To zdumiewające, jak
doświadczenie kogoś zupełnie innego niż my, kto żyje bardzo
daleko stąd, potrafi być bliskie i poruszające. Kate Beaton
opisuje swoją osobistą historię oraz konkretne problemy swojej
małej społeczności oraz Kanady w ogóle. Ja jednak - po
przeczytaniu paru pierwszych stron - miałem wrażenie, że autorka
opowiada o Polsce pierwszych lat transformacji, kiedy to ludzie
pozbawieni perspektywach opuszczali swoje wsie, miasta, czy
miasteczka, wyjeżdżając za pracą na długie lata na zachód. Mimo
tej analogi, trudno nie zauważyć, że w nagrodzonych m.in. nagrodą
Eisnera Kaczkach, tematy ekonomiczne ustępują obserwacjom natury
obyczajowej, które wybrzmiewają jeszcze bardziej swojsko.
Po otwarciu komiksu
natrafiamy na mapki ukazujące miejsca akcji, co dla mnie mającego
kłopoty z geografią, jest bardzo pomocne. Mamy więc mapę całej
Kanady, jej wschodnią cześć - Nową Szkocję - skąd autorka
pochodzi oraz zachodni region Alberty, gdzie znajdują się piaski
roponośne, na których spędziła 2 lata. Naraz ukazuje nam się
Kate Beaton we własnej - cartoonowej – postaci. W ramach prologu
tłumaczy nam, że pochodzi z małej urokliwej wyspy Cape Breton
(prowincja Nowa Szkocja), w której tradycyjne zawody obumierają i
większość dorastających na niej ludzi jest pogodzona z
perspektywą wyjazdu zarobkowego w głąb kraju. Kate czuje się do
tego podwójnie zobligowana, ponieważ chce spłacić kredyt
studencki, który pozwolił jej zdać studia humanistyczne (ten
akurat motyw – kredyt studencki - nie wydaje mi się w naszym kraju
specjalnie rozpowszechniony).
Nasza bohaterka opuszcza
swój świat i przenosi się w zupełnie inną scenerię. Pierwszy
etap to Syncrude, dalsze będą do siebie podobne – księżycowe
krajobrazy obsiane infrastrukturą wydobywczą. Specyficzne molochy,
które zostały zaprojektowały dla mas pracujących przez wielkie
korporacje. Odtąd domem staje się robotniczy barak, a mało
przyjemna dla oka przestrzeń życiowa zostaje ograniczona do ściśle
wyznaczonych punktów. Ten hermetyczny świat opanowany jest głównie
przez mężczyzn. Czego w takim miejscu szuka młoda dziewczyna? Tego
co wszyscy – szybkiego zarobku.
Wielkie zakłady
wydobywcze są otwarte dla wszystkich, dlatego Kate bez większych
problemów dostaje względnie lekką pracę w narzędziowni. Pierwsze
kroki nie są łatwe, bohaterce trudno się zaaklimatyzować do
specyficznych warunków jej nowej egzystencji. W tym mniej więcej
miejscu wyłuszcza się podstawowy temat opowieści Beaton, a są nim
relacje społeczne i wpływy środowiskowe. Wrażliwość bohaterki
niejednokrotnie będzie wystawiona na próbę, gdyż codziennością
staną się dla niej: szorstkie traktowanie, seksizm, a także
zwyczajne chamstwo wielu pracowników, którzy - jak podejrzewa
autorka - zachowują się tutaj zupełnie inaczej niż w swoich
domach oddalonych o setki, czy nawet tysiące kilometrów. Smutną
prawdą jest to, że człowiek powoli przestaje reagować i przywyka
do drobnych patologi objawiających się pod postacią złośliwostek
„kolegów z pracy”, ponieważ ich natrętne teksty są jak
powietrze. Co jednak kiedy pewna granica zostaje przekroczona i słowa
przyoblekają się w czyny?
Kate Beaton uczciwie
opisuje swoje przeżycia - przedstawiony przez nią obraz sytuacji
jest wielowymiarowy, dlatego przytacza też pozytywne przykłady
relacji z innymi osobami, także płci przeciwnej, które były dla
niej dobre i udzielały potrzebnego wsparcia. Tak więc bynajmniej
nie jest to zjadliwa feministyczna satyra na samców alfa, ani tym
bardziej paszkwil na środowisko proletariatu w ogóle. Pracownicy
kopalni stanowią tak wielobarwny, różnorodny konglomerat, że
trudno ich jednoznacznie zaszufladkować w staroświeckie i sztywne
terminy klasowe.
Kolejnym problemem,
który kanadyjska artystka ukazuje - unikając górnolotnych i
jednoznacznych deklaracji - jest zagrożenie środowiskowe związane
z wydobyciem ropy. Z jednej strony zdaje sobie ona sprawę z
dewastacji krajobrazu i ogólnej szkodliwości takiego procederu -
zarówno dla przyrody jak i ludzi - z drugiej dobrze wie, że -
podobnie jak inni – jest tylko szeregową robotnicą na Gwieździe
Śmierci, co daje wymierne zyski, których praca w kulturze na pewno
by jej nie zapewniła. Tematy ekologiczne to zaledwie niewyraźnie
zarysowane tło opowieści. Tytułowe kaczki zaś pojawiają się w
ramach epizodu, jako klarowny symbol migracji do miejsca, które
okazuje się przynosić zgubę.
Powieść graficzna
Beaton to historia dwóch lat życia rozpisana na przeszło 400
stronach. To nie jest komiks „do zaliczenia” za jednym
podejściem. Narracja, która wywołuje wrażenie pewnej monotonii,
zbudowana jest z ciągu krótkich, często jednostronicowych
epizodów, życiowych obserwacji, nieraz bardzo drobnych i pozornie
niewiele znaczących. Wszystkie te ulotne chwile budują jednak
spójną rzeczywistość, której ocena zależy od wrażliwości
czytelnika. Myślę że bez względu na płeć, każdy kto pamięta
jak zaczynał swoją przygodę na rynku pracy i naraz znajdował się
w obcym dla siebie środowisku - gdzie obowiązywały: rutyna,
specyficzny kodeks oraz dyktowane śmiertelną nudą dziwaczne
rytuały - może się z przeżyciami bohaterki utożsamić.
Wielu artystów, którzy
decydują się na komiks autobiograficzny wybiera prosty, umowny styl
rysowania. Nie inaczej jest w przypadku Kate Beaton. Jej kreska
przypominana choćby dokonania Joe'a Matta czy Guy'a Delisle. Jest
może nieco bardziej chwiejna, mniej dokładna, a czasem nawet
„brzydka”. Szeregi podobnych kadrów przedstawiają postacie -
trochę jak w sitcomie – najczęściej w planach bliskich. Twarz to
zaledwie parę kresek - autorka z ich pomocą potrafi oddać wiele
różnorodnych odcieni emocji. Tego typu narracja zostaje czasem
przerwana przez ukazanie jedno lub dwustronicowej panoramy, na której
widzimy przemysłową maszynerię i eksploatowane tereny. W tym
wypadku wspominana wyżej „brzydota” kreski znajduje swoje pełne
uzasadnienie.
„Kaczki” to komiks,
który świetnie się czyta - z łatwością wchodzimy w skórę
głównej bohaterki, aby śledzić jej upadki i wzloty. Nie ma w tej
historii wielu zdarzeń, które określilibyśmy jako wielkie, czy
wbijające w fotel, jest za to skromna i szczera obserwacja niuansów
wynikających z najróżniejszy życiowych sytuacji, przy udziale
obfitego katalogu świetnie zarysowanych indywiduów. Poza tym
dowiadujemy się czegoś o Kanadzie. Być może dla niektórych ten
kraj nadal jest synonimem dobrobytu i wolności. Co do tej drugiej
kwestii straciłem wszelkie złudzenia po tym jak premier Trudeau
zamroził konta protestującym przeciwko przymusowi szczepień. À
propos zaś nieprzebranego bogactwa Kanady, to autorka nie
przemilcza, ale też i nie uwypukla faktu, że jest ono eksploatowane
- nie przez narodowe - lecz ponadnarodowe korporacje, silniejsze od
jakiegokolwiek rządu pozostającego na ich usługach. Skąd my to
znamy? W tym miejscu w ramach dość przykrego paradoksu przychodzi
mi na myśl termin „Kanada” jakim ochrzczono obóz w Birkenau,
służący za magazyn do składowania zrabowanego majątku ofiar.
Autor: Jakub Gryzowski