie przygód Aba Sapiena dostaliśmy opowieści o tym, jak po odejściu ze struktur BBPO, kroczy on po prowincjonalnej Ameryce niczym, nie przymierzając, "Kane z serialu Kung Fu" (powtarzam się, ale o to w tych fabułach chodziło). Był to dla mnie jeden z najlepszych komiksów zeszłego roku, o czym przekonacie się, gdy tylko dam radę doczytać to, co mam jeszcze zaległe na półkach. Gdy bowiem ostatnio zaglądałem do pliku z podsumowaniami, to „Abe Sapien. Mroczne i Straszliwe” był wysoko w rankingu.
 
Niniejszy tom kontynuuje ten ukazujący podszewkę ameryki wątek fabularny, ale mam wrażenie, że czar prysł. Tajemnica przeobrażenia bohatera w człowieka-rybę (daruję sobie spoilery, diabli wiedzą, kto to czyta i na jakim etapie Mignolawersum jest) jest tu ważniejsza od tak udanego portretu prowincjonalnych stanów z części poprzedniej. Przyznaję, jestem tym nieco zawiedziony, bo lubię atmosferę Southern Gothic. Autorzy przyznają, że chcieli pozwolić Abeowi szlajać się dłużej po zaściankach, ale gonił ich czas, bo seria była zsynchronizowana z innymi częściami układanki, szkoda. Dostajemy jednak potrzebne odpowiedzi na zagadki i przygotowanie serii do grand finale, jaki ma się rozegrać na łamach BBPO.
 
Graficznie to na szczęście dalej perełka. Bracia Max i Sebastian Fiumara nie są w swoje pracy gorsi od Mignoli. Mają po prostu swój niepowtarzalny, odrębny styl, idealnie pasujący do snutej opowieści. Kolorami jak zwykle zajął się Dave Stewart. który jest przy tej serii niezastąpiony i trudno go nie doceniać widząc, jaki ogrom pracy musiał wykonać na przestrzeni lat. Dziś, dzięki temu, w pełni zasłużenie jest jednym z najsłynniejszych kolorystów w branży. 
 
Ogólnie rzecz biorąc i patrząc na to, jak udanym przedsięwzięciem jest Mignolaverse, trudno uwierzyć, że to komercyjne zjawisko wokół głównego nurtu. Świat tworzony jest bowiem drobiazgowo, z sercem, jak komiks niezależny. Zresztą twórcy pewnie mieli 100% wolności, stąd taka, a nie inna jakość tych opowieści. Dziś seria ta jest jedną z najsłynniejszych i najlepszych w historii komiksu i genialnie, że możemy się o tym przekonać w tak dobrej edytorsko formie (brawo Egmoncie!). Całkowicie zasłużenie jest ona tak chwalona przez krytyków i czytelników – uważam, że musicie dać jej szansę, nawet jeśli "Hellboy" średnio Was przekonał. Dla mnie BBPO i (przynajmniej pierwszy) Abe Sapien są bowiem lepsze od głównego cyklu.

wtorek, 8 lutego 2022

Załoga Promienia. Tillie Walden.

 

 
Jeszcze jeden tekst ode mnie (KRW), znów bez korekty więc wybaczcie babole. A będą pewnie we mnie rzucane kamienie, bo komiks jest bardzo chwalony. Ktoś napisał, że to "SF przeciwko Dziadersom". No cóż, będę musiał się z tym pogodzić, że stoję z drugiej strony barykady. 
 
Nie lubię takich sytuacji, ale ktoś to musi powiedzieć pierwszy, a nie sądzę, że szybko ktoś się odważy. Kulturze Gniewu nieczęsto bowiem zdarzają się strzały kulą w płot. Niestety, prawda jest smutna: „Załoga Promienia” to komiks cienki jak siki pająka. Powagi może mu nadawać fakt, że to opasła, ponad 500-stronicowa powieść graficzna, ale nic nie przykryje elementów, które są po prostu nieudolnie poskładane w całość, mającą być spaceoperą z homoseksualnymi motywami. SIC! Autorka pochodzi spoza kręgu kulturowego komiksowej „Wiecznej Wojny”, co widać od razu, inaczej nie jebnęła by takiego faux pas w swoim wyobrażeniu przyszłości. Bo umówmy się – książki Heldemana czytać nie musiała. 
 
Być może winić za kiepską jakość pośrednio możemy to, że mamy do czynienia z czymś, co pierwotnie zdaje się było komiksem sieciowym. Rzecz robiona jest odczuwalnie na pałę, tu i teraz, pchana do przodu strona po stronie. Podkreślają to braki w scenariuszu i portretach psychologicznych postaci. Te są naprawdę słabo zarysowane, a autorka miała na to aż za dużo czasu, bo jeśli o wagę chodzi, to ten komiks to jebany wieloryb wśród ostatnich premier. Do tego dochodzą tekturowe relacje między bohaterkami (a może to właśnie miał być komiks o ludziach mających kiepsko zbudowane relacje?) i niestety nie najfajniejsza krecha. O rzeczy takie jak grafika możemy się pewnie kłócić, ale nikt mi nie wmówi, że konstrukcja fabuły jest w porządku – nie jest. Tak jak wszystko ślimaczy się na początku, tak pod koniec pędzi na złamanie karku, zostaje doprawione realizmem magicznym (czy realizm magiczny może być w anturażu sci-fi?) i dopiero wtedy w komiksie zaczyna dziać się coś ciekawego. Na dodatek postacie mają jednakowe ryje, co mi osobiście nie pomagało rozróżniać, co się dzieje, kiedy i z kim. Być może nie jestem największym bystrzakiem na dzielni, ale komiksów trochę czytam i tylko tu miałem takie problemy. Mam też wrażenie, że ktoś tu bardzo chciał nakraść z Miyazakiego (lisek jest przykładowo w jego stylu), ale nagle powinęła mu się noga i wszystko zwaliło na łeb. Rezultat jest opłakany i nie rozumiem zupełnie, co spowodowało u naszych kochanych wydawców z KG zainteresowanie tym komiksem. 
 
Siedzę teraz i przeglądam tę cegłówkę zastanawiając się, czy coś jednak uratuje sytuację. Chciałbym bowiem napisać coś miłego o tym komiksie. Czy więc „Załoga Promienia” to całkowicie spierdolony album? Nie, nie do końca. Podobały mi się kolory i (szczególnie pod koniec) kompozycje plansz. Tyle mogę powiedzieć dobrego.

Daredevil. Tom 7.

 

Jeśli po recenzji X–Menów pomyśleliście, że nie lubię superhero i mam w dupie kij od szczotki to Was zadziwię. Uwielbiam superhero, szczególnie takie w stylu Daredevila. Czasem komiksy o nim są lepsze, czasem gorsze, ale prawda jest taka, że czytając je zawsze bawię się jak nerdziarskie prosię.


O „Shadowland” (evencie, który jest daniem głównym niniejszego tomiszcza) słyszałem mieszanie opinie. Jako komplecista rzeczy o Śmiałku z Hell's Kitchen, któremu da się wcisnąć każdy kit, sięgałem więc po niego bez wielkich oczekiwań. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy w czasie lektury okazało się, że legendarny już „Shadowland” nie jest złą pozycją. Co więcej, ta spragniona taniej pulpy świnia, którą hoduję w swojej duszy obok małego chłopca, taplała się tu w błocku jak pojebana. Opowieść bowiem jest tym, co w Marvelu kocham najbardziej. Mianowicie historią mocno osadzoną w klimatach dalekiego wschodu i kina walki, traktującą o licznych napierdalankach z ninja klanu Dłoni. Czy to na łamach Wolverine'a, czy w Daredevilu, cieszy mnie taki obrót rzeczy, gdy te karaluchy z kapturami na łbach masowo wylegają na kartki papieru. Do tego wyobraźcie sobie: fabuła robi takie salto mortale, że Matt Murdock staje się przywódcą tego legendarnego klanu. Początkowo wszystko wskazuje na to, że Daredevil ma zamiar wykorzystać zastępy ninja do dobrych celów i kontrolowania sytuacji w Hell's Kitchen. W końcu jednak pomniejsi włodarze Dłoni dążą (i udaje im się to) do tego, by Śmiałka opętał jakiś prastary demon. Ma to sprawić, że zniknie znany nam świat, a nad wszystkim zapanuje ich podstępny klan. Fajowe pomysły, prawda? I to wszystko zostaje brawurowo wdrożone na karty Daredevila – serii, którą już wcześniej pisali tacy przechuje jak Bendis, Brubaker, a kiedyś i Frank Miller. I co jest największą siłą tego komiksu, „Shadowland” nie odcina kuponów od prac tych tuzów komiksu. To autonomiczna historia, ukazująca inne oblicze Śmiałka. Odważna i szalona, nie trzymająca się stosowanych przez lata w tej serii szablonów. Są oczywiście pewne minusy. Na przykład dość naiwne rozwiązanie całej sytuacji (jednym pierdolonym ciosem jebanego Chi, czy jak się ta moc Iron Fista nazywa), które jest bardzo rozczarowujące na tle tak ciekawie zbudowanych realiów i potęgi odmienionego Daredevila. Niezbyt udane jest również to, co następuje po „Shadowlandzie”. Mianowicie Matt Murdock zaczyna szwendać się po prowincjonalnej Ameryce. I to byłby samograj na miarę Zatoichiego (dla niekumatych: legendarna postać ślepego samuraja wędrującego po feudalnej Japonii), ale twórcy zbyt szybko zapędzają Śmiałka z powrotem do Nowego Jorku. Są to jednak tylko elementy, które nie przysłaniają ogólnie bardzo dobrej historii.


Wszystko to zostało też na szczęście przyzwoicie narysowane. Może nie jest to jakieś mistrzostwo świata, ale na tle często szkaradnych komputerowych grafik „Shadowland” wypada w porządku.


Tom 7 „Daredevila” nie jest pozycją, od której powinniście zaczynać przygodę ze Śmiałkiem z Hell's Kitchen, ale dla nerdów śledzących przygody Murdocka to jazda obowiązkowa. Do targetu dorzuciłbym jeszcze fanów Żółwi Ninja, bo jak wiadomo, ci byli zżynką ze street-levelovego superhero z „Daredevilem” na czele (tu mamy klan Dłoń, w Żółwiach mamy natomiast bratnie im Stopy). Tu, ze względu na wytoczenie daleko-wschodnich armat z ninja i sztukami walki na czele, widać to jak na dłoni. Co za tym idzie „Shadowland” to najlepszy komiks o Zółwiach Ninja, który nie jest komiksem o Żółwiach Ninja.

niedziela, 6 lutego 2022

Stworzyć komiks. Scott McCloud.

 


 

Gdy pisałem o „Zrozumieć komiks”, trudno mi było ukryć wysoki poziom oczarowania tym dziełem, które w sposób niezwykle kompetentny i wnikliwy, opowiadało zarówno o sztuce komiksowej, jak i samym fenomenie postrzegania. W dziele Scotta McClouda zgrabnie łączą się wątki kulturowo-historyczne z głęboką refleksją na temat sztuki oraz jej psychofizjologicznej percepcji. Poprzeczka została więc ustawiona bardzo wysoko. Po latach autor wraca z kontynuacją swoich teoretycznych wysiłków w równie obszernej książce pt. „Stworzyć komiks”. Czy udało się rozrysować równie ciekawy wykład zawierający w sobie wiele aspektów warsztatu komiksowego oraz elementów czysto życiowych?

Sposób przedstawiania treści mamy ten sam co w „Zrozumieć komiks”. Cartoonowa postać - alter ego autora - przeprowadza nas przez zagadnienia związane ze sztuką komisową. Fenomen tego sposobu narracji, to kontakt czytelnika z natychmiastowym zobrazowaniem omawianego zagadnienia, co czyni je zrozumiałym i łatwo przyswajalnym.
W dobrze przemyślanej konstrukcji omawianego dzieła mamy 7 głównych rozdziałów. Pierwszy pt. „Pisanie obrazami” skupia się na sposobie uzyskania czytelności oraz komunikatywności opowieści obrazkowych. McCloud sprzedaje nam podstawową wiedzę na temat tego, jak powinien wyglądać dobrze zrobiony komiks, jednocześnie usilnie podkreśla, że nie ma jednej recepty, aby ten cel osiągnąć. Jego uwagi są bardzo praktyczne, mówi o stylu, zróżnicowaniu planów i przejściach między kadrami oraz o tym, co dla czytelnika wynika z podjęcia przez artystę tej, lub innej decyzji formalnej.
W rozdziale drugim autor skupia się na szerokim omówieniu mimiki twarzy oraz mowy ciała. Podkreślone zostają niezwykle bogate możliwości komiksu w odpowiednim posługiwaniu się tymi aspektami. Paradoksalnie, żeby komiks nie wyglądał jak narysowany przez maszynę, artysta musi dobrze zdawać sobie sprawę, że pewne stałe ludzkie reakcje są automatyczne. W następnym segmencie książki mowa jest o połączeniu słów i obrazów.  Tutaj ponownie autor „Zrozumieć komiks” zwraca uwagę zarówno na możliwe pułapki, jak i na całe spektrum kreatywnych możliwości dla potencjalnego twórcy historii rysunkowych 


W rozdziale „Tworzenie świata” pada wiele cennych uwag odnośnie perspektywy oraz ogólnie całej palety sposobów w jaki chcemy pokazać rzeczywistość czytelnikowi, aby ten w nią uwierzył i zinterpretował podług naszej intencji. W publikacji jest też mowa o technicznym warsztacie twórcy komiksów. McCloud zapoznaje nas z klasycznymi narzędziami kreślarskim oraz z wypierającą je technologią cyfrową. Na koniec autor dzieli się z nami szeroką refleksją na temat wyboru stylu oraz gatunku. Pada wiele uwag na temat wpływy mangi na komiks zachodni oraz licznych przeobrażeń, które dotykają te medium na całym świecie.  


O ile „Zrozumieć komiks” nosi znamiona podręcznika teoretycznego, to „Stworzyć komiks” jest niczym uzupełniający zeszyt do ćwiczeń, który znalazłby swoje miejsce na szkolnej ławie, gdybyśmy mieli w programie nauczania taki przedmiot jak komiks (co jest wg mnie wskazane). Każdy rozdział książki McClouda kończy się swoistym podsumowaniem wiedzy oraz zadaniem domowym. Wydaje się, że autor rzeczywiście pragnie podzielić się swoją wiedzą i praktycznymi informacjami na temat tego, jak stworzyć komiks. Niestety wikła się przy tym w szereg paradoksów, ponieważ jednocześnie przyznaje, że nie da się pewnych rzeczy nauczyć, a każdy twórca kroczy własną drogą artystyczną.  

To co było najsilniejszą stroną „Zrozumieć komiks”, czyli na poły filozoficzna refleksja na temat tego, czym w ogóle jest sztuka i jej percepcja, w dużo bardziej pragmatycznym „Stworzyć komiks” już nie wybrzmiewa tak donośnie. Część wniosków z kanonicznego już poprzednika z konieczności zostaje powtórzona i w tej publikacji, brak jednak wielu równie nowatorskich tropów i oryginalnych myśli. Wynika to z tego, że nowe dzieło McClouda skupione jest na warstwie praktycznej i przeznaczone jest dla osób, które rzeczywiście planują poświęcić się pasji tworzenia komiksów. Dla pozostałych czytelników niektóre uwagi autora mogą wydać się zwykłym gadulstwem, próbą teoretyzowania i zamykania w diagramy nawet najbłahszych zjawisk życiowych. Twórca doskonale zdaje sobie sprawę z własnych natręctw i słabości, dlatego też dzięki wymiarowi autoironicznemu tej pracy, odbieramy ją z czystą przyjemnością, nawet jeśli nie planujemy w przyszłości sięgnąć po ołówek, czy cienkopis w celu narysowania własnego komiksu. 


Autor: Jakub Gryzowski


środa, 2 lutego 2022

Monsters. Barry Windsor Smith.

 


 

Wiadomość, że Barry Windsor-Smith wydaje nowy komiks przyjąłem z rezerwą. Jak spojrzę na niektórych moich bohaterów z dzieciństwa, takich jak choćby Frank Miller, to słyszę fragment piosenki "trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść". Sporo jest takich przypadków rozmieniania talentu na drobne. Na niektóre nowsze dokonania znanych i cenionych twórców trudno patrzeć. Podobne obawy miałem w stosunki do "Potworów". Szczęśliwie okazały się one zupełnie nieuzasadnione. "Monsters" to poważne dzieło. Komiks przez duże "K". Cieszę się, że BWS był w stanie pokazać, że sporo gazu jeszcze ma w zbiorniku i chce robić jak najlepsze komiksy. Zasługuje to na słowa uznania. Ufam, że nie powiedział ostatniego słowa i czekam na więcej.


Już ze wstępu wynika, jaka będzie konkluzja co do oceny "Potworów", ale spróbujmy dojść do tego po kolei. Spoilerów niżej nie będzie. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Sięgając po komiks spodziewałem się czegoś na kształt monumentalnego "Weapon X". Początkowo zresztą w ten klimat czytelnik jest wprowadzony. Wojsko, eksperyment, super-żołnierz itd. Szybko jednak okazuje się, że komiks jest nie o tym. Dla mnie przynajmniej to opowieść innego rodzaju. Eksperymenty, wątki nadprzyrodzone itd. to środek do celu. Historia ma pokazać, że na zło trzeba reagować szybko i stanowczo. Bo jeśli się przybiera taktykę znoszenia i wyczekiwania, to owe zło zdewastuje wszystkich i wszystko dookoła. Niby banalna teza, ale podana przez autora w wyrafinowany sposób. Mamy więc do czynienia z dramatem obyczajowym. Zło niszczy najpierw ojca głównego bohatera (tym bohaterem jest chłopiec, który zostaje poddany eksperymentowi wojskowemu). Potem zło stopniowo dewastuje matkę chłopaka. Następnie, totalnie pozostałą część jego rodziny. Próba poszukiwania przez głównego bohatera szczęścia prowadzi do kolejnych tragicznych zdarzeń. Zaciągnięcie się do wojska nie poprawia sytuacji. Finał całej historii jest taki, jak od początku można było zakładać. To znaczy, trudno go przewidzieć w szczegółach, ale można przypuszczać, że będzie bez happy endu. Coś tam autor zostawia na otarcie łez, ale nie da się powiedzieć, że wszystko skończyło się dobrze. To byłaby gruba przesada.

Mimo tego, że można się pewnych rzeczy domyślać, komiks wywołuje emocje, przykuwa uwagę czytelnika, który chce sprawdzić, co będzie dalej. O to chyba w tym medium powinno chodzić, a nie tylko o kolejne beznamiętne historie, które się czyta, odkłada na półkę, zapomina. Jasne, że lubimy sprawdzić co tam u Petera Parkera, ale czujemy też głód historii na wysokim poziomie. Ten apetyt BWS w "Potworach" zaspokaja.
 
Historia głównego bohatera jest osadzona w określonych realiach, które twórca wydaje się znać i rozumieć. Postacie rozmawiają ze sobą, a nie recytują anemiczne dialogi. Każda z nich ma własną osobowość, która nie jest kolejną kalką popkultury. Dzięki temu zyskują one na autentyczności, są przekonujące. 
 
Gdybym powiedział, że nie widzę mankamentów, byłbym nieuczciwy. Można mieć wątpliwości, czy epatowanie przez autora przemocą i makabrą zwłaszcza w końcowej części historii było potrzebne. Sporo tego się pojawia. Sceny kanibalistyczne momentami mnie odrzucały. Nie wiem, czy były rzeczywiście niezbędne do osiągnięcia celu postawionego sobie przez autora. Wydaje mi się, że nie. I bez tego możemy sobie wyobrazić traumatyczne okoliczności, które mogą zrobić z kogoś tytułowego potwora. Niemniej jednak wiarygodności owym brutalnym, czasami makabrycznym scenom odmówić nie można. Twórca usiłuje nas przekonać, że obraz który tworzy jest prawdziwy. I to mu się udaje. Nawet, jeśli popełnia grzech przesady.
 
Porównując Monsters do Weapon X jestem zaskoczony tym, jak BWS zbudował opowieść i dialogi. Te ostatnie są bardzo zróżnicowane i rozbudowane. W Weapon X wydawały się takie ascetyczne, zamknięte. Tutaj jest inaczej. Nie ma tej klaustrofobiczności, jaką czytając Weapon X odczuwałem. Całość odbieram jako bardziej przestrzenną opowieść, która pokazuje erudycję autora. Dotyczy zwłaszcza znajomości konkretnej, powojennej epoki w historii Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Wielkim walorem pracy BWS są ilustracje. W większości rysunki to koronkowa, jubilerska robota. Mimika postaci, ubiory, zdobienia biżuterii, czy sztućców - wszystko jest zazwyczaj dopracowane. Wkład pracy włożony w stronę wizualną jest doprawdy imponujący. Sceny pościgów samochodywch są dynamiczne, nie ma wrażenia sztuczności. Styl BWS może się podobać lub nie, to kwestia oceny. Mimo to pieczołowitości autorowi na ogół nie można odmówić. Piszę na ogół, gdyż komiks ponoć powstawał na przestrzeni wielu lat. Końcowa część utworu sprawia wrażenie nieco uboższej graficznie, zwłaszcza w zestawieniu z pozostałą częścią komiksu. Nadal pozostaje na bardzo wysokim poziomie. Tym bardziej, że autor sam nakłada tusz na swoją pracę. Liternictwo również jest jego dziełem. Jak w Weapon X, wnosi wkład w niemal każdą warstwę komiksu, co jest podejściem chyba unikalnym. W każdym z tych elementów komiksu widać twórczy wkład, rozwiązania oryginalne i nowatorskie. "Potwory" nie są więc powielaniem utartych, komiksowych schematów wizualnych. 
 
Naturalnie niektóre pomysły BWS są dyskusyjne i będą kontestowane. Dotyczy to pojawiającego się czasami niemieckiego języka w dymkach. Raz jest on tłumaczony na angielski, innym razem nie - i nie do końca wiadomo dlaczego, co przez część osób słusznie zostało odnotowane. Bądźmy jednak uczciwi. Nie ma komiksów idealnych i zapewne w każdym można znaleźć jakieś mniejsze lub większe usterki. Nie wpłynęły one jednak na moją, bardzo wysoką ocenę tego komiksu.

Kończąc zachęcam do lektury, bo mamy do czynienia z czymś zupełnie nietuzinkowym na rynku komiksowym. Cieszę się, że autor, który ma na swoim koncie sporo wartościowych prac, chce być nadal dobrze zapamiętanym. To budujące. Stworzył coś, co jest określonym wkładem do dziewiątej sztuki wyzwolonej. To dobrze, że nasz rodzimy Wydawca zdecydował się zaprezentować ten komiks polskim czytelnikom. Trzymam za to szczerze kciuki i mam nadzieję, że się to uda. Myślę, że takich komiksów będzie coraz mniej. Dlatego tym bardziej trzeba kibicować polskiej edycji, po którą sięgnę. Czytajmy Potwory, bo warto. 
 
Autor: AN