czwartek, 14 lipca 2022

Batman Biały Rycerz przedstawia Harley Quinn. Collins/Murphy

 


 

Jako samozwańczy krytyk komiksowy i blagier z setkami tekstów na koncie oczywiście nadal mam często ogromny problem z określeniem, co mi się w opisywanej pozycji podoba, a co do niej zniechęca. Zauważyłem już na szczęście, że w takim argumentacyjnym pogubieniu pomaga zawsze porównanie do czegoś podobnego, zestawienie z dziełem podobnym, na którego temat mam już wyrobione zdanie. Dlatego właśnie po lekturze „Batman Biały Rycerz przedstawia Harley Quinn" (rany jak ja nie znoszę takich długich tytułów, ale przecież trzeba grać na marce) przewertowałem sobie ponownie całą białorycerską serię Seana Murphy'ego. Dlatego też, mniej więcej chociaż, wiem już, czemu Harley jest całkiem fajna, lecz nie do końca zajebista.

Głównym bohaterem jest, uwaga niespodzianka, pani doktor Harleen Quinzel. Rzekłbym „tym razem”, ale przecież wszyscy doskonale wiemy, że ostatecznie i w pierwszej odsłonie tej serii było pod pewnymi względami tak samo. Była pomagierka Jacka Napiera układa sobie życie z fragmentów chaosu pozostawionych w totalnej rozsypce po jednym z najbardziej toksycznych związków świata. Sielankowe życie z dwójką dzieci Księcia Zbrodni i parą najbardziej milusińskich hien w całej fikcji (antyteza ekipy z Króla Lwa) przerywa jej fala okrutnych zbrodni. Ktoś w Gotham zarzyna w mocno teatralny sposób lekko już zatęchłe gwiazdy kina. Modus operandi zbira pasuje nieco do zajawki Jokera, więc skaleczona życiowo psychiatrka zostaje zaangażowana w śledztwo. To jednak nie ta intryga jest centrum albumu.



Jestem chyba nieco już zmęczony tą postacią. Różnica w przejedzeniu contentem z Harley w roli głównej różni się jednak od totalnego rzygania już Deadpoolem i Wolverinem (na przykład), bo kojarzona wcześniej głównie z Jokerem postać często wędruje w kierunki godne pochwały. Od zachwytu nad słodką idiotką, ślepo zapatrzoną w socjopatę królową randomowości i jedną z komiksowych postaci raczej kiepsko obrazujących problem schorzeń psychicznych przeszliśmy do obrazu nieco bardziej przyziemnego. Nowa Harleen się emancypuje od dłuższego czasu i cieszy mnie, że to właśnie ta strona jej charakteru przynosi jej prawdziwą popularność. Jasne, ten motyw też stał się już totalnie ograny i wielu twórców wykorzystuje go w celu łatwego zdobycia internetowych good boy pointsów. Kierunek zmiany jest jednak nadal pozytywny i często wykorzystywany w fabularnie znośny sposób.


Czy Katana Collins i Sean Murphy też ogarnęli to dobrze? Odpowiedź na to pytanie nie jest już taka prosta, bo połowicznie bym przytaknął. Murphy w poprzednich tomach z białym rycerzem w tytule, poza trafnie wycelowaną bombą pod koniec pierwszej serii, potraktował temat subtelnie, naturalnie tak. W „BBR przedstawia Harley Quinn” (skrót, bo to nie esej z liceum, żebym leciał na ilość wyrazów) przez większość czasu jest podobnie. Ogólne wyważenie przebija jednak kilka momentów, w których łopatologicznie wyłożono nam, że pani Quinn jest mądrzejsza, szybsza i silniejsza od wszystkich. Generalnie prawie nic jej nie można zarzucić i wszystko zaplanowała od samego początku. Odbieranie postaciom wad nigdy nie działa na korzyść ich wiarygodności i trójwymiarowości. Za dużo tu ideału, za mało walki z własnymi słabościami.

Poza tym, na szczęście, dostajemy całkiem klawą historię w łatwym do polubienia gackowym alternatywnym świecie. Pogoń za tajemniczym złoczyńcą przypomina trochę klasyczne opowieści detektywistyczne z nietoperkiem na okładce, a harlekinowe retrospekcje tylko trochę wybijają z rytmu. Mimo wszystko dodają też skutecznie kontekstu do relacji Harley zarówno z Jokerem, jak i jej średnio zaskakującej przyjaźni z Batmanem. Wszystko ma tu sens i układa się w logiczną całość, zwykle nawet nie totalnie na siłę. Z jakiegoś powodu historia jednak nie wciągnęła mnie tak samo jak pierwszy „Biały Rycerz” i później jego „Klątwa”. Właśnie dlatego musiałem do nich wrócić i zrozumiałem: Tamte dwie serie wypełnione były doskonale rozlokowanymi zwrotami fabularnymi, momentami „Wow!” o magicznej zdolności tłumienia zmysłów na ewidentnie czasem wymuszoną sensacyjność. Tutaj tego nie było, przez co „BBR przedstawia Harley Quinn” może prędzej zlepić wam patrzałki. Dawkujcie sobie, a będzie dobrze, nie przywalicie głową w blat.

 




Jakimś dziwnym trafem podobny zarzut mam do grafiki. Z początku byłem prawie pewny, że ten album również kreślił Sean Murphy i troszkę mu się po prostu nie chciało. To ciekawe, bo stylówa artystyczna Matteo Scalery jest co prawda zwykle trochę podobna do roboty Murphy'ego, ale nie aż tak. Wyraźnie starał się dopasować do twórcy serii, pozostawić postaciom twarze rozpoznawalne w jej ramach. Trudno jednak przez to uniknąć porównań, a Scalera wyraźnie nie miał okazji tutaj zabłysnąć. Jego rysunki są również dynamiczne i utrzymane przyjemnie daleko od realizmu, ale nie za daleko, gdzieś w okolicach klasycznych kreskówek ulepszonych komiksową nowomodą. Jednocześnie jest też delikatniejszy, nie konturuje wszystkiego jak powalony i to może być zarówno zaletą, jak i wadą, w zależności od gustu. Całkowicie brakowało mi jednak ponownie właśnie momentów – u Murphy'ego co kilka stron trafiał się kadr, który niemalże przystawiał nam gnata do skroni i kazał się patrzeć, chłonąć szczegóły i atmosferę płynącą z kapitalnej kompozycji. Tu tego nie ma i w sumie się dziwię, bo Scalera potrafi takie ilustracje wysmażyć bez problemu. Może zabrakło czasu, może to nie on miał być tu gwiazdą, nie wiem – na szczęście, na otarcie lekkiego rozczarowania, kolory walnął tu zawsze bezbłędny Dave Stewart. Dzięki niemu porządna sztuka staje się zawsze, przynajmniej, bardzo dobra.



Dobrze jest, mimo wszystko. Trochę ponarzekałem, ale wciąż uważam ten komiks za must have, jeśli jesteście fanami tego całego ambarasu stworzonego przez Seana Murphy'ego. Tylko do was zresztą ta "Harley Quinn" jest skierowana, bo bez ogólnego kontekstu ten spin-off nie ma sensu i tylko teoretycznie jest historią samodzielną. Uzupełnia poprzednie wątki i sam mono zyskuje, jeśli czytelnik porządnie je zna. Od dawna już nie jestem fanem takiego odcinania kuponów, coraz bardziej kieruję swój umęczony wzrok w stronę jednostrzałów. Jeśli jednak już DC ma odgrzewać kotlety, to niech chociaż robi to na przynajmniej takim poziomie. To wciąż zdecydowanie lepsza pozycja od większości nieszczęsnego DC Black Label.



 

Autor:Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: