czwartek, 28 października 2021

Batman Noir. Gotham w świetle lamp gazowych. Augustyn/Mignola/Barreto

 


Jak na fana Batłomieja, trzeba przyznać, że uchowałem się. Nie czytałem wcześniej tej klasycznej pozycji, jaką jest „Batman: Gotham w świetle lamp gazowych” z rysunkami samego Mike’a Mignoli. Nie uśmiechało mi się płacić zawrotnych kwot za dość cienki zeszycik. Na szczęście Egmont wznowił tę historie w linii „Batman Noir”, uzupełniając przy tym album o drugą opowieść z tego uniwersum, napisaną również przez Briana Augustyna, ale rysowaną już przez innego grafika.


Zacznijmy od tego czym jest „Elseworld”. To termin wykorzystywany w świecie DC Comics do opisania historii z bohaterami tego uniwersum, dziejących się w alternatywnym świecie. W przypadku „Batman: Gotham w świetle lamp gazowych” (które w ogóle było pierwszą publikacją z przyklejonym logiem Elseworldu) akcję umieszczono w epoce wiktoriańskiej, i tak Gackowi przyjdzie się zmierzyć w tej historii z Kubą Rozpruwaczem, tłem dla opowieści będzie natomiast Gotham z roku 1888 z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza tej epoki. 

 


Skłamałbym, jeśli bym powiedział, że fabuła jest jakoś szczególnie rozbudowana. Na kilkudziesięciu stronach nie ma ona szans się rozwinąć do tego stopnia, żeby stać się czymś szczególnie godnym zapamiętania. Muszę jednak przyznać – nakładka z epoką wiktoriańską została przyłożona po mistrzowsku i szybciutko łapiemy, o co chodzi twórcom w ich wizji świata Batmana. To ten element na pewno uczynił z opowieści dzieło pamiętane przez czytelników po tylu latach i rzecz często wspominaną przy wyliczankach kanonu komiksów z nietoperzem. Do tego dochodzi grafika w wykonaniu Mignoli, która jest po prostu przegenialna. Mam wrażenie, że to właśnie tutaj Duży Mike jest u szczytu swoich możliwości jeśli o realistyczną krechę chodzi. Bo Hellboy – umówmy się – mimo iż wybitny rysunkowo, to jest bardziej minimalistyczny i oszczędny niż to, co zaprezentowano w „Gotham w świetle lamp gazowych”. 

 



Jak wspomniałem, album został uzupełniony drugą opowieścią. Tym razem na gramofonach/pisakach wystąpił Eduardo Barreto. Jasne, to nie Mignola, ale nie marudziłbym z tego powodu. Barreto jest niezwykle zdolnym rysownikiem realistycznym, a jego krechę porównałbym do prac Joego Kuberta. To zdecydowanie najwyższa liga rzemiosła w tym stylu i nie wyobrażam sobie, żeby seria mogła trafić lepiej przy poszukiwaniach zastępcy Mignoli. Fabuła również nie jest zła. W Gotham ma się mianowicie odbyć wystawa, coś na kształt europejskiego Ekspo. We wszystkim przeszkodzić ma łotr o aparycji Vincenta Price'a, posługujący się gadżetami rodem z powieści Juliusza Verne. Oczywiście Batman skopie mu dupę, ale zanim się to stanie, Gotham odczuje piętno wypalone na swojej skórze przez tego nikczemnika.


Chwalę ogólnie te komiksy, więc pewnie zastanawiacie się, czy mają jakieś minusy. Tak, nie obeszło się bez nich. Największym, prócz pośpiesznie snutych fabuł (w obydwu przypadkach to kilkadziesiąt stron), jest słabe wykorzystanie regularnych wrogów Batmana. Istnienie Jokera zostaje jedynie zaznaczone na jednym kadrze, a przecież wszyscy chcielibyśmy zobaczyć go w takim wiktoriańskim anturażu. Harvey’a Denta również ledwie wspominają. 

 



Są to wszystko jednak tylko moje prywatne „widzimisię”, mimo ich bardzo polubiłem ten album i na pewno będę do niego wracał. Zasługuje zdecydowanie na swoje miano dzieła klasycznego jeśli o historie z Batłomiejem chodzi. Do tego dochodzi przystępna cena, bo w dyskontach da się ten album kupić za 90 zł. Format jest bardzo duży i wydaje mi się to całkiem uczciwym kosztem. Tym bardziej, że w tej formie rysunki wyglądają przecudnie i można spędzić długie godziny, podziwiając plansze w tak monstrualnych rozmiarach.

 

Dracula. Alberto Breccia.

 


Poprzedni wydany u nas komiks Brecci był dla mnie zawodem od strony fabularnej. Nic nie kumałem z nawiązań do historii współczesnej w wykonaniu autora, który punktował wydarzenia polityczne w swoim kraju. Trochę rzecz naświetliło mi posłowie, ale komiks ten pozostał w moich oczach raczej hermetyczną opowieścią. „Dracula” już z daleka wydawał mi się dużo lżejszą gatunkowo pozycją, więc sięgałem po niego z wielkimi nadziejami


Okazało się to poniekąd prawdą, bo to humorystyczne szorty, ale autor nie uniknął elementów, które są dla dzisiejszego czytelnika niezrozumiałe. „Dracula” to bowiem graficzne sztosiwo do przeczytania w pięć minut z niezadowalającą fabułą, w którą – jak twierdzi jakiś panopek z posłowia – wpleciono wiele politycznych niuansów Argentyny z czasów rządów junty wojskowej. Wtedy to Alberto Breccia, jak wielu innych intelektualistów tamtej epoki, był prześladowany przez władze. Podobni do mnie fani Brecci zechcą tę pozycję mieć, ale niekoniecznie musicie postawić ją na regale, jeśli zawodziły Was fabuły jego poprzednich komiksów. To album niemy, mocno skupiony na warsztatowym aspekcie opowieści obrazkowych – warto go posiadać ze względu na grafiki. 

 



Polskiemu czytelnikowi Breccia kojarzy się z czarno-białymi pracami, ale o dziwo „Dracula” dla odmiany pełen jest wspaniałych jesiennych barw. To pewnie sprawka faktu, że rzecz pochodzi z podobnego okresu, ale od strony plastycznej mocno kojarzy mi się z polską grafiką czasów PRLu, z naszą szkołą plakatu na czele (pozdrawiam Paulinę, która wspomniała o tym u mnie na profilu jako pierwsza, gdy chwaliłem się tym albumem). Jak wspomniałem graficznie rzecz jest totalną miazgą, do tego dochodzi fakt, iż Breccia wspaniale rozumie język komiksu z jego wszelkimi niuansami, więc poniekąd to na pewno rzecz dla podobnych mu artystów-rzemieślników, którzy przy studiowaniu jego warsztatu dużo mogą się nauczyć. Niemniej szary czytelnik może być zawiedziony i jeśli nie ma fetyszu na punkcie prac Brecci, prawdopodobnie nie ma tu czego szukać.

 



Co do tych pretekstowych fabuł, to miały być chyba zabawne, ale ja, zawodowy gbur od komiksów, nie uśmiechnąłem się ani razu. Moją ulubioną jest jednak opowiastka o chlejącym na umór Edgarze Alanie Poe – ledwie kilka dni temu opowiadałem koledze o tym, jakim opojem był Poe, a ta historyjka właśnie do tego nawiązuje – Breccia fantastycznie to sportretował.


Może nie dostrzegam czegoś ważnego w tym komiksie, bo z drugiej strony jestem świadom, że nie godzien jestem stóp Brecci całować i być może wylewam dziecko z kąpielą. No ale nie rusza mnie fabularna warstwa tych komiksów i nic na to nieborak nie poradzę. Przyznam jednak szczerze, że nie sprzedam „Draculi” i chcę go mieć w kolekcji – tak jak wszystko inne co Breccia stworzył. Bo jeśli patrzeć na te dziełka od strony czysto warsztatowej, to był jednak geniusz komiksu. 

 



niedziela, 10 października 2021

Punisher. Marvel Knights. Ennis/Dillon

 


 

No i proszę bardzo. Dostajemy od Egmontu kolejne wydanie Punishera z „Marvel Knights” pisanego przez Ennisa. Kilkakrotnie w swoich tekstach odnosiłem się już do tego runu, mówiąc o tym co szalony Irol robił z Frankiem w „Punisher. Max”. Bo to są, mimo tego samego scenarzysty bardzo odmienne twory.

W „Punisherze. Max” Garth się hamuje i nie serwuje nam tego z czego jest najbardziej znany – dosadnego, groteskowego humoru, fabuł pełnych gagów i przerysowań. Natomiast Punisher z Marvel Knights to Ennis na pełnej kurwie. Pojebany, rubaszny, odpychający i co prawda na swój sposób uroczy, ale ja chyba nie takich historii szukam w komiksach z Frankiem Zamkiem. Dla mnie Frank Castle pozostanie postacią tragiczną. Naznaczonym przez los człowiekiem z dramatycznego i mocnego „Year One” wydanego jeszcze za semickich czasów w czerni i bieli (polecam ten znakomity TP wszystkim którzy czytają tylko nowego Punia). A do niego bardziej podobny jest „Max”. Bardzo cieszyło mnie więc to, że Garthowi ktoś najwyraźniej ściągnął cugle i wywiesił zakaz pajacowania, lub też on sam uznał, że nie tędy droga. 

 


 

Oczywiście, Punisher z „Marvel Knights” nie jest zły. Wręcz przeciwnie. Ale uważam, że to komiks dla licznych fanów Ennisa, a nie koniecznie oldskulowych czytelników przygód Pogromcy. Niemniej, jeśli Frank ma specjalne miejsce w waszych sercach i na waszych półkach, to pewnie wiecie, że to również ważny przecinek w historii tej postaci i trzeba mieć te komiksy. Już pomijam fakt, że dla młodszych czytelników to może być właśnie „ich Punisher”, i przez nich ta nuta herezji która do serii wniósł Ennis może być wcale niewyczuwalna. 


 

Warto również pamiętać, że to istotny moment w karierze drugiej postaci, która pracowała przy tym komiksie. Nieżyjący już Steve Dillon ma w naszym kraju dość wierne grono fanów, między innymi właśnie dzięki swojej pracy nad Punisherem. Ja średnio cenię jego twórczość, ale to oczywiście to porządny grafik. W jego warsztacie brakuje może umiejętności rysowania charakterystycznych twarzy (większość postaci wygląda tak samo), ale poza tym nie wiele potrafię mu zarzucić, tym bardziej, że radzi sobie dobrze z dynamicznymi scenami akcji, a to w tej serii bardzo ważny element. Trudno mu tez odmówić własnego, od razu rozpoznawalnego stylu.

 


 

Oczywiście, można zadawać pytanie po co wydawać drugi raz to samo. Ale jak się okazuje, jest ono nie na miejscu, bowiem nigdy nie skończono u nas wydawać runu Ennisa z tej linii. Nie zrobiono tego ani w czasach Mandragory ani na łamach Wielkiej kolekcji komiksów Marvela. Cieszy więc fakt, że sprawa zainteresował się Egmont i dokończy te sprawy na naszym rynku.

 

piątek, 8 października 2021

Rorschach (King/Fornes)

 


Żeby nie być więźniem własnych fobii trzeba zabić strażnika, który nazywa się niemoc - Sławomir Kuligowski 


Eksperyment zupełnie nieudany
 
Tom King jest jednym z moich ulubionych scenarzystów. Podoba mi się sposób, w jaki pisze. Stąd sięgając do Rorschacha, byłem przekonany, że zetknę się z udanym komiksem. Już sam śródtytuł wyżej sugeruje konkluzję i moje rozczarowanie. Niemniej jednak spróbujmy dojść do tego po kolei. A więc o co chodzi z tytułowym Rorschachem?
 
Miłe złego początki
 
Nową serię Kinga i Fornesa zbierałem cierpliwie w zeszytach. Było ich dwanaście. Pierwszy wydał się bardzo interesujący. Nie będę zdradzał szczegółów fabuły, jednak pokrótce was w niej osadzę. Inaczej się nie da o tym pisać. Serię otwiera nieudany zamach na polityka, kandydującego na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Zamachowców jest dwóch - bardzo młoda kobieta i sędziwy mężczyzna w masce tytułowego Rorschacha. Oboje giną już na pierwszych stronach komiksu. Śledztwo zaczyna prowadzić doświadczony detektyw. W tak zwanym międzyczasie dowiadujemy się, że Strażników od dawna nie ma i w sumie nie wiadomo co się z nimi stało. I choć świat przedstawiony wygląda jak Ameryka z lat osiemdziesiątych XX w., to okazuje się, że jest rok 2021 r. Ciekawe? Mnie się spodobało więc sięgnąłem po kolejny zeszyt. I niestety był to błąd, bo nic dobrego mnie dalej nie czekało.
 
Im dalej w las ...
 
Siła Toma Kinga tkwi według mnie w prostocie. Najlepiej sprawdza się w bardzo oszczędnej formie. Lubię, jak wrzuca po kilka słów do dziewięciu kadrów na stronie stopniowo budując napięcie. Szybko w to wsiąkam i jestem ciekawy, co dzieje się w tle. Bo tło jest w jego historiach niewątpliwie ważne i niepokojące - tak było na przykład w Visionie, podobnie w Mister Miracle. Tutaj postanowił pójść w kierunku stylistyki dawno minionej, długie monologi, rozległe dialogi itd. Problem w tym, że nie potrafi robić tego, co umie Moore, DeMatteis czy podobni autorzy. King pada ofiarą własnej niemocy. Dialogi i monologi są tyleż rozbudowane, co zwyczajnie nudne. Dodatkowo, niczego nie wnoszą do historii, która ślimaczy się niemiłosiernie. Cierpi na tym fabuła, na którą King nie ma (globalnie) zbytniego pomysłu. Dzieje się to z uszczerbkiem dla bohaterów. Detektyw, o który powiedziałem, nie ma żadnej historii. Jest obły, ciężko się do niego przywiązać. Główny bohater (detektyw) stara się sprawę rozwikłać i zastanawia się w kółko, o co chodzi z Rorschachem. Czy to po prostu człowiek, który padł ofiarą młodej intrygantki? To zamachowiec? Czy może jest tu drugie dno. Takie mianowicie, że dr Manhatan ukrył esencję głównego bohatera pośród różnych śmiertelników. Co jakiś czas trzeba Rorschacha obudzić, żeby walczył ze złem które opanowało ziemię w "nowej skórze". Ciekawe? No może i ciekawe na poziomie bardzo ogólnym. Niestety, dobry pomysł ginie w gąszczu pretensjonalnych monologów i dialogów, które do niczego nie prowadzą. Po kilku zeszytach straciłem tym "dnem" zainteresowanie. Ale musiałem doczytać do końca. Inaczej bym tego nie pisał. I przeczytałem całość nad czym ubolewam.
 
