środa, 27 lipca 2022

Z importu #2 Incognito. Brubaker/Phillips

 Na Kolorowych Zeszytach wylądowała mój kolejny tekst o komiksie z importu. /KRW

 


Sporo już na naszym rynku komiksów duetu Brubaker/Phillips. Wydawcy nadrobili stracone lata i dziś wielu polskich czytelników wali w komiksy tych autorów jak w dym, wiedząc, że to porządna firma. Jak jednak widzicie, jeszcze nie wszystko się ukazało, bo przychodzę do Was z nie lada perełką. „Incognito” to ciekawy projekt powstały w momencie sukcesu „Criminal” i gdy Bru brylował w mainstreamie, pisząc „Kapitana Amerykę”. Dla naszego ulubionego duetu było pewnikiem koło zapasowe, które mogło osiągnąć sukces czytelniczy, ale zainteresowanie odbiorców najwyraźniej nie skupiło się na tej serii, a szkoda. Mam wrażenie, że tu znajdują się wszelkie pomysły na taką superbohaterkę, jakiej Bru, z różnych powodów, nie mógł wykorzystać w przygodach Stevena Rogersa czy Matta Murdocka. Czuć, że porządnie rozkminiał samą ideę kalesoniarza i miał dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia w tym nurcie.


Z pozoru to kolejny urealistyczniony komiks o rajtuzach, coś w stylu „co by było, gdyby super-ludzie istnieli naprawdę i do tego byli zwichnięci emocjonalnie”. Sugeruje to rzecz mocno Moorowską w tradycji. Z drugiej strony to jednak niebywale oryginalna historia, którą napisać mógł tylko Brubaker. Cała fabuła posiada bowiem jego znak wodny, przypominający o postmodernistycznym miszmaszu trawiących go fascynacjach gatunkowych, ale – jak to zwykle bywa w przypadku tego twórcy – nie jest to miszmasz przegięty ani kiczowaty. Przez pryzmat superhero dotyka on ważkich, do bólu ludzkich i przyziemnych spraw, a pomysł jest genialny. Pewien super-łotr dostał od tych dobrych srogi wpierdol, po którym przy okazji zginął jego brat bliźniak. Sam złol cudem przeżył, został spacyfikowany i objęty programem ochrony świadków. Po wszystkim zmuszono go też do typowego życia dzielonego między biuro a obskurne mieszkanie. Z króla świata i nadczłowieka zostaje zdegradowany do przeciętniaka. Godzi się na to, bo nie ma wyjścia, ale nudzi mu się przy tym tak okrutnie, że postanawia założyć maskę i zająć się, jak Pan bóg przykazał, street levelovą superbohaterszczyzną. Generuje to wiele ciekawych, totalnie rozpierdalających konceptem perełek fabularnych, które przemycić można było tylko w tego typu historii. Bo ta opowieść w gruncie rzeczy zaczyna się tam, gdzie kończy się typowa superbohaterszczyzna, a niejednoznaczna kreacja głównego bohatera pozwala pomieścić w jego postaci niejedną – bardzo ludzką – sprzeczność. To samo dotyczy postaci drugoplanowych, które są bardzo wyraźne i po mistrzowsku zarysowane. Kochają, nienawidzą, pragną i bywają destruktywne Do tego dochodzi ogromna dawka pulpy i noir. Opowieść ta odnosi się bowiem często do czasów, które my byśmy mogli zestawić ze złotą erą komiksowego superhero. Postacie zaś są tragiczne niczym w rasowym noir i spotyka je dużo niemiłych rzeczy, co czyni z tej opowieści dość mocno egzystencjalny kawałek komiksu. Nie znajdziemy tu przy okazji laserów z dupy czy Moorowskich rozkminek o roli superczłowieka jako Boga w społeczeństwie. Bohaterowie to w większości drugoligowe kanalie, co tylko uwiarygadnia wizję superludzi proponowaną przez Bru.


Graficznie rzecz stoi na wysokim poziomie, przy czym, jak to u Seana Phillipsa bywa, pozbawiona jest szpanerstwa. Zapomnijcie o rozbuchanej stylistyce lat 90. Tu panele są równe, plansze komponowane oszczędnie, a grafika nie jest pseudoartystowska. Stanowi natomiast idealne narzędzie narracyjne. Moc Phillipsa jako rysownika i dyskretnego mistrza medium kryje się w realistycznej, oszczędnej w środkach formie, stojącej niejako w rozkroku między Europą a powieścią graficzną dla dorosłych. To swoisty komiksowy styl zerowy, służebny fabule i skupiający się na opowieści.


Wydanie zbiorcze zawiera dwa trejdziki (plus ogrom graficznych dodatków) i wygląda na to, że seria została tak porzucona po rozbudzeniu u czytelnika większego apetytu. Wielka szkoda, gdyż uniwersum wykreowane w tych zaledwie dwóch story arcach autentycznie tętni życiem i można by opowiedzieć w nim jeszcze wiele historii. Owszem, komiks został niejako domknięty, ale czuć, że Bru miałby jeszcze wiele do opowiedzenia o swoim bohaterze. Postąpił jednak dość sadystycznie, bo wplątał go w nie lada tarapaty i już nigdy go z nich nie wyciągnął.

 

TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH KOLOROWYCH ZESZYTÓW.

 

poniedziałek, 25 lipca 2022

Usagi Yojimbo: Saga. Księga 9. Stan Sakai.

 


 

Gdy wpisze się w Google „jak czytać serię Usagi Yojimbo?” pierwszy wyświetla się wpis na Arkham. Cieszy mnie to. Pisałem go jednak z dwa lata temu, gdy seria z Dark Horse jeszcze nie była pełna. Dziś Saga, czyli cykl z Czarnego Konia, jest już dostępna w całości. W ręce wpadł mi ostatni, 9 tom, więc aktualizujemy temat.


Dziewiątka to pozycja nieco chudsza od poprzednich, gdyż zbiera tylko dwie części, a nie trzy. Ma to swoje plusy, bo całość jest bardzo spójna. Głównym bohaterem tych wszystkich opowieści nie jest bowiem Usagi, a inspektor Ishida, któremu Długouchy tylko towarzyszy. Dostajemy dzięki temu cudnej urody kryminały osadzone w feudalnej Japonii, ukazujące struktury społeczne tamtego okresu. Poznamy rzezimieszków, szarą strefę i kupców trudniących się handlem nielegalnymi, zamorskimi artefaktami oraz Nezumiego złodzieja-bohatera o złotym sercu, który ewidentnie jest inspirowany robinhoodowską postacią z opowieści Wu Xia znaną z filmu Tsui Harka pod tytułem „Iron Monkey”. Bardzo ciekawie wypada też drugi zebrany tu tom, bo to długa powieść graficzna o prześladowaniu chrześcijan w feudalnej Japonii, która swoje źródła ma chyba w „Milczeniu” Martina Scorsese. To znakomita opowieść, świadcząca o tym, że autor jest w świetniej kondycji – co po latach prywatnych nieszczęść Sakaiego i drobnych spadkach formy bardzo mnie cieszy. Trzyma rękę na pulsie, twórczo przekształcając wszystko, co pojawia się w kostiumowym kinie samurajskim i to nie tylko w przygodowych filmach walki. Sakai po mistrzowsku potrafi podejmować bowiem nie tylko wątki awanturnicze, ale też i całkiem poważne tematy.


Wiem, że istnieją ludzie, którzy nie doceniają grafik Sakaiego i jeszcze wbijają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki! Sakai jest moim zdaniem największym narratorem graficznym swojego pokolenia. Jednym z najważniejszych w historii medium. Jego twórczość oczywiście zestawia się z Barksem, ale od lat to już osobna jakość i styl kreskówkowych animorfów przylgnął do niego tak mocno, że z powodzeniem detronizuje mistrzów kaczych komiksów. Genialnie rozrysowane walki, dynamika, ale też stroje i tła charakterystyczne dla epoki, są u niego z najwyższej półki. Oczywiście konwencja animorfów wymusza pewną umowność, ale w żaden sposób nie przeszkadza to Sakaiemu w tworzeniu rozbudowanych fresków historycznych.



Samo zakończenie serii dla Dark Horse nie jest spektakularne. Tom jest po prostu domknięty, bez specjalnego przytupu. Sakaiego nie obchodzi prawdopodobnie dla kogo tworzy, pcha on po prostu swój wózek niczym bohater „Samotnego wilka i szczenięcia”, ale wraz ze współpracą z IDW przyszły nowe perspektywy i postanowił coś zmienić w Króliku Samuraju, dodając do serii kolor. Trzymam kciuki, żeby barwna wersja wyszła dobrze.

 

czwartek, 14 lipca 2022

Batman Biały Rycerz przedstawia Harley Quinn. Collins/Murphy

 


 

Jako samozwańczy krytyk komiksowy i blagier z setkami tekstów na koncie oczywiście nadal mam często ogromny problem z określeniem, co mi się w opisywanej pozycji podoba, a co do niej zniechęca. Zauważyłem już na szczęście, że w takim argumentacyjnym pogubieniu pomaga zawsze porównanie do czegoś podobnego, zestawienie z dziełem podobnym, na którego temat mam już wyrobione zdanie. Dlatego właśnie po lekturze „Batman Biały Rycerz przedstawia Harley Quinn" (rany jak ja nie znoszę takich długich tytułów, ale przecież trzeba grać na marce) przewertowałem sobie ponownie całą białorycerską serię Seana Murphy'ego. Dlatego też, mniej więcej chociaż, wiem już, czemu Harley jest całkiem fajna, lecz nie do końca zajebista.

Głównym bohaterem jest, uwaga niespodzianka, pani doktor Harleen Quinzel. Rzekłbym „tym razem”, ale przecież wszyscy doskonale wiemy, że ostatecznie i w pierwszej odsłonie tej serii było pod pewnymi względami tak samo. Była pomagierka Jacka Napiera układa sobie życie z fragmentów chaosu pozostawionych w totalnej rozsypce po jednym z najbardziej toksycznych związków świata. Sielankowe życie z dwójką dzieci Księcia Zbrodni i parą najbardziej milusińskich hien w całej fikcji (antyteza ekipy z Króla Lwa) przerywa jej fala okrutnych zbrodni. Ktoś w Gotham zarzyna w mocno teatralny sposób lekko już zatęchłe gwiazdy kina. Modus operandi zbira pasuje nieco do zajawki Jokera, więc skaleczona życiowo psychiatrka zostaje zaangażowana w śledztwo. To jednak nie ta intryga jest centrum albumu.



Jestem chyba nieco już zmęczony tą postacią. Różnica w przejedzeniu contentem z Harley w roli głównej różni się jednak od totalnego rzygania już Deadpoolem i Wolverinem (na przykład), bo kojarzona wcześniej głównie z Jokerem postać często wędruje w kierunki godne pochwały. Od zachwytu nad słodką idiotką, ślepo zapatrzoną w socjopatę królową randomowości i jedną z komiksowych postaci raczej kiepsko obrazujących problem schorzeń psychicznych przeszliśmy do obrazu nieco bardziej przyziemnego. Nowa Harleen się emancypuje od dłuższego czasu i cieszy mnie, że to właśnie ta strona jej charakteru przynosi jej prawdziwą popularność. Jasne, ten motyw też stał się już totalnie ograny i wielu twórców wykorzystuje go w celu łatwego zdobycia internetowych good boy pointsów. Kierunek zmiany jest jednak nadal pozytywny i często wykorzystywany w fabularnie znośny sposób.


Czy Katana Collins i Sean Murphy też ogarnęli to dobrze? Odpowiedź na to pytanie nie jest już taka prosta, bo połowicznie bym przytaknął. Murphy w poprzednich tomach z białym rycerzem w tytule, poza trafnie wycelowaną bombą pod koniec pierwszej serii, potraktował temat subtelnie, naturalnie tak. W „BBR przedstawia Harley Quinn” (skrót, bo to nie esej z liceum, żebym leciał na ilość wyrazów) przez większość czasu jest podobnie. Ogólne wyważenie przebija jednak kilka momentów, w których łopatologicznie wyłożono nam, że pani Quinn jest mądrzejsza, szybsza i silniejsza od wszystkich. Generalnie prawie nic jej nie można zarzucić i wszystko zaplanowała od samego początku. Odbieranie postaciom wad nigdy nie działa na korzyść ich wiarygodności i trójwymiarowości. Za dużo tu ideału, za mało walki z własnymi słabościami.

Poza tym, na szczęście, dostajemy całkiem klawą historię w łatwym do polubienia gackowym alternatywnym świecie. Pogoń za tajemniczym złoczyńcą przypomina trochę klasyczne opowieści detektywistyczne z nietoperkiem na okładce, a harlekinowe retrospekcje tylko trochę wybijają z rytmu. Mimo wszystko dodają też skutecznie kontekstu do relacji Harley zarówno z Jokerem, jak i jej średnio zaskakującej przyjaźni z Batmanem. Wszystko ma tu sens i układa się w logiczną całość, zwykle nawet nie totalnie na siłę. Z jakiegoś powodu historia jednak nie wciągnęła mnie tak samo jak pierwszy „Biały Rycerz” i później jego „Klątwa”. Właśnie dlatego musiałem do nich wrócić i zrozumiałem: Tamte dwie serie wypełnione były doskonale rozlokowanymi zwrotami fabularnymi, momentami „Wow!” o magicznej zdolności tłumienia zmysłów na ewidentnie czasem wymuszoną sensacyjność. Tutaj tego nie było, przez co „BBR przedstawia Harley Quinn” może prędzej zlepić wam patrzałki. Dawkujcie sobie, a będzie dobrze, nie przywalicie głową w blat.

 




Jakimś dziwnym trafem podobny zarzut mam do grafiki. Z początku byłem prawie pewny, że ten album również kreślił Sean Murphy i troszkę mu się po prostu nie chciało. To ciekawe, bo stylówa artystyczna Matteo Scalery jest co prawda zwykle trochę podobna do roboty Murphy'ego, ale nie aż tak. Wyraźnie starał się dopasować do twórcy serii, pozostawić postaciom twarze rozpoznawalne w jej ramach. Trudno jednak przez to uniknąć porównań, a Scalera wyraźnie nie miał okazji tutaj zabłysnąć. Jego rysunki są również dynamiczne i utrzymane przyjemnie daleko od realizmu, ale nie za daleko, gdzieś w okolicach klasycznych kreskówek ulepszonych komiksową nowomodą. Jednocześnie jest też delikatniejszy, nie konturuje wszystkiego jak powalony i to może być zarówno zaletą, jak i wadą, w zależności od gustu. Całkowicie brakowało mi jednak ponownie właśnie momentów – u Murphy'ego co kilka stron trafiał się kadr, który niemalże przystawiał nam gnata do skroni i kazał się patrzeć, chłonąć szczegóły i atmosferę płynącą z kapitalnej kompozycji. Tu tego nie ma i w sumie się dziwię, bo Scalera potrafi takie ilustracje wysmażyć bez problemu. Może zabrakło czasu, może to nie on miał być tu gwiazdą, nie wiem – na szczęście, na otarcie lekkiego rozczarowania, kolory walnął tu zawsze bezbłędny Dave Stewart. Dzięki niemu porządna sztuka staje się zawsze, przynajmniej, bardzo dobra.



Dobrze jest, mimo wszystko. Trochę ponarzekałem, ale wciąż uważam ten komiks za must have, jeśli jesteście fanami tego całego ambarasu stworzonego przez Seana Murphy'ego. Tylko do was zresztą ta "Harley Quinn" jest skierowana, bo bez ogólnego kontekstu ten spin-off nie ma sensu i tylko teoretycznie jest historią samodzielną. Uzupełnia poprzednie wątki i sam mono zyskuje, jeśli czytelnik porządnie je zna. Od dawna już nie jestem fanem takiego odcinania kuponów, coraz bardziej kieruję swój umęczony wzrok w stronę jednostrzałów. Jeśli jednak już DC ma odgrzewać kotlety, to niech chociaż robi to na przynajmniej takim poziomie. To wciąż zdecydowanie lepsza pozycja od większości nieszczęsnego DC Black Label.



 

Autor:Rafał Piernikowski

wtorek, 12 lipca 2022

Armada. Tom 3. Morvan/Buchet

 


 

Nie będę kłamał, trzeci integral „Armady” to po prostu kolejna odsłona frankofońskiego czytadła. Komiks jest jednak utrzymany w bardzo słusznej tradycji lewicującego, zaangażowanego science fiction spod znaku "Valeriana" i czyta się go bardzo dobrze. Cieszę się więc, że Egmont zdecydował się wznawiać tę serię na wypasie, w wydaniach zbiorczych, bo inaczej bym się pewnie z nią nie zapoznał. Była co prawda na rynku od lat, ale poszczególne albumy były trudno dostępne.



Co istotne, w tym tomie autorzy zrywają z dotychczasową formułą opowieści. Główną bohaterką, agentką Navis, zaczynają targać wątpliwości, w skutek których sprzeciwia ona się rozkazom włodarzy Armady. Ma czekać ją kara, ale szczwany prawnik, mający co do niej swoje plany, wybrania ją i zatrudnia do własnych celów. To zmienia trochę styl prowadzenia fabuły i czyni sytuację niejednoznaczną. Co prawda dalej co tom dostajemy inny świat do eksplorowania, ale komiks przestaje cierpieć na typową serialowość i nie wkrada się w niego nuda. Niektóre wątki, szczególnie te dotyczące losów Navis, ciągną się przez kilka epizodów. Bardzo dobrze czyta się to w wydaniu zbiorczym, bo normalnie bym pozapominał, o co chodzi. W ten sposób wpuszczono sporo świeżego powietrza do serii, rozrzut jakościowy jest jednak dość duży. Najfajniejszym zebranym tu tomem jest opowieść dziejąca się na quasi-japońśkiej planecie, na której Navis będzie o dziwo bronić ruchów tradycjonalistycznych. Przyjemności w odbiorze dostarcza również nawał scen akcji, w tym tomie chyba jeszcze większy niż zazwyczaj. Od sztuk walki z mieczami samurajskimi w roli głównej, po walki sterowanych przez ludzi wielkich robotów, w których zawodach bierze udział Navis. 

 


 

To wszystko zilustrowane jest bardzo szczegółowo, efektownie, przy dużej dozie świetnie rozrysowanej dynamiki podczas pościgów i walk. Na zgrabną, seksowną Navis miło się patrzy, a i świetnie narysowane pojazdy, technologie i szczegółowe tła można zaliczyć do udanych elementów świata przedstawionego. Marudziłem na początku na przeciętność grafik, ale muszę przyznać, że doskonale pasują do snutych tu opowieści. Różnorodność światów, w których dzieje się akcja pozwala rysownikowi co tom rozwijać na nowo skrzydła i nie popadać w marazm. 

 


 

Jak wspomniałem we wstępie, to frankofońskie czytadło. Można to odbierać jako minus, ale ja lubię gatunkowe opowieści z tego rynku, więc jeśli też należycie do miłośników tego typu komiksu, to możecie w Armadę walić jak w dym. Do końca zostały jeszcze dwa integrale. Ja zostaję z tą opowieścią już do końca.

poniedziałek, 11 lipca 2022

Niewidzialni. Grant Morrison.

 


 

Parę dni temu Gniazdo Szeptunów chwaliło nas za profesjonalizm. Tymczasem ja coraz częściej czuję się jak gówniarz, bo przychodzi mi pierwszy raz zetknąć się z żelazną klasyką jaką niewątpliwie również są „Niewidzialni” Granta Morrisona. Być może nie jest to kamień milowy na miarę „Swamp Thinga” czy „Sandmana”, ale mimo wszystko komiks ważny dla dorastania anglosaskiego oblicza medium.

Tytułowi „Niewidzialni” to ekipa stworzona na wzór „X-Menów” – piątka ludzi z zastępującym tradycyjne supermoce potencjałem magicznym, z którego korzystają, by walczyć o uratowanie świata przed kontrolującymi go, biurokratycznymi złolami z wąsem. Zebrane tu części opowieści strukturą nieraz przypominają więc komiksy o kalesoniarzach, ale w gruncie rzeczy nimi nie są. W tematyce historie ukierunkowane są natomiast na zagadnienia jak magia chaosu, okultyzm, tarot i tego typu rzeczy. To gnostyckie, wielowarstwowe rebusy powiązane przez Morrisona z popkulturą i anarchizmem. Rebusy szukające przy okazji związku z magią w różnych dziedzinach życia i kultury. Kupuję wizję Szkota i to zdecydowanie coś dla mnie. To chyba mój ulubiony jego komiks, w którym dodatkowo – przynajmniej na razie – brak jakiegoś strasznego i potencjalnie przytłaczającego dla czytelnika bełkotu.

 


 

Przyznam po raz wtóry, że absolutnie nie jestem fanem Morrisona, ani już nawet wiernym czytelnikiem, bo umknął mi „Animal Man” i „7 żołnierzy”, ale muszę przyznać – bardzo polubiłem „Niewidzialnych”. Szkoda trochę, że autor nie dostał do współpracy rysowników z innej parafii niż „przyzwoite rzemiosło”, bo może jego komiks zmieniłby się w prawdziwe, odważne arcydzieło. „Niewidzialni” często są rozpatrywani jako dzieło kontrkulturowe, ale od strony graficznej to zdecydowanie popkultura. Mało odważna i formalnie bardzo nudna. Wyobrażam sobie ten komiks pociśnięty przez artystę klasy Dave'a McKeana i zgrzytam zębami, bo wtedy mielibyśmy do czynienia z czymś naprawdę ocierającym się o absolut. A tak mamy dobry i świeży (nawet dzisiaj) komiks od strony fabularnej, w którym grafy zostały całkowicie położone.

 


 

 Mimo wszystko seria się nie zestarzała i do dziś owiana jest legendą. Smuci mnie trochę brak dodatków publicystycznych, a chyba w tym przypadku jest o czym opowiadać. O ile dobrze pamiętam, Morrison prosił właśnie o to, by nad jednym z zeszytów „Niewidzialnych” czytelnicy się masturbowali w celu nadania mu magicznej mocy. Serio. Takie rzeczy zdarzały się w komiksie mainstreamowym dla dorosłych tamtego okresu. W medium znaleźli bowiem przystań wszelkiej maści mistycy z Alanem Moorem na czele. Przy okazji, to właśnie też tytuł, na którego łamach toczyła się rzekoma magiczna wojna dwojga mistyków – Moore'a i Morrisona. Nie dostrzegłem, prócz motywu z przypinkami, jakichś konkretnych nawiązań do Moore'a, czy wsadzania koledze po piórze palca w oko, ale może bardziej zorientowani w twórczości Szalonego Szkota wyłapią więcej elementów. Ja sam dopiero zaczynam przygodę w świecie „Niewidzialnych” i cieszę się bardzo, że jeszcze kilka tomów przede mną. Jak Bozia pozwoli, to kupię też Animal Mana.


 

niedziela, 10 lipca 2022

Beverly. Nick Drnaso

 Ciąg dalszy dwugłosu na temat "Beverly". Tym razem Krzysztof Ryszard Wojciechowski. 

 


 


Teraz już wiem. Nick Drnaso nie tylko kradnie od strony graficznej od Herge, więcej jest tu z prac jego starszego kolegi, Chrisa Ware'a, o którego komiksie „Jimmy Corrigan” pisałem Wam niedawno na łamach Kolorowych Zeszytów. Warstwa fabularna „Beverly” też czerpie garściami z depresyjnych, mocno społecznych komiksów tego autora. Drnaso i Weare zestawieni w parze przestają się jawić jako twórcy osobni, a jeśli będziemy na to wszystko patrzeć od strony fabuły i doliczymy do tego Tomine i pewną znaną w środowisku komiksu niezależnego trójkę: Joe Matt, Seth i Chester Brown, w pokoju zacznie się robić tłoczno.

Drnaso jest jednak młodym twórcą, przedstawicielem pokolenia niżej. Facet ma niespełna 32 lata, a na koncie już nominacje (pierwszą w historii dla komiksu) do nagrody Brookera za „Sabrinę”. Nie tylko więc jest już zaliczany do tej wspaniałej bandy, ale również z powodzeniem tworzy dojrzałe komiksy w wiadomym stylu. „Beverly” to jego albumowy debiut, ale już pokazuje, że mamy do czynienia z nie lada talentem. W przeciwieństwie do głośnej „Sabriny” album ten jest antologią krótkich prac. Ukazuje i obnaża przywary współczesnych Amerykanów z podstawową komórką społeczną na czele. Przy tym autor nie ma wobec nich za grosz czułości – to dla niego dysfunkcyjne kreatury, psychopaci i idioci. Nie sili się nawet szczególnie na wyciąganie ze swoich historii i ich bohaterów jakiegoś potencjału komicznego. Te opowieści są w swym wydźwięku niezręczne i co najwyżej groteskowe. Wyłania się z tego smutny obraz amerykańskiego społeczeństwa i domyślam się, że to obraz pewnie do bólu prawdziwy. Zapewne też można przyłożyć ten szablon do polskich realiów, ale nie sposób próbować przyrównać tego autora do któregoś z naszych twórców. Ci bowiem, zazwyczaj są pobłażliwi dla swoich bohaterów, a przynajmniej chcą wywołać uśmiech na twarzach czytelników. Drnaso tylko chce zmusić do refleksji, bo nawet trudno żałować osobników, których portretuje.

Wspomniałem o grafice, w której jest masa wpływów zaczerpniętych od Weare'a. W umownym, wręcz technicznym ligne claire kryje się dużo wizualnej prawdy i obrany styl idealnie pasuje do obnażania usterek emocjonalno-życiowych bohaterów tych krótkich historii. W te klocki może dałoby się grać lepiej, efektowniej, ale przy charakterze opowieści szpan plastyczny byłby całkowicie przestrzelonym pomysłem. Tak jest dobrze, chce się rzecz, przy czym kumam, że w zderzeniu z tymi grafikami ludzie którzy zatrzymali się na kajkoszach i inne indywidua z Komiksowgo Otworu się posrają. Nie rozumiejąc nawet tego, że prawdopodobnie to opowieści o nich samych.

Beverly. Nick Drnaso

 Eksperyment na Arkham. Startujemy z dwugłosem. Na początek Jakub Gryzowski w tekście o "Beverly".

 


Pustka to temat coraz wdzięczniejszy dla współczesnych twórców. Ten trend trwa już czas dłuższy i stanowi oczywistą odpowiedź na obecne problemy rzeczywistości. Pustka wcale nieźle przyjęła się w kinie. Wystarczy choćby rzucić okiem na opisy niektórych filmów z mającego się wkrótce odbyć festiwalu Nowe Horyzonty. Wiwisekcja współczesnego człowieka, społeczeństwa, dryfującego bez praw naturalnych i nadnaturalnych kół ratunkowych w sterylnej pustce wyściełanej egoizmem samozapatrzenia. Autorzy opowieści rysunkowych potrafią wyzyskać ten temat na swój sposób. W komiksie, jak w żadnym innym medium, pustka potrafi wybrzmieć zarówno dojmująco sugestywnie, jak i przyjemnie w odbiorze. Taką właśnie interpretację zaproponował nam Nick Drnaso w swoim debiucie „Beverly”, którego wymowa sytuuje się na antypodach popularnego niegdyś serialu „Beverly Hills, 90210”.


Ponad 130 stronicowy komiks autora wcześniej u nas wydanej Sabriny składa się z 6 epizodów. W każdym mamy inną historię i bohaterów,. Punktem stycznym jest klimat amerykańskich przedmieść. Już od pierwszej opowieści pt. „Spisek” czytelnik zdaje się być wrzuconym w specyficzną formę narracji, której głównym wyróżnikiem jest przedstawianie rzeczy z pozoru zwyczajnych w dziwny i niepokojący sposób. Ta cecha, a także konsekwencja w utrzymaniu zaproponowanej estetyki, częściowo uprawnia porównania „Beverly” do prac Daniela Clowesa.

Na tylnej stronie okładki czytamy taką oto wyliczankę: „Grupa nastolatków zbiera śmieci na poboczu autostrady (...). Studentka college'u przyprowadza swojego chłopaka na fatalną imprezę domową (...). Młoda kobieta doświadcza traumatycznego incydentu w pizzerii (...)”. Dzieło Drnaso nie obfituje w zdarzenia, które moglibyśmy określić jako wielkie. Autor, jak wielu podobnych mu minimalistów, koncentruje się na tym co małe i niezauważalne przez ogół. Spod podszewki, niby to obyczajowych historyjek, wydobywa poważną refleksję na temat ludzi, którzy zatracili zdolność wzajemnej komunikacji. Każdy kieruje się tutaj swoim interesem, motywami, które często pozostają w ukryciu, gdyż do ich wyartykułowania brak bohaterom odpowiednich narzędzi. Głębokie oczekiwania finalnie zawodzą, co z kolei prowadzi do patologizacji zachowań oraz wywołuje samotność zagłuszaną powierzchowną trywialnością pustych komunikatów.


Na nic zda się streszczenie któregoś z epizodów komiksu, gdyż – jak to zwykle bywa - jego istotne znaczenie jest uchwytne dopiero wtedy, gdy przyjrzymy się stronie formalnej. Już sama okładka „Beverly” zdaje się nam przekazywać sporo ciekawych informacji. Widzimy na niej jakby szereg segmentów, wnętrz jednakowych sześcianów, które zamykają bohaterów w różnych oderwanych od siebie miejscach i sytuacjach. Przypomina to otwory w plastrze miodu. I rzeczywiście Drnaso spogląda na ludzi trochę jak na owady. Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą komunikuje okładka. Chodzi o niewielkie, lecz wyraźne granice oddzielające poszczególne „otwory”. Sugeruje to - a lektura samych historii tylko to potwierdza - że bohaterowie żyją odseparowani od siebie, każdy tworzy swój własny mały, hermetycznie zamknięty światek. Same zaś społeczeństwo, buduje co prawda jakąś zbiorowość, nie tworzy jednak żadnej wspólnoty, bo nie ma niczego, co by ją spajało od wewnątrz. Aby to osiągnąć, potrzebny byłby zewnętrzny, cieszący się powszechną sankcją autorytet, którego tu wyraźnie brak.


Schematyczne rysunki Drnaso sprawiają wrażenie jakby nie wyszły spod ręki człowieka. Nie chodzi mi tu tylko o udział komputera przy powstawaniu komiksu, lecz o wrażenie jakiejś celowej dehumanizacji portretowanych osób. Przypominają one postacie ze spotów reklamowych, których zresztą karykaturalna wersja pojawia się w „Beverly” rozrysowana na paru stronach. Takie podejście ma swoją sporą tradycję i należy tu wspomnieć choćby o pionierach pop-artu. Jeśli zaś chodzi o bliższe skojarzenia, być może rzeczywiście najbliżej Nickowi Drnaso do wspomnianego już Daniela Clowesa, lub Charlesa Burnsa, których prace są jednak bardziej precyzyjne i bliższe ideałowi absolutnego mistrzostwa. Autor „Beverly” stosuje dużo cieńszą kreskę, która stanowi niczym nie upiększony obrys wypełniony stonowanym, nieco mdłym kolorem. Postacie zlewają się z pejzażem. Pejzaż występuje nieraz osobno. Bezludne ulice i domy ujęte w płaskiej perspektywie tchną beznadzieją, dojmującym wrażeniem drętwoty i pustki. Wszystko to – ludzie oraz ich otoczenie - jest szczelnie zamknięte najczęściej w kwadratowym kadrze. Mamy wrażenie jakbyśmy oglądali zły sitcom w starym telewizorze formatu 4:3.


Po „Beverly” warto sięgnąć jeśli interesuje cię zjadliwa krytyka społeczna oraz historie nieoczywiste i niepokojące zarazem. Nie jest to rozrywka prosta, ale też nie bardzo trudna. Ostatecznie zaproponowane epizody w wielu miejscach bawią, jednak tylko pod warunkiem, że dysponujemy sporymi zasobami sadystycznego i nieco cynicznego poczucia humoru. Trudno mieć za złe autorowi, że na swoje postacie i świat przedstawiony spogląda z chłodnym dystansem. Jak podejrzewam publikacja ta jest efektem rzeczywistych obserwacji i być może traum, z którymi Drasno rozlicza się po swojemu. Nie wychodzi mu arcydzieło, komiks cierpi na parę mankamentów (niektóre kadry i tym samym liternictwo, są tak małe, że nieco tracą na czytelności), mimo to otrzymujemy dzieło niepoślednie, którego problematyka dotyczy nie tylko społeczeństwa po drugiej stronie Atlantyku, ale także tego, w którym żyjemy na co dzień. W końcu jak śpiewali w Rammstein: „We're all living in America”. 

 

Autor: Jakub Gryzowski

 

sobota, 2 lipca 2022

Powrót do Edenu. Paco Roca.

 


 

Powroty bywają różne. Prawie zawsze towarzyszą im intensywnie zastrzyki melancholii, nostalgii i smutku. Przestrzeń tego, co minione, wciąż się powiększa. Sięgając pamięcią wstecz nieraz kreujemy swoje wspomnienia, to i owo upiększamy, przestawiamy dekoracje, zamieniamy imiona. To, co pozostaje, nie jest już tym, czym było wcześniej, lecz stanowi sens naszego dalszego trwania. Tak przynajmniej lubimy myśleć. Ambitną próbę uchwycenia czasu utraconego podjął Paco Roca w swojej powieści graficznej „Powrót do Edenu”.

    Hiszpański twórca zaczyna snuć swą wielowątkową opowieść od sugestywnej refleksji: „(...) wszyscy rozbłyskujemy na krótką chwilę wraz z innymi iskierkami na tle czerni niebytu”. Jak ocalić cokolwiek z nieustającego przepływu czasu, który wymazuje nasze życie? Jest parę rozwiązań: rysunek, pismo i... fotografia. To właśnie zdjęcie pewnej rodziny – niczym Proustowska magdalenka zanurzona w kawie – staje się pretekstem do podróży w przeszłość.

    Poznajemy Antonię, młodą dziewczynę, która żyje w wielodzietnej rodzinie w Hiszpanii czasów reżimu gen. Franco. Nie był to łatwy czas. Nieustanna bieda, dojmujący głód, niepewność jutra oraz strach przed denuncjacją – a to wszystko połączone z wciąż tlącą się traumą po niedawno zakończonej wojnie domowej. Mimo iż Roca w sposób pieczołowity odmalowuje scenerię życia swoich bohaterów, zajmując jednoznaczne stanowisko polityczne w ocenie wojskowej dyktatury oraz złowrogiego wpływu kościoła katolickiego, jego głównym tematem - podobnie jak w komiksie „Dom” - pozostają trudności i złożoność relacji rodzinnych.

    Hiszpański artysta powoli odkrywa przed nami karty historii swoich postaci. To on, a nie główna bohaterka, jest narratorem opowieści. Widzimy kolejne fotografie, od nich przechodzimy do zawiłości losów braci, sióstr, a przede wszystkim rodziców Antonii. Narracja tkana jest z fragmentów tych nierzadko dramatycznych życiorysów, które funkcjonują w opowieści osobno, następnie mozaikowo przenikają się, aż w końcu tworzą nierozerwalną całość, która zawiera konkretny sens. Dzięki temu zabiegowi czytelnik nie może sobie pozwolić na „luksus” jednoznacznej i szybkiej oceny moralnej protagonistów.

    Jednym z istotnych wątków przewijających się przez komiks jest determinizm życia kobiet, które pozbawione możliwości samostanowienia oraz swobód jakie mają mężczyźni, przeznaczone są do roli żon i matek, co najczęściej oznacza niemal niewolniczą pozycję praczek i kucharek. Brak chęci ze strony rodziców, głównie ojca, do edukowania swych córek oraz wpływ specyficznie pojętej chrześcijańskiej moralności, cementuje ten patowy układ. Zdarzają się jednak ludzie dobrej woli - prześwity w tej mrocznej pułapce – którzy rysują swoją postawą szansę innego życia. Jest też w końcu świat wyobraźni, w który Antonia ucieka przed nazbyt brutalną rzeczywistością.

    Kolejnym tematem powieści graficznej Rocy jest problem hierarchicznego, patriarchalnego modelu rodziny. Prawie wszyscy mężczyźni odmalowani w komiksie - a przede wszystkim głowa rodziny Vicente – to ludzie słabi, ulegający prostym namiętnościom i niemal pozbawieni empatii. Swoje frustracje, wywołane nędzą, nadmiarem odpowiedzialności i własnymi ułomnościami, wyładowują na kobietach – rzeczywistych bohaterkach komiksu.  

    Codzienne życie zwykłej kobiety w Hiszpanii lat 40' nieraz wymuszało na nich postawy heroiczne. Bo czy nie jest heroiczne utrzymywanie całego domu w stabilnym porządku przy znikomych zasobach materialnych? Czy nie jest heroiczna rezygnacja z samej siebie dla wygody życia męża, dziecka? Myślę, że jest. I to smutny, często niedoceniany, niemal niezauważany heroizm, o który upomina się hiszpański twórca, oddając swym komiksem swoisty hołd kobietom z przeszłości i nie tylko. 

    Forma graficzna Powrotu do Edenu przypomina to, z czym mieliśmy do czynienia przy okazji polskiej premiery komiksu „Dom”. Ta sama kreska oraz oszczędne użycie koloru. Coś w tych obu dziełach jest takiego, że wydają się one klasykami już w momencie wydania. Być może przyczynia się do tego subtelny i jednocześnie stonowany sposób opowiadania historii, pozbawiony progresywnych eksperymentów rozbijających ramy kadru. Historia toczy się jak w dobrym filmie z kinematografii narodowych lat 60' czy 70'. Samo zresztą kino pojawia się w komiksie dosłownie, jako miejsce ucieczki od świata pełnego znoju i cierpień.

    Roca we wspaniały sposób wykorzystuje medium komiksowe, gdy  narrację realistyczną, co jakiś czas przetyka fragmentami onirycznymi, bądź symbolicznymi. Jeden z takich momentów wypadł wyjątkowo poruszająco, gdy oglądamy serię kadrów, w których nienaturalnie duża Antonia, jako już dorosła osoba obejmuje swymi długimi ramionami wszystkich członków rodziny, a na następnych grafikach przedstawiających upływ czasu, już tylko kilku, dwóch, jednego i w końcu będąc staruszką zostaje sama zamknięta w prostokącie kadru. Niektóre rysunki Rocy, pozbawione dialogów oraz jakichkolwiek napisów układają się w podobny ciąg montażowy pełen niezwykle intensywnego napięcia oraz mocy emocjonalnego oddziaływania. Ponownie przychodzi mi tu na myśl kino, tym razem nurt włoskiego neorealizmu. To podobny nastrój opowiadania o zwykłych sprawach i zwykłych ludziach z należną im uwagą i szacunkiem. Bardziej Vittorio De Sica niż Ettore Scola.

    Powrót do Edenu nie ustępuje w niczym Domowi. Czytając jedną i drugą opowieść odnosimy wrażanie niezwykłego autentyzmu opisywanych zdarzeń. Mimo smutnych, czasem tragicznych konstatacji, zaprezentowana historia nie jest pozbawiona elementów budujących. Hiszpan nie przeprowadza radykalnej krytyki podstawowej komórki społecznej na rzecz jakiegoś alternatywnego modelu relacji między krewnymi. Mimo iż życie Antonii – delikatnie mówiąc - nie było usłane różami, to gdy jako staruszka patrzy ona na stare fotografie, do których jest niezwykle przywiązana, cofa się do czasów młodości i najpewniej wspomina rzeczy piękne. Być może obraz swojej przeszłości rekonstruuje z poprawkami, lecz - jakby nie było - ta przeszłość jest bogata w relacje uczuciowe z matką, siostrami oraz niektórymi braćmi. Te uczucia istniały i istnieją nadal, są jedyną realnością, która ostaje się spod miażdżącego koła czasu bez reszty pochłaniającego tymczasowe konstrukcje organizacji władzy politycznej i społecznej. W tym znaczeniu wymowa komiksu jest konserwatywna.    


Autor:Jakub Gryzowski