piątek, 26 lipca 2024

Czekanie. Keum Suk Gednry-Kim

 



 

Potrzebujemy dziś utworów antywojennych jak lekarstwa, lub może raczej zimnego prysznica, który ostudziłby co poniektóre rozpalone głowy. Mieliśmy już w tym temacie do czynienia z arcydziełami w każdym gatunku sztuki („War Requiem” Brittena, „Guernica” Picassa, „Idź i patrz” Klimowa). Z komiksów przychodzi mi do głowy choćby „To była wojna okopów” Tardiego. „Czekanie” koreańskiej autorki Keum Suk Gednry-Kim to propozycja nieco innego typu. Narracja skupia się przede wszystkim na zwykłych ludziach oraz ich prywatnych tragediach. Nie ma tu wielkich scen batalistycznych, ani chłodnej analizy geostrategicznej. Mimo to komiks ten jest dla mnie dojmującym apelem przeciwko wojnie, dlatego że oddaje głos osobom najsłabiej słyszalnym – ofiarom wśród cywili.

Z twórczością Keum Suk Gednry-Kim zapoznałem się przy okazji polskiej premiery jej monumentalnego dzieła pt. „Trawa”. Powieść graficzna poruszała przemilczaną kwestię niewolnictwa seksualnego w japońskiej armii podczas II Wojny Światowej. „Czekanie” zawiera w sobie podobny ciężar dramatyczny i tożsame – przesycone poetycką wrażliwością - spojrzenie na problem ludzkiego cierpienia. Komiks ten wypada jednak jeszcze bardziej osobiście, ponieważ dotyka spraw tak delikatnych i drażliwych, jak relacja autorki z jej matką.

Historia zaczyna się jak typowa obyczajówka. Czasy współczesne i problemy bohaterki - alter ego autorki – z opłatami za wynajęte mieszkaniem. Tutaj polski czytelnik – mimo wszelkich kutrowych różnic - może poczuć się jak u siebie. Keum wkrótce się wyprowadzi, zostawiając mieszkającą nieopodal matkę Gwiję, co rodzi u niej wyrzuty sumienia. Starsza pani ma swoje dziwactwa, nie zawsze jest w stanie bezpośrednio okazać, jak bardzo jest przywiązana do córki. Narracja przybiera nowy obrót, kiedy matka artystki dowiaduje się z telewizyjnych wiadomości o zjeździe rodzin rozdzielonych w czasie Wojny koreańskiej. Pojawia się nadzieja na ponowne ujrzenie utraconego syna.

Przenosimy się w czasie i przestrzeni. Korea północna, 1937 rok. Poznajemy Gwiję jako dziecko wychowujące się na wsi, w skromnych warunkach graniczących z ubóstwem. Jednak prawdziwa bieda dopiero nadejdzie. Najpierw okupacja japońska i II Wojna Światowa, która zabiera brata bohaterki. Potem swoje porządki zaprowadzają komuniści (kradzieże, gwałty). Mimo wszystko protagonistka stara się żyć normalnie, wychodzi za mąż i ma dwójkę dzieci. Jednak krótki okres względnej normalności zakłóca Wojna koreańska.

Rozpoczyna się exodus bohaterki. Razem z mężem i dziećmi próbują razem z tabunami innych ludzi umknąć wojennej zawierusze. Będzie to czas wielkich wyzwań i wyrzeczeń. Nie każdy będzie im w stanie sprostać. Wojna jest ukazana jako absolutnie destrukcyjna siła, istny demon, który dąży do rozbicia wszelkich międzyludzkich więzi. Nie ma żadnych stron, nikt nie ma racji. Charakterystyczna jest scena bombardowania torów - którymi masowo przemieszczają się cywile - przez lotnictwo amerykańskie. Śmierć i zniszczenie przychodzą z każdego kierunku - nagle i niespodziewanie. Warunki totalnego, nieustającego zagrożenia doprowadzają słabsze charaktery do moralnego zbydlęcenia.

To smutna opowieść, przynosząca podobne konstatacje jak parę lat wcześniejsza „Trawa”. Życie nie jest lekkie, jednak gdy wkrada się w nie „wielka polityka”, zaczyna przypominać koszmar. Wiele krzywd zadanych w czasie wojny, zostaje z bohaterami na całe życie, a później traumę dziedziczą kolejne pokolenia. Tylko niewielu uda się ponownie zobaczyć swoich członków rodziny, niewidzianych od czasu podziału Korei. Te spotkania, zaaranżowane w sposób sztuczny przez Władzę - jeśli już do nich dochodzi - są krótkotrwałe, a czasem też - z różnych przyczyn - rozczarowujące. Tytułowe „Czekanie” można więc interpretować jako postawę osoby dotkniętej utratą, która wypatruje upragnionego przełomu, prawdziwego połączenia z drugim człowiekiem, jakie jest możliwe tylko na tamtym świecie.

Keum opowiada swoją historię z rzadkim rodzajem wrażliwości. Mimo tragicznego wymiaru zdarzeń, nie rezygnuje z wplecenia w nie elementów piękna. Charakterystyczne jest ukazanie przez nią elementów natury – np. nieba, drzew - jako nośników symbolicznych znaczeń. Przyroda jest personifikacją duchowej głębi. Wszystko to doskonale jest oddane w czarno-białej warstwie plastycznej, wg mnie bardziej zwartej, lepiej dopracowanej niż w poprzednim dziele autorki („Trawa”). Kreska jest surowa i delikatna zarazem. W momentach wyjątkowej intensywności emocji, staje się niezwykle ekspresyjna. Sugestywność niektórych obrazów (w tym licznych „milczących kadrów”) angażuje czytelnika na tyle, że trudno choć na chwilę oderwać się od lektury.

Szczerość autorki, jej bezwzględna ocena własnej postawy wobec matki, sprawiają że „Czekanie” zwyczajnie wzrusza. Nie jest to łatwy efekt do osiągnięcia w tym gatunki sztuki. Choć jednocześnie, tylko w komiksie mamy możność tak bezpośredniego obcowania z przeżyciami autora, które ten zawiera nie tylko w słowach, ale i w niuansach linii swojego rysunku. Intymny sposób opowiadania Keum Suk Gendry-Kim, który jest niczym jej szept przy naszym uchu, przekuwa w czyn teoretyczne rozważania Tokarczuk a propos Czułego narratora. Skoro komiks jest w stanie doprowadzić do łez, to chyba trudno wyobrazić sobie lepszą rekomendację dla tego tytułu.

 

Autor:  Jakub Gryzowski

niedziela, 7 lipca 2024

Blade Runner. Czarny Lotos. Zostawić LA. Nancy A. Collins.

  


Na początku zaznaczę: rzecz jest w jakiś sposób powiązana z serialem „Blade Runner: Black Lotus”. Jest jego, zdaje się, kontynuacją. Do serialu jednak nie dotarłem, bo nie ma go w moich źródłach. Ocen ma zresztą mało i są one niskie. Przez to wydaje mi się, że wytwórnia się go trochę wstydzi.

Scenarzystka niniejszego komiksu, Nancy A. Collins, znana jest w Polsce głównie jako autorka horrorów. „Znana” to zresztą duże słowo, bo pewnie rozpoznawalna jest tylko wśród najskrupulatniejszych miłośników gatunku. Tak się składa, że siedzi też w komiksach i całkiem długo cisnęła przykładowo run „Potwora z bagien”, który podobno jest całkiem dobry. Nie doczekaliśmy jednak wydania go w naszym kraju. Trochę szkoda, ale bardziej przykre jest zapoznawanie polskiego czytelnika z jej komiksową twórczością za pomocą tomiku „Blade Runner: Czarny Lotos. Zostawić LA”.

Komiksowa franczyza związana z marką „Łowcy Androidów” wypadała bardzo dobrze. Przynajmniej do wydanego u nas tomu drugiego, noszącego podtytuł „2029”. „Początki” mnie ominęły, ale z racji tego, że „Czarny Lotos” miał być pierwszym tomem nowej serii, waliłem w niego jak w dym. Niestety okrutnie się odbiłem.

Największym problemem „Czarnego Lotosu” jest całkowite porzucenie poetyki znanej z filmu Ridleya Scotta. To po prostu nie jest już świat „Blade Runnera”. Z jednej strony można pomyśleć, że autorka poszerza uniwersum, ale tak naprawdę zamiast wspaniałego, cyberpunkowego noir zaserwowano nam westernowe post-apo, które nijak ma się do pierwowzoru. Niczym się zresztą nie wyróżnia spośród setek (czy nawet tysięcy) opowieści tego typu. To kolejna historia, gdzie samotny nieznajomy przybywa do miasteczka i zaczyna go w rezultacie bronić przed bandą łotrów. Na koniec dostaniemy również sztampowo westernowy pojedynek z lokalnym badassem i finito. Dodajmy do tego tylko fakt, że bohaterem jest android płci żeńskiej i oto cała wtórna fabuła streszczona w trzech zdaniach. Podobne schematy, postapo-cyberpunkowe, łączone z dzikim zachodem czy nawet kinem samurajskim pokazał w chuj lat temu w „Cyborgu” Albert Pyun. I chyba do tego obrazu pierwszemu tomowi „Czarnego Lotosu” najbliżej. Z tym że „Cyborg” był w swojej klasie dość świeżym, prekursorskim filmem, a