Nie tak dawno na blogu pisałem o dwóch wspaniałych zeszłorocznych polskich płytach, życząc sobie, żeby 2012 był pod tym względem równie udany. Dzięki niespodziewanemu powrotowi malutkiej oficyny Etalabel moje skromne życzenie właśnie się spełnia. Najnowsza pozycja w ich katalogu to kolejny dowód na to, że w polskiej elektroakustyce dobrze się dzieje.
Zacznijmy od tego, że jest to płyta lekka i przyjemna, ale nie ma szans, by traktować ją jak muzak. Mimo niewątpliwych walorów relaksacyjnych to rzecz absorbująca słuchacza: zmuszająca do wychwytywania i odczytywania strzępków dźwięków wykorzystanych przez twórcę - pozyskanych zarówno z field recordingu jak i sesji z instrumentami. Konotacje z jazzem sprawiają, że jest tu mnóstwo melancholijnej atmosfery. W efekcie brzmi to na jakimś poziomie jak soundtrack do współczesnego filmu noir i zaryzykuję stwierdzenie, że w pewnym stopniu możemy się tu doszukiwać dalekich związków z konceptem przyświecającym Bohren und der Club of Gore. Niemniej nie wisi nad tą muzyką zagłada i dekadencja kojarzona z czarnym kinem - wręcz przeciwnie, to raczej muzyka słonecznego poranka niż złowieszczej nocy. Tytuł jednego z utworów otwarcie nawiązujący do filmu Howarda Hawksa "To Have and Have Not" - w którym, co znamienne, miejska dżungla została zamieniona na słoneczny port na Martynice - nawet wskazuje, że takie mogły być faktyczne intencje twórcy. Muzyka Noiko to pean pochwalny na cześć miejskiego gwaru, próba przepisania go na instrumentalną improwizację, a potem przedzierzgnięcie jej w abstrakcyjną muzykę elektroakustyczną. Jak snobistycznie by ten opis nie brzmiał, to finalnemu efektowi brak nieznośnego awangardowego zadęcia. Niemal wszystkie dźwięki są tu niezwykle celne - to muzyka eksperymentalna, ale efekt eksperymentu okazał się raczej lubrykantem rzeczywistości. Strzelam, że duża w tym zasługa masteringu Krzysztofa Orluka. Stykam się z jego pracą na tym polu drugi raz w ciągu kilku miesięcy i mimo, że mi z nią nie po drodze - bo wolę zdecydowanie bardziej przymglone brzmienie - to trzeba przyznać, że w tym przypadku był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Album jest tak lekki, że nie brzmi, jakby powstawał cztery lata, raczej jakby został zrobiony w jedno słoneczne popołudnie. Wyobraźcie sobie, że William Basinski pewnego letniego dnia znajduje na swoim stryszku taśmy z nagraniami Jerzego Milana - siada, wciąga krechę i dla zabawy modeluje z nich cacka które zaczynają przypominać coś pokroju Triosk. OK. Porównanie jest na wyrost, ale ta płyta dokładnie tak brzmi. Nie mogę się od niej oderwać.
Zacznijmy od tego, że jest to płyta lekka i przyjemna, ale nie ma szans, by traktować ją jak muzak. Mimo niewątpliwych walorów relaksacyjnych to rzecz absorbująca słuchacza: zmuszająca do wychwytywania i odczytywania strzępków dźwięków wykorzystanych przez twórcę - pozyskanych zarówno z field recordingu jak i sesji z instrumentami. Konotacje z jazzem sprawiają, że jest tu mnóstwo melancholijnej atmosfery. W efekcie brzmi to na jakimś poziomie jak soundtrack do współczesnego filmu noir i zaryzykuję stwierdzenie, że w pewnym stopniu możemy się tu doszukiwać dalekich związków z konceptem przyświecającym Bohren und der Club of Gore. Niemniej nie wisi nad tą muzyką zagłada i dekadencja kojarzona z czarnym kinem - wręcz przeciwnie, to raczej muzyka słonecznego poranka niż złowieszczej nocy. Tytuł jednego z utworów otwarcie nawiązujący do filmu Howarda Hawksa "To Have and Have Not" - w którym, co znamienne, miejska dżungla została zamieniona na słoneczny port na Martynice - nawet wskazuje, że takie mogły być faktyczne intencje twórcy. Muzyka Noiko to pean pochwalny na cześć miejskiego gwaru, próba przepisania go na instrumentalną improwizację, a potem przedzierzgnięcie jej w abstrakcyjną muzykę elektroakustyczną. Jak snobistycznie by ten opis nie brzmiał, to finalnemu efektowi brak nieznośnego awangardowego zadęcia. Niemal wszystkie dźwięki są tu niezwykle celne - to muzyka eksperymentalna, ale efekt eksperymentu okazał się raczej lubrykantem rzeczywistości. Strzelam, że duża w tym zasługa masteringu Krzysztofa Orluka. Stykam się z jego pracą na tym polu drugi raz w ciągu kilku miesięcy i mimo, że mi z nią nie po drodze - bo wolę zdecydowanie bardziej przymglone brzmienie - to trzeba przyznać, że w tym przypadku był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Album jest tak lekki, że nie brzmi, jakby powstawał cztery lata, raczej jakby został zrobiony w jedno słoneczne popołudnie. Wyobraźcie sobie, że William Basinski pewnego letniego dnia znajduje na swoim stryszku taśmy z nagraniami Jerzego Milana - siada, wciąga krechę i dla zabawy modeluje z nich cacka które zaczynają przypominać coś pokroju Triosk. OK. Porównanie jest na wyrost, ale ta płyta dokładnie tak brzmi. Nie mogę się od niej oderwać.