niedziela, 29 stycznia 2012

Noiko – Honey

Płytę do recenzji podesłał Etalabel. Bardzo dziękuję.

Nie tak dawno na blogu pisałem o dwóch wspaniałych zeszłorocznych polskich płytach, życząc sobie, żeby 2012 był pod tym względem równie udany. Dzięki niespodziewanemu powrotowi malutkiej oficyny Etalabel moje skromne życzenie właśnie się spełnia. Najnowsza pozycja w ich katalogu to kolejny dowód na to, że w polskiej elektroakustyce dobrze się dzieje.

Zacznijmy od tego, że jest to płyta lekka i przyjemna, ale nie ma szans, by traktować ją jak muzak. Mimo niewątpliwych walorów relaksacyjnych to rzecz absorbująca słuchacza: zmuszająca do wychwytywania i odczytywania strzępków dźwięków wykorzystanych przez twórcę - pozyskanych zarówno z field recordingu jak i sesji z instrumentami. Konotacje z jazzem sprawiają, że jest tu mnóstwo melancholijnej atmosfery. W efekcie brzmi to na jakimś poziomie jak soundtrack do współczesnego filmu noir i zaryzykuję stwierdzenie, że w pewnym stopniu możemy się tu doszukiwać dalekich związków z konceptem przyświecającym Bohren und der Club of Gore. Niemniej nie wisi nad tą muzyką zagłada i dekadencja kojarzona z czarnym kinem - wręcz przeciwnie, to raczej muzyka słonecznego poranka niż złowieszczej nocy. Tytuł jednego z utworów otwarcie nawiązujący do filmu Howarda Hawksa "To Have and Have Not" - w którym, co znamienne, miejska dżungla została zamieniona na słoneczny port na Martynice - nawet wskazuje, że takie mogły być faktyczne intencje twórcy. Muzyka Noiko to pean pochwalny na cześć miejskiego gwaru, próba przepisania go na instrumentalną improwizację, a potem przedzierzgnięcie jej w abstrakcyjną muzykę elektroakustyczną. Jak snobistycznie by ten opis nie brzmiał, to finalnemu efektowi brak nieznośnego awangardowego zadęcia. Niemal wszystkie dźwięki są tu niezwykle celne - to muzyka eksperymentalna, ale efekt eksperymentu okazał się raczej lubrykantem rzeczywistości. Strzelam, że duża w tym zasługa masteringu Krzysztofa Orluka. Stykam się z jego pracą na tym polu drugi raz w ciągu kilku miesięcy i mimo, że mi z nią nie po drodze - bo wolę zdecydowanie bardziej przymglone brzmienie - to trzeba przyznać, że w tym przypadku był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Album jest tak lekki, że nie brzmi, jakby powstawał cztery lata, raczej jakby został zrobiony w jedno słoneczne popołudnie. Wyobraźcie sobie, że William Basinski pewnego letniego dnia znajduje na swoim stryszku taśmy z nagraniami Jerzego Milana - siada, wciąga krechę i dla zabawy modeluje z nich cacka które zaczynają przypominać coś pokroju Triosk. OK. Porównanie jest na wyrost, ale ta płyta dokładnie tak brzmi. Nie mogę się od niej oderwać.

środa, 25 stycznia 2012

Muzyczne podsumowania 2011 roku - gościnny występ na łamach Glissando

W tym roku o muzyczne podsumowanie poprosił mnie Magazyn o muzyce współczesnej Glissando. Bardzo mi miło. Tekst znajdziecie tutaj klik. Warto zajrzeć do działu "nowe", i zapoznać się z innymi podsumowaniami. No i czytać Glissando też warto...


Jak zwykle w tym okresie przeglądam listy z podsumowaniami płyt roku i jak zwykle nie dostrzegam na nich większości swoich faworytów. Nie silę się specjalnie na oryginalność, a mój gust jest na tyle eklektyczny, że nie wydaje mi się, żeby mój wybór – prócz neofolku oczywiście – podyktowany był faktem, że poruszam się tylko po jakiejś określonej niszy. Mam cichą nadzieję, że to w jakiś sposób czyni moje podsumowania cennymi dla innych miłośników muzyki.

Rok obrodził w kilka znakomitych wznowień i wykopalisk. W Polsce mieliśmy serię z muzyką ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, na świecie drugą płytę Ursuli Bogner (czy tam Jelinka - bo autentyczność tych nagrań jest dyskusyjna), odkopaną płytę Beach Boysów i boks z – niezwykle cennymi chyba tylko dla żelaznych fanów artysty – wczesnymi nagraniami Johna Faheya. Z interesujących wznowień warto zanotować wydany w mikroskopijnym nakładzie zbiór czerech płyt wciąż niedocenionego Tora Lundvalla, reedycje Throbbing Gristle i wydane ponownie z okazji setnych urodzin nagrania Roberta Johnsona. Dziwi mnie, że z okazji Roku Johnsonowskiego nie widziałem dużego poruszenia w internetowych mediach – był wpis na blogu u Bartka Chacińskiego i nic poza tym. To bardzo smutne, że dziennikarze muzyczni prześcigają się w analizowaniu „fenomenu Lady Gagi”, a zapominają o tak fundamentalnych artystach jak Johnson*.

Sol Invictus – The Cruelest Month

Neofolk - nurt który obserwuję od lat i z którym jestem jako recenzent kojarzony, zyskał w końcu na popularności w naszym kraju. Jeśli idzie o koncerty, działo się dość dużo. Zaczęło się od quasi-festiwalowej inicjatywy pod szyldem Soundvawe - gdzie sprowadzono Of Wand and the Moon i Sieben. Tego roku mieliśmy też szansę zobaczyć w Polsce dwa filary sceny – Current 93 i Death in June. Oba koncerty, mimo, że nie były do końca udane, to na pewno nie zaszkodziły legendarnemu statusowi tych zespołów. Rok obył się jednak bez wybitnych płyt. Wiele osób obserwujących gatunek stwierdziłoby pewnie, że wydarzeniem roku jest monumentalny tryptyk luksemburskiego projektu Rome. Ja jednak, jeśli miałbym wskazać jedną płytę, to sugerując się ilością odsłuchów wyłoniłbym nagrany przy dużym udziale Andrew Kinga najnowszy album Sol Invictus – The Cruelest Month. W czasach, gdy dwaj wspomniani wcześniej ojcowie nurtu chętnie odchodzą od typowej dla nich stylistyki – dronują, bądź śpiewają piosenki w duchu neoweimarskiego kabaretu – Sol Invictus gra wzorcowy neofolk. Robi to szczerze, autentycznie i przy okazji pokazuje, że rzekomo wyczerpana formuła, może się dalej sprawdzać. XXI wiek słychać chyba tylko w realizacji – dość sonicznej i zimnej, która świetnie współgra z tematyką płyty.




Death Grips – Exmilitary

Od jakiegoś czasu coraz więcej pobrzmiewa u mnie hip hopu. Złapałem bakcyla w 2010, gdy wszyscy słuchali Gonjasufi i rewelacyjnej płyty Gilla Scotta-Herona. W tym roku, dzięki Tylerowi Okonmie, znanemu jako Taylor, The Creator, poszukujący hip-hop otarł się o mainstream i zagościł w odtwarzaczach wielu osób nie związanych z gatunkiem. W tym całym medialnym zamieszaniu wokół „chorego nastolatka” przeszła niezauważenie warta odnotowania płyta (czy raczej kaseta, bo taki jest jedyny fizyczny nośnik tego wydawnictwa) stylistycznie zbliżonego projektu – Death Grips. Jest to rzecz przede wszystkim dużo bardziej udana od strony muzycznej i w tej warstwie nie będąca wcale daleko od niektórych dokonań Nurse With Wound – gdyby tylko okrasić je siarczystym bitem. W szczytowych momentach płyta brzmi jak porażająca autentycznością, postapokaliptyczna halucynacja kojarząca się z odczłowieczonym tripem po dopalaczach. Ten rok będzie mi się zdecydowanie kojarzył z zaczynającym się od monologu Charlesa Mansona znakomitym Beware. Dla mnie to najciekawszy głos eksperymentalnego hip-hopu od czasu kolaboracji Dälek/Faust .




Jacaszek – Glimmer i Bionulor – Sacred Mushroom Chant

Podobał mi się ostatni Tim Hecker, ale nie tak bardzo jak powinien. Również Alva Noto przykuł mnie tylko na chwilę, a o Biosphere zapomniałem niemal w momencie premiery. Mając w pamięci IBM 1401 – A User’s Manual Johanna Johannssona, wielkie zachwyty nad przesłodzonym albumem duetu A Winged Victory for the Sullen wydają mi się niezrozumiałe. Możliwe, że w jakiś sposób po prostu mijam się z tą płytą. Te wszystkie – co tu ukrywać – duże zawody nie oznaczają, że w rejonach poszukującej muzyki elektronicznej nie znalazłem nic dla siebie. Pisząc w początkach roku o albumie Bionulor – Sacred Mushroom Chant – wiedziałem, że znajdzie się on w tym rankingu. Płyta została ostatecznie przyjęta zdecydowanie chłodniej niż debiut, ale osobiście uważam, że nie ma się czego wstydzić. Natomiast nowy Jacaszek nie zawiódł chyba nikogo i jak zwykle trzyma wysoki poziom. Co prawda z Pentral spędziłem więcej czasu, ale nie znalazłem w tym roku nic, co mogłoby w tej kategorii z Glimmer konkurować. Zazwyczaj nie słucham zbyt wiele polskiej muzyki, tym bardziej nobilitujący wydaje mi się fakt, że te dwa albumy stoją tak wysoko w moim zestawieniu. Oby przyszły rok był pod tym względem równie udany. Obecnie są to dla mnie dwa filary nie tylko polskiej elektroakustyki, ale polskiej muzyki w ogóle. Jest co eksportować.




Matt Elliott – Broken Man

Dla mnie Matt Eliott był jednym z największych bohaterów minionej dekady. Zaczynając przygodę z jego muzyką od tej płyty, ktoś mógłby powiedzieć, że jest to po prostu ponure songwriterstwo. Ale byłoby to znaczne uproszczenie. Eliott przez lata związany był z muzyką elektroniczną (trip-hopem, IDM) i nagrywał pod kilkoma szyldami ( między innymi w AMP i w solowym projekcie Third Eye Fundation). Jako doświadczony twórca i producent w zaczął eksperymentować z estetyką francuskiego chansonu i folkiem – ze wskazaniem na wschodnioeuropejski. Deliryczne narracje, przywodzące na myśl raczej Wysockiego, niż Nicka Drake’a, przywracają muzyce coś, co utraciła zdominowana przez kulturę anglosaską. Bogate aranże – od smyczków, przez bałałajki, spotęgowane efektem wykorzystania studia jako instrumentu – wytworzyły wręcz apokaliptyczny efekt – i nie mam tu na myśli neofolku, a trąby anielskie z Ewangelii św. Jana. Swoją trylogią Songs konsekwentnie rozwijał ten styl, który ostateczną formę przybiera właśnie na Broken Man. Dla mnie to najlepsza płyta tego roku. Nie dlatego, że jest przełomowa, a dlatego, że będę do niej wracał i za dziesięć, i za dwadzieścia lat. O ile wcześniej mnie ta muzyka w końcu nie zabije… ale jak śpiewa Eliott, „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Biorąc pod uwagę to, że od pierwszych części trylogii każda następna płyta niesie ze sobą taki bagaż emocjonalny, że można byłoby go porównać chyba tylko z Closer, to wydaje mi się, że Elliott musi już być jak Stalin.



*
Sam napisałem artykuł który przekazałem do Ulvhel, które niestety do dziś się jeszcze nie ukazało.

piątek, 20 stycznia 2012

Mistrz i czarownice - Alejandro Jodorowsky



W poniedziałek (23.01) TVP kultura rozpocznie cykl prezentujący filmowy dorobek Jodorowskiego. To dobra okazja by wspomnieć na rękopisie o tej bardzo ważnej zeszłorocznej publikacji. Książkę do recenzji udostępniło wydawnictwo Okultura.



W naszym kraju Jodorowsky znany jest przede wszystkim jako eksperymentalny filmowiec związany z kinem magicznym i klasyk komiksu europejskiego. Jego związki z teatrem odchodzą na dalszy plan. Oprócz garstki oddanych miłośników mało kto zdaje sobie też sprawę, że w innych krajach ma status badacza historii tarota, terapeuty i w końcu mistrza duchowego blisko związanego z buddyzmem. Najnowsza publikacja z katalogu Okultury umożliwia nam wejrzenie właśnie w tę część jego życia.

Sugerując się notkami wydawcy podchodziłem do książki myśląc, że będę obcował z quasi-biografią. Sądziłem, że dowiem się dużo o rzeczach, które działy się np. na planie filmowym, czy w bogatym życiu prywatnym autora. Okazuje się jednak, że nie do końca jest to książka o Jodorowskim. Raczej o jego drodze duchowej związanej z praktykowaniem buddyzmu i ludziach, których na niej spotykał. Narracja, uchwycenie myśli w ramy powieści, wspomnień, staje się tu dla Jodorowskiego pretekstem do przybliżenia czytelnikowi koanów - związanych z zen paradoksalnych pytań, mających ukazywać słabość racjonalnego myślenia, które według zwolenników tej szkoły buddyzmu przeszkadza człowiekowi w osiągnięciu oświecenia. Znajdziemy tu jednak też inne nurty duchowe i filozoficzne - co ciekawe, czasem dość od siebie oddalone. Jednak nie ma w tym wszystkim jakiegoś synkretyzmu czy religii, brak tu też właściwie filozofii zachodu, a jeśli nawet byśmy jej szukali, to jej jedynym przedstawicielem byłby chyba sam Jodorowsky.

To, że autor odchodzi od formy eseju, ma na pewno korzystny wpływ na poszerzenie grona odbiorców, jednak patrząc na tę książkę od strony warsztatu, trudno jest ją w jakiś rozsądny sposób ocenić. Posługuje się kilkoma stylami literackimi, niekiedy przypisanymi do różnych postaci występujących w kolejnych rozdziałach. Najlepiej wychodzi mu chyba surrealizm we fragmentach o związanej z tym nurtem brytyjskiej malarce Leonorze Carrington. Nie ma co ukrywać - odrealnienie to najmocniejsza strona prozy Jodorowskiego. Takie elementy, jak opowieści o waginach śpiewających pieśni Pradawnej Matki, nie pozwalają nam zapomnieć czyją książkę czytamy. Trzeba też przyznać, że autor sprawnie żongluje atmosferą i że potrafi zabrać czytelnika czy to do ubogiego zendo, w meksykańskie slumsy, gmachy burleskowych teatrów, czy w medytacyjną podróż wgłąb swojej jaźni. Jednak zbyt często i zbyt intensywnie przygniata fabułę długimi filozoficznymi wywodami, które zdecydowanie źle wpływają na rytm opowieści - choć z drugiej strony są przecież jej duszą. Również opisy zachowań ludzkich nieraz nie robią dobrego wrażenia, bo bywają zbyt ekspresyjne. Malkontent powiedziałby, że jest to pisane jak sceny dla mimów czy sytuacje rodem z komiksu... ale warto wtedy pamiętać o tym, że Jodorowsky jest mimem i pisze komiksy.

Dla mnie jednak nie w tym leży główny problem tej książki. Jodorowsky we wstępie kpi ze współczesnych zachodnich "mędrców" zen - prezentujących ten system filozoficzny jako bezbolesny, miły, new age'owy sposób na życie - gdy sam przez niemal całą książkę posuwa się do tanich, postmodernistycznych sztuczek. Każdy rozdział zaczyna cytatem z westernu, stylizuje jeden z rozdziałów na coś, co mogłoby posłużyć Mario Bavie na scenariusz do filmu, w końcu przedrukowuje swój artykuł, w którym interpretuje komiks z Kaczorem Donaldem w kontekście koanów. Jodorowsky zawsze łączył sacrum z profanum i ja bardzo dobrze rozumiem jego intencje, ale niestety, z racji tego, że atakuje innych, wyczuwam w tej - jakby nie patrzeć - komercyjnej postawie wobec zen sporo hipokryzji i egocentryzmu (który Jodorowsky w książce świadomie obnaża kilka razy).

Oczywiście, jak to w przypadku tego autora, trudno tu krzesać z recenzenta jakiś obiektywizm. Pewne jest natomiast to, że dla ludzi zainteresowanych jego twórczością jest to zdecydowanie pozycja obowiązkowa. "Mistrz i czarownice" stanowi dopełnienie jego projekcji na inne media - w książce odnajdujemy te same motywy i symbole, które prześladują jego wszelkie artystyczne kreacje. Przekazane w formie literackiej pozwalają Jodorowskiemu dopowiedzieć wiele szczegółów, a nam - widzom i czytelnikom - pełniej rozumieć, łatwiej odczytywać to, z czym obcujemy na ekranie czy na kartach komiksu. Jestem pewien, że dzięki lekturze tej książki inaczej spojrzycie na "Białego Lamę", "Świętą Krew" czy "Oczy Kota". Co ciekawe, nie tyczy się to tylko jego twórczości. Dzięki tej pozycji popatrzyłem diametralnie inaczej na obecny ostatnio w kinach film "Drive" Nicolasa Winding Refna. Sam reżyser mówił, że spotykał się ostatnio z Jodorowskim, któremu zresztą dedykował ten obraz. Teraz dopiero widzę, jak bardzo odbiło się to na jego fabule.

czwartek, 19 stycznia 2012

To nie jest blog dla zwykłych ludzi


Mój udział w plebiscycie na Blog Roku zakończony. Do kategorii Kultura zgłosiło się sto dziewięćdziesiąt blogów. Dzień po tym, jak poprosiłem oficjalnie o Wasze głosy, znalazłem się na osiemnastym miejscu.

Przez następne dni głosowania obserwowałem, jak wiele blogów szło w górę, albo spadało w dół. Arkham przez większość czasu niewzruszenie trwało na osiemnastym. Na tym miejscu też zakończyłem konkurs. Biorąc pod uwagę to, że piszę tu o bardzo niszowych tworach kultury i nie dbam o reklamę, to bardzo wysokie miejsce i duży sukces. Trzeba się z tym pogodzić, że świat jest tak skonstruowany, że na pierwszych miejscach list przebojów królują rzeczy pokroju Crazy Froga (wybaczcie przedpotopowe porównanie - nie wiem co teraz jest na listach przebojów). Najbardziej boli mnie chyba to, że tak nisko uplasował się blog, na który sam głosowałem i któremu kibicowałem z całego serca: Polska Ilustracja dla Dzieci . To jedno z piękniejszych miejsc w polskim internecie.

Dziękuję wszystkim czytelnikom którzy mnie wspierali swoimi głosami. Ta piosenka jest dla Was:



Anton Chigurh również dziękuje.

niedziela, 15 stycznia 2012

Rekopis poleca: Kentin Jivek i Mirt 29.I.2012 Poznań



O jednej z płyt Jivka pisałem już jakiś czas temu (klik). Bardzo kibicuje temu wydarzeniu i cieszę się, że udało się go w końcu sprowadzić do Polski. Wiem, że jest zimno i termin nie jest najszczęśliwszy ale postaram się też tam przybyć. Mam nadzieję że i wam się uda. Do zobaczenia!

KENTIN JIVEK (FR)

Recenzja płyty
Ode to Marmaele: klik

Na stronach Santasangremagazine możecie przeczytać wywiad z tym artystą: klik


MIRT (PL)
strona projektu



29.I.2012 (niedziela)
start: 20:00, bilet: 15 zł
Fabrika, ul. Mokra 5
Poznań, Poland

czwartek, 12 stycznia 2012

Konkurs na blog roku.


Wiem, że to nie jest konkurs dla mnie. Wiem, że działam w niszy. Nie wierzę, że ta akcja może na dłuższą metę wpłynąć na frekwencję na moim blogu, zresztą wydaje mi się, że świetnie docieram do swojego targetu. Jednak w tamtym roku włożyłem w ten blog dużo pracy i jestem po prostu dumny. Uważam, że jest się czym pochwalić. Sam nie korzystam z telefonu więc to trochę śmieszne że was o to proszę ale jeżeli uważasz ten blog za wartościowy będzie mi miło jeśli na mnie zagłosujesz. Anton Chigurh już to zrobił.

Chcesz zagłosować?
Wyślij SMS o treści E00180
Na numer 7122

Koszt SMS to 1,23zł brutto.

(
Uwaga! W numerze bloga znak 0, to cyfra zero. Pamiętaj, także, aby nie wstawiać w SMS spacji!)