Drugi plan w tym komiksie nie istnieje. Jest wprawdzie pełno jakichś postaci, które pojawiają się tu i tam. Ale niczego nie wnoszą. Równie dobrze mogłoby ich nie być. I tak czytając to dzieło o wątpliwych walorach z coraz większym upodobaniem skupiałem się na reklamach w moich zeszytach. Było ich pełno. Nie były takie złe, te z Justice League i batonami miały początek, środek i koniec. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że poświęcam im więcej uwagi, niż komiksowi i świadomie odwlekam lekturę. Czytałem nawet głupoty, które wypisywał J. Ridley o "Future state". Komiks jednak nie dał o sobie zapomnieć, w końcu go kupiłem. Dlatego ciąg dalszy nastąpił. Zupełnie niepotrzebnie. Niestety. 
 
Błyskotki
 
Niedostatki fabuły autor stara się wypełniać kontrowersyjnymi tezami. Jedne są bardziej poważne, inne mniej. Szybko ujawnia swoje preferencje polityczne. Stawia m. zd. dość karkołomną tezę, że tylko ludzie o określonych poglądach powinni być prezydentami. Innych należałoby odstrzelić. I to szybko. Nic złego w tym, że ma się poglądy, ale dydaktyzm, pouczanie audytorium, to zupełnie inna sprawa. Tym bardziej, że autor zapomniał chyba do kogo pisze. Chce czy nie chce jego komiks będzie postrzegany jako kontynuacja dzieła A. Moora i D. Gibbonsa. A że apostołów Strażników nie brakuje, to najpewniej dadzą Kingowi odczuć, co sądzą o jego wariacji na temat kanonu milowego komiksowej popkultury. Sposób, w jaki King wplótł to, o czym teraz piszę (poglądy) do swojego komiksu razi banalnością i pretensjonalnością. I myślę, że to nikogo nie przekona. W każdym razie ten polityczny nazwijmy to wątek to "błyskotka". A więc coś, czym autor stara się wypełnić niedostatki fabuły, która według mnie na żadnym poziomie się nie broni. Tu i ówdzie podróżujemy z autorem przez różne pomysły, które są luźno ze sobą powiązane. Wycieczka na manowce. A żeby przykuć uwagę czytelnika, rzucimy mu błyskotkę. Może po nią sięgnie wracając do domu z przedszkola. Bo chyba jako przedszkolaka King czytelnika traktuje. 
 
Druga błyskotka - King chce pokazać jak ocenia współczesny komiks. Bez większego trudu możemy odnaleźć w Rorschachu S. Ditko. Są też inni twórcy. Jedni pisali komiksy naiwne i urocze. A inni mroczne. Wśród tych ostatnich jest Frank Miller. On w Rorschachu występuje jako pełnoprawna postać drugoplanowa. Opowiada o kulisach stworzenia komiksu Mroczny Rycerz Powraca. To ciekawy pomysł, przyznaję. King jednak na końcu znowu poucza. Mówi tak - prawdziwe i szczere są te naiwne, urocze komiksy. A te duszne i mroczne są wypaczeniem trendów, jakie pojawiły się w latach 30. i 40. ubiegłego stulecia. Karkołomna i śmieszna teza zważywszy, jakie sam pisze (King) komiksy. Czyta się to ze zdumieniem, a autor prezentuje się wręcz groteskowo i komicznie. W każdym razie i to moim zdaniem się publice nie spodoba. Ludzie wiedzą jakie chcą czytać komiksy i projekcja Pana Kinga jest im niepotrzebna. Miało mu to dodać, nie wiem, atencji? Estymy? Poza tym - co to w ogóle ma wspólnego z zamachem, Rorschachem itd.? Absurd. No niestety, trzeba było popracować nad scenariuszem, a tu nic. Może sięgną, jak droga z przedszkola się im wydłuży ponad miarę, myśli King. I mi się uda. Tak nie będzie cwany lisku. 
 
Kolorowy kwiat na bagnie
 
Jorge Fornes robi co może, rysując rzeczony komiks, żeby ocena dzieła była przynajmniej poprawna. To pozytywny aspekt Rorschacha. Uważam, że ten ilustrator jest osobą utalentowaną i ma własny styl. Bardzo podoba mi się sposób rysowania świata przedstawionego. Magnetofony szpulowe, pagery, firanki i charakterystyczne wykładziny przywodzą na myśl kryminały z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Nie koloryzuje Ameryki, pokazuje ją także zaniedbaną i nieschludną. Dzięki temu to, co jest na ilustracjach, wygląda przekonująco i autentycznie. Nie znałem wcześniejszych prac Fornesa, ale będę śledził jego dokonania. Niewątpliwie na to zasługuje. King zresztą też, bo to utalentowana osoba. Każdy z nas miewa momenty lepsze i gorsze. Ten był w komiksowym życiu Kinga fatalny, wręcz dramatyczny, ale pozostaje mi żywić nadzieję, że będzie lepiej. 
 
Zamiast zakończenia
 
Zacząłem od cytatu i żeby do niego nawiązać chcę powiedzieć tak - Kingowi nie udało się zabić strażnika, który nazywa się "niemoc". Innych Strażników też nie uśmiercił, mają zbyt mocną pozycję w kulturze komiksowej. Scenarzysta stworzył jednak w mojej ocenie dzieło po prostu nieudane. Nieuczesane intelektualne, bo pełne łopatologicznych treści i przegadane. Komiks nie jest bełkotem. Co to to nie. Treści w nim zawarte są zrozumiałe, jasne. Niemniej jednak są podane w tak nudny i nieprzystępny sposób, że zapoznawanie się z nimi jest zwyczajnie nieprzyjemne. Zakończenie da się przewidzieć bez większych problemów. Zdradza je charakterystyczne chrząknięcie detektywa w jedenastym zeszycie, jak doczytacie, będziecie wiedzieć, o co chodzi. Więcej nie powiem.
Zmierza do mnie "Strange Adventures". Pozostaje żywić nadzieję, że nie będzie tak niemiłym zaskoczeniem, jak Roschach. W dziesięciostopniowej skali ocena: 2/10. Każda inna, co piszę z pełnym przekonaniem, byłaby sporą przesadą. 
 
Autor: AN

Shenzhen. Delisle

 


 

Guy Delisle jest już dobrze znany polskiemu czytelnikowi. Wydano u nas sporą część jego autobiograficznych powieści rysunkowych. Obecnie otrzymujemy debiut Kanadyjczyka w tej formie wyrazu. Należy nadmienić, że przed karierą autora komiksów, pracował on przy produkcji filmów animowanych. Francuska wytwórnia wysłała go niegdyś do Chin w celu nadzorowania prac tamtejszych animatorów w mieście Shenzen. Wspomnienia z tego okresu stanowią kanwą pierwszego komiksu Delisle.  

    „Shenzen” to samograj, podobnie jak inne twory artystyczne tego typu. Nie ma nic bardziej interesującego, jak obserwacja zderzenia dwóch odmiennych kultur („Amerykanin w Paryżu” nie jest bynajmniej protoplastą takiego sposobu narracji). Zawsze mamy ten niekończący się szereg zabawnych, dziwnych, a czasem zupełnie zaskakujących sytuacji, wynikających z tego, że bohater znajduje się w miejscu, które jest dla niego niczym obca planeta. 


W opowieści Delisle niemal każdy element życia w Chinach budzi u narratora konsternację. Głównym problemem jest oczywiście komunikacja. Nawet jeśli trafi się ktoś znający język angielski, to używa go w zupełnie odmienny sposób, mieszając pojęcia i znaczenia. Rozmowa przez tłumacza również nie daje poczucia nawiązania zadowalającego kontaktu. W rezultacie bohater jest skazany na pewną formę izolacji oraz samotność. W komiksie nie dominuje jednak nastrój przygnębienia. Nawet przykre sytuacje przedstawione są ze zdystansowaną ironią. 


Autor Kronik Birmańskich proponuje nam historię rozgrywającą się w państwie totalitarnym, jednak fakt ten zaznacza jakby mimochodem, kierując naszą uwagę z w stronę zwyczajnych, życiowych sytuacji, które kipią od paradoksów. No bo ludzie – z perspektywy człowieka zachodu – reagują tutaj dziwnie, inaczej objawiają swoją emocjonalność, infrastruktura jest popląta i przytłaczająca, a kuchnia pełna niespodzianek. Chyba zresztą ten ostatni element przedstawionego świata zwycięża jeśli chodzi o ilość poświęconych mu stron.   


Czytając tą powieść graficzną, zastanawiałem się nad poczuciem lekkości, które w niej dominuje. Czy to naprawdę jest „fair”?  Patrząc na to chłodnym okiem - francuska firma, w której pracuje główny bohater, wykorzystuje tanią pracę chińczyków, niespecjalnie przejmując się jakimiś tam prawami człowieka. Delisle oczywiście nie naświetla tego problemu w taki sposób, raczej pokpiwa z lenistwa, a także nieudolności swoich chińskich współpracowników - i patrząc nieco z góry - przeobraża ich oraz otaczającą go rzeczywistość w komiks - produkt kultury rozrywkowej, który w europie staje się poczytnym hitem. Niewątpliwie świadomość tego faktu psuła mi przyjemność lektury.  


Guy Delisle posługuje się prostą „cartoonową” kreską, charakterystyczną dla satyrycznych pasków komiksowych. Szeregi drobnych kadrów przetykane są od czasu do czasu - statycznymi i pozbawionymi tekstów w dymkach - rysunkami na całą stronę, w których najczęściej mamy obraz architektury pociągnięty grubą, ciężką krechą. Zdają się one oddawać nastrój przytłoczenia głównego bohatera obcością i potęgą chińskich budowli. Doświadczenie animatora przysłużyło się autorowi do zbudowania zgrabnej i przejrzystej narracji, dlatego nie ma się wrażenia obcowania z dziełem debiutanta, tylko doświadczonego wyjadacza.

    „Shenzen” to ciekawa lektura, wbrew moim narzekaniom, można się z niej nawet czegoś dowiedzieć. Nie każdy z nas ma przecież możliwość wyjazdu do Pastwa Środka.  Na przykładzie tego dzieła po raz kolejny przekonałem się, że medium komiksu doskonale nadaje się do snucia opowieści autobiograficznych. Zapis czysto literacki nie byłby w stanie oddać tego poczucia dystansu, który zbudować można jedynie za pomocą umownego rysunku. Aby jednak sztuka się udała w całej swej pełni, potrzeba absolutnej – niemal ekshibicjonistycznej - szczerości autora oraz nadania ciężaru dramaturgicznego, którego tutaj nieco mi zabrakło.  


Autor: Jakub Gryzowski

poniedziałek, 4 października 2021

Armada. Integral. Tom 1.

 


Przegapiłem pierwsze wydanie „Armady” i gdy zorientowałem się, że chciałbym tę serię poczytać, pierwsze tomy były już wyprzedane. Przez lata ciągnęło mnie do tej serii. Dlatego cieszy mnie pomysł wznowienia, tym bardziej w integralach – wolę ten format wydawniczy od pojedynczych albumów.

Owszem, zdawałem sobie sprawę, że to tylko czytadło, ale ja lubię frankofońskie czytadła. Zostałem jednak mocno zaskoczony, gdy podczas lektury wyszedł poziom upolitycznienia tego komiksu. Jeśli miałbym go do czegoś porównać, to wskazałbym na dwa ważne dla SF twory. W obrębie komiksu byłby to „Valerian”. Tak jak w tym nieśmiertelnym klasyku, w „Armadzie” występuje mnogość planet, ras i podobnych problemów, które mają kształtować lewicową wrażliwość u czytelnika. Natomiast w kategorii literackiej byłoby to słynne „Trudno być bogiem” braci Strugackich, lub popularny teraz „Pan lodowego ogrodu” Jarosława Grzędowicza, bo oba opierają się na podobnym pomyśle. Otóż w „Armadzie”, podobnie jak w wymienionych dziełach, wyższa technicznie cywilizacja z tajniaka pojawia się na planetach o różnym rozwoju technicznym. Zadawane są tu więc podobne filozoficzne pytania.


 

Największą jednak zaletą serii jest jej różnorodność. Dzięki temu, że główna bohaterka – seksowna, dzika brunetka Navis – zostaje co tom oddelegowana na inną planetę, nie ma tu mowy o powtarzaniu się czy nudzie. Raz jest to anturaż diesel-punkowy, nawiązujący do naszego okresu rewolucji przemysłowej, raz średniowieczna planeta, wręcz tchnąca duchem fantasy. W każdym settingu bohaterka będzie się mierzyła z jakimiś problemami natury moralnej i będzie wpływać na rozwój polityczny wypadków. Nie jest to jednak nudne political fiction. To rzecz pełna egzotycznych istot, akcji i walk. I w sumie szkoda, że jest tu odrobina golizny, bo ja bym ten komiks podsunął nastolatkom, ze względu na przemycone pod płaszczykiem rozrywki bardzo mądre treści, podpierane bardzo udanie zaserwowanymi przykładami społeczno-politycznymi.


 

Co do rysunków – są moim zdaniem średniej jakości frankofońskim rzemiosłem, ale zdecydowanie zdają egzamin i nadają się do opowiadania tej różnorodnej gatunkowo opowieści. Nie podobają mi się natomiast dość pastelowe, mdłe kolory. Ale jak wiedzą stali czytelnicy, rzadko kiedy podoba mi
się ten element.

Tak jak wspomniałem we wstępie – ja wolę integrale. Dla tego cieszy mnie twarda oprawa i lakierowane elementy okładki. Wydanie nie jest mega grubasem, zawiera w sobie cztery tomy, co oznacza, że całą seria zmieści się w pięciu woluminach. Zdecydowanie przyklaskuję temu pomysłowi wydawniczemu i będę śledził przygody agentki Navis. 



Myszka Miki. Horrifikland i Miki i kraina Pradawnych

 


Jedno z najważniejszych wydarzeń roku i to nawet poza obrębem komiksu dziecięcego, bo niżej opisane albumy dostarczają doskonałej rozrywki nie tylko maluchom. Otóż Egmont postanowił wydawać komiksy Europejskich mistrzów, które w poprzedniej dekadzie stworzone zostały na licencji Disneya. Konkretnie chodzi o przygody Myszki Miki. Kilka lat temu ukazał się już album „Kawa Zombo” stworzony przez Loisela i chyba nie sprzedał się dobrze, bo długo przyszło nam czekać na następne odsłony tego zacnego cyklu. Mimo wszystko przyszedł w końcu czas na kontynuację albumów z tej linii i niedawno dostaliśmy przygody najsłynniejszego gryzonia w historii w aż dwóch odsłonach. Po pierwsze: dzieło Lewisa Trondheima, autora takich arcydzieł jak „Wyspa Burbonów” czy „A.L.I.E.E.E.N.” (jestem wyznawcą tego twórcy), któremu towarzyszy rysownik Alexis Nesme w opowieści „Horrifikland”. Po drugie: album stworzony przez Denisa-Pierr'a Filippi i Silvio Camboni, znanych u nas z serii młodzieżowej „Niezwykła podróż” (nie czytałem, ale to rzecz podszyta mocno twórczością Verne'a czy ogólnie steampunkiem) pod tytułem „Miki i kraina Pradawnych”.




Zacznijmy od „Horrifikland”, dzieła  Trondheima i Nesme. Miki, Gooffy i Donald są tutaj detektywami wynajętymi w celu odnalezienia kota pewnej starszej pani. Tak się składa, że kocisko zagubiło się na terenie horrorowego parku rozrywki, estetyką mocno umiejscowionego w nadchodzącym Halloween. Sceneria ta staje się dla autorów pretekstem do serwowania klimatycznych rysunków nawiązujących do dawnych kreskówek i komiksów z lat 30., podszytych nieco turpistyczną groteską. Na żadnym poziomie nie jest to jakieś wielkie dzieło, ale w ostatecznym rozrachunku bardzo miła lektura, zarówno od strony fabularnej jak i graficznej. Zdecydowanie warto je podarować dziecku (nawet własnemu, wewnętrznemu) w okolicach święta zmarłych, bo wykreowana w tym komiksie atmosfera jest kapitalna.



Natomiast Filippi i Camboni uderzają w zupełnie inny ton gatunkowy. „Miki i kraina pradawnych” to opowieść fantasy garściami czerpiąca z twórczości zarówno Hayao Miyazakiego („Laputa. Podniebny zamek”) jak i Moebiusa (dokładnie słynny „Arzach” się kłania). Bohaterowie na wielkich ptakach przemierzają fantastyczną krainę w chmurach, świat zaludniony Disnejowskimi stworzonkami, które mieszkają na latających wyspach. Jest tu wielkie, wrogie bohaterom królestwo i latający piraci, co nieco zbliża ten komiks fabułą do „Gwiezdnych wojen”, tylko w jeszcze bardziej oryginalnym anturażu. Wiem, że na łamach Gigantów nie jedno się działo, ale dalej wydaje mi się to bardzo oryginalnym i odważnym pomysłem na wykorzystane Disneyowskich bohaterów. Mimo iż komiks Trondheima i Nesme jest niezły, to właśnie album duetu Filippi/Camboni zrywa czapkę z głowy, zarówno na poziomie fabularnym, jak i graficznym. Doskonałych, szczegółowych i pełnych przestrzeni rysunków podniebnej krainy dopełniają baśniowe wręcz kolory, które, mimo iż komputerowe (czego zazwyczaj nie lubię), świetnie zgrywają się z fantastyczną opowieścią.



Faktu, iż są to łakome kąski nie tylko dla dzieci, ale i dla kolekcjonerów, dopełnia forma wydania obu komiksów. Świetny papier, twarda oprawa (a na niej lakierowane poszczególne elementy grafik) i płócienny grzbiet czynią je jednymi z piękniejszych albumów w mojej kolekcji. Pozostaje mieć nadzieję, że komiksy – mimo dość wysokich cen, które jednak w sklepach internetowych zostały odpowiednio pomniejszone i są do zaakceptowania – będą sukcesem sprzedażowym i doczekamy się następnych Disneyowskich tytułów w tej formie.


Injustice. Bogowie pośród nas #01: Rok pierwszy

 


Trudno pisać o komiksach, na które tyle osób czekało. Teoretycznie tytułów wcześniej znanych wychodzi w Polsce całkiem sporo, ale jakoś dopiero przy „Injustice” Toma Taylora odczułem totalny bezsens forsowania swojej opinii. Komiks na podstawie gry inspirowanej komiksami, typowa incepcja franczyz superbohaterskich, jest bowiem powszechnie uznawany za dzieło zaskakująco udane. Takie potworki są zwykle skokiem na kasę, zawodzą jakością i ambicjami. A tu mamy fajnie napisane, porządnie narysowane albumisko, które chwytliwy pomysł podkręciło sprawnym tempem narracji i postaciami, choć są wyjątki. Zachwytów nie brakuje, więc na tych wyjątkach się właśnie skupię. 

Ach, bo może jeszcze nie wiecie – w całej chryi idzie o to, że Joker przestaje pierdzielić się w tańcu i szuka też do swojego tanga innego partnera. Robi więc taki myk, że w efekcie kilku kombinacji Superman zabija swoją ciężarną ukochaną i przy okazji wysadza całe Metropolis. Czołowy harcerz DC Comics kończy dzień dobroci dla zwierząt i zaczyna ogarniać świat żel... stalową ręką. Większość peleryniarzy ze strachu i szacunku dołącza do Supka, a w opozycji staje głównie jak zawsze Batman. Gdyby nie niemiła sytuacja ze śmiercią milionów ludzi, to byłoby dla Gacka spełnienie marzeń.

 


 

„Injustice. Bogowie pośród nas”, jako gra i komiks, zrobiło sporą karierę ze względu na przerobienie symbolu honoru i zasad moralnych na oszalałego z żalu dyktatora. Wpisanie wydarzeń w raczej daleką od kanonu brutalność też pomogło. Problem w tym, że na naszym rynku wydano już wiele tytułów windujących takie ekstremalne jazdy na wyższy poziom. Większość robiła to nieco gorzej, ale sam pomysł nie jest już absolutnie nowatorski. Totalnie odtwórcze i karygodne jest też wzorcowy wręcz „fridging” postaci Lois Lane. Wykorzystanie postaci jedynie w celu popchnięcia faktycznego bohatera fabuły do pewnych czynów jest zabiegiem tanim. Podobnie pretekstowe jest zachowanie niektórych postaci i Wonder Woman bije tu wszelkie rekordy, zachowując się w sposób totalnie odbiegający od przyjętego charakteru. Staje się okrutną, bezkrytyczną i żądną władzy pomagierką potężnego hegemona, a w jej przypadku motywacja takich decyzji jest bzdurnie arbitralna. Nawet w ramach alternatywnej rzeczywistości trudno mi uwierzyć, że z tak słabym kręgosłupem moralnym mogła być jedną z największych bohaterek planety przed feralnymi wydarzeniami. 

 

 



Na całe szczęście cała reszta albumu gra bez zacięć, wciąga doskonałym rozlokowaniem kluczowych wydarzeń i satysfakcjonującą akcją. Najprzyjemniej obserwuje się tu ciągle zmienną dynamikę relacji tytułowych „bogów”, bo najwyraźniej sprawowanie niemal absolutnej władzy nad światem nie jest idealnym rozwiązaniem i po dłuższym zastanowieniu wątpliwości wyłażą jak grzyby po deszczu na obficie obsrywanej łące. Te fluktuacje mają też sens, poza kilkoma wyjątkami, więc lektury nie trzeba przerywać co chwilę w celu przetrawienia zażenowania. Tom Taylor z fabuły mającej być dodatkiem do krwawego mordobicia dopisał wątki, które w sumie można posądzić o całkiem trafne zadawanie pytań związanych z moralnością i sensem działalności superbohsaterskiej, poruszył kwestie kultu postaci, trochę nawet poczytamy o (nie)radzeniu sobie z ogromną stratą. Dodajmy do tego sporą dawkę sensacyjnej zajebistości w wykonaniu naszych ulubieńców i w efekcie dostajemy dzieło, które faktycznie zasłużyło na uznanie. 

Oczywiście istotne jest też to, że „Injustice” nie kłuje w gałki ocznej, choć strony wypełnia raczej typowe trykociarstwo. Oryginalnie ta historia wyszła w formie 36 rozdziałów i rysownicy często zmieniali się między nimi, a najwięcej roboty przypadło w udziale Mike'owi S. Millerowi, Tomowi Derenickowi i Jheremiemu Raapackowi. Zwykle w przypadku prac zbiorowych wyłaniam jakiegoś ulubieńca, ale tu nikt jakoś ekstremalnie nie wyróżnił się ani na plus, ani na minus. To dynamiczna, rzemieślniczo dopracowana superbohaterka pozbawiona jakichkolwiek zaskoczeń i gdybym musiał koniecznie wskazać faworyta, byłby nim Raapack. U niego ilustracje zdawały się konkretniejsze, zbite pod względem szczegółowości i teł, nieco mroczniejsze dzięki mocnym konturom. Jeśli nie szukacie eksperymentów stylistycznych, nie znajdziecie raczej powodów do narzekań.

 


 

Cieszę się, że dostaliśmy w ręce ten komiks. „Injustice. Bogowie pośród nas” to jedna z tych niewielu perełek, które przeczą regule cholernie słabych adaptacji gier. Tym bardziej cieszy mnie potencjał kontynuacji, mówimy bowiem jedynie o „Roku pierwszym” i jak rzadko kiedy, naprawdę bardzo jestem ciekaw dalszych losów świata skrzeczącego pod ciężkim butem ekstremistycznego Supermana. Takie zainteresowanie względem trykotów zdarza mi się ostatnio rzadko, zwłaszcza w przypadku historii alternatywnych, więc z całego serca polecam. Wskazane wcześniej mankamenty na dłuższą metę w ogóle nie zapisują się w pamięci.

Autor: Rafał Piernikowski