niedziela, 10 lipca 2022

Beverly. Nick Drnaso

 Eksperyment na Arkham. Startujemy z dwugłosem. Na początek Jakub Gryzowski w tekście o "Beverly".

 


Pustka to temat coraz wdzięczniejszy dla współczesnych twórców. Ten trend trwa już czas dłuższy i stanowi oczywistą odpowiedź na obecne problemy rzeczywistości. Pustka wcale nieźle przyjęła się w kinie. Wystarczy choćby rzucić okiem na opisy niektórych filmów z mającego się wkrótce odbyć festiwalu Nowe Horyzonty. Wiwisekcja współczesnego człowieka, społeczeństwa, dryfującego bez praw naturalnych i nadnaturalnych kół ratunkowych w sterylnej pustce wyściełanej egoizmem samozapatrzenia. Autorzy opowieści rysunkowych potrafią wyzyskać ten temat na swój sposób. W komiksie, jak w żadnym innym medium, pustka potrafi wybrzmieć zarówno dojmująco sugestywnie, jak i przyjemnie w odbiorze. Taką właśnie interpretację zaproponował nam Nick Drnaso w swoim debiucie „Beverly”, którego wymowa sytuuje się na antypodach popularnego niegdyś serialu „Beverly Hills, 90210”.


Ponad 130 stronicowy komiks autora wcześniej u nas wydanej Sabriny składa się z 6 epizodów. W każdym mamy inną historię i bohaterów,. Punktem stycznym jest klimat amerykańskich przedmieść. Już od pierwszej opowieści pt. „Spisek” czytelnik zdaje się być wrzuconym w specyficzną formę narracji, której głównym wyróżnikiem jest przedstawianie rzeczy z pozoru zwyczajnych w dziwny i niepokojący sposób. Ta cecha, a także konsekwencja w utrzymaniu zaproponowanej estetyki, częściowo uprawnia porównania „Beverly” do prac Daniela Clowesa.

Na tylnej stronie okładki czytamy taką oto wyliczankę: „Grupa nastolatków zbiera śmieci na poboczu autostrady (...). Studentka college'u przyprowadza swojego chłopaka na fatalną imprezę domową (...). Młoda kobieta doświadcza traumatycznego incydentu w pizzerii (...)”. Dzieło Drnaso nie obfituje w zdarzenia, które moglibyśmy określić jako wielkie. Autor, jak wielu podobnych mu minimalistów, koncentruje się na tym co małe i niezauważalne przez ogół. Spod podszewki, niby to obyczajowych historyjek, wydobywa poważną refleksję na temat ludzi, którzy zatracili zdolność wzajemnej komunikacji. Każdy kieruje się tutaj swoim interesem, motywami, które często pozostają w ukryciu, gdyż do ich wyartykułowania brak bohaterom odpowiednich narzędzi. Głębokie oczekiwania finalnie zawodzą, co z kolei prowadzi do patologizacji zachowań oraz wywołuje samotność zagłuszaną powierzchowną trywialnością pustych komunikatów.


Na nic zda się streszczenie któregoś z epizodów komiksu, gdyż – jak to zwykle bywa - jego istotne znaczenie jest uchwytne dopiero wtedy, gdy przyjrzymy się stronie formalnej. Już sama okładka „Beverly” zdaje się nam przekazywać sporo ciekawych informacji. Widzimy na niej jakby szereg segmentów, wnętrz jednakowych sześcianów, które zamykają bohaterów w różnych oderwanych od siebie miejscach i sytuacjach. Przypomina to otwory w plastrze miodu. I rzeczywiście Drnaso spogląda na ludzi trochę jak na owady. Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą komunikuje okładka. Chodzi o niewielkie, lecz wyraźne granice oddzielające poszczególne „otwory”. Sugeruje to - a lektura samych historii tylko to potwierdza - że bohaterowie żyją odseparowani od siebie, każdy tworzy swój własny mały, hermetycznie zamknięty światek. Same zaś społeczeństwo, buduje co prawda jakąś zbiorowość, nie tworzy jednak żadnej wspólnoty, bo nie ma niczego, co by ją spajało od wewnątrz. Aby to osiągnąć, potrzebny byłby zewnętrzny, cieszący się powszechną sankcją autorytet, którego tu wyraźnie brak.


Schematyczne rysunki Drnaso sprawiają wrażenie jakby nie wyszły spod ręki człowieka. Nie chodzi mi tu tylko o udział komputera przy powstawaniu komiksu, lecz o wrażenie jakiejś celowej dehumanizacji portretowanych osób. Przypominają one postacie ze spotów reklamowych, których zresztą karykaturalna wersja pojawia się w „Beverly” rozrysowana na paru stronach. Takie podejście ma swoją sporą tradycję i należy tu wspomnieć choćby o pionierach pop-artu. Jeśli zaś chodzi o bliższe skojarzenia, być może rzeczywiście najbliżej Nickowi Drnaso do wspomnianego już Daniela Clowesa, lub Charlesa Burnsa, których prace są jednak bardziej precyzyjne i bliższe ideałowi absolutnego mistrzostwa. Autor „Beverly” stosuje dużo cieńszą kreskę, która stanowi niczym nie upiększony obrys wypełniony stonowanym, nieco mdłym kolorem. Postacie zlewają się z pejzażem. Pejzaż występuje nieraz osobno. Bezludne ulice i domy ujęte w płaskiej perspektywie tchną beznadzieją, dojmującym wrażeniem drętwoty i pustki. Wszystko to – ludzie oraz ich otoczenie - jest szczelnie zamknięte najczęściej w kwadratowym kadrze. Mamy wrażenie jakbyśmy oglądali zły sitcom w starym telewizorze formatu 4:3.


Po „Beverly” warto sięgnąć jeśli interesuje cię zjadliwa krytyka społeczna oraz historie nieoczywiste i niepokojące zarazem. Nie jest to rozrywka prosta, ale też nie bardzo trudna. Ostatecznie zaproponowane epizody w wielu miejscach bawią, jednak tylko pod warunkiem, że dysponujemy sporymi zasobami sadystycznego i nieco cynicznego poczucia humoru. Trudno mieć za złe autorowi, że na swoje postacie i świat przedstawiony spogląda z chłodnym dystansem. Jak podejrzewam publikacja ta jest efektem rzeczywistych obserwacji i być może traum, z którymi Drasno rozlicza się po swojemu. Nie wychodzi mu arcydzieło, komiks cierpi na parę mankamentów (niektóre kadry i tym samym liternictwo, są tak małe, że nieco tracą na czytelności), mimo to otrzymujemy dzieło niepoślednie, którego problematyka dotyczy nie tylko społeczeństwa po drugiej stronie Atlantyku, ale także tego, w którym żyjemy na co dzień. W końcu jak śpiewali w Rammstein: „We're all living in America”. 

 

Autor: Jakub Gryzowski

 

Brak komentarzy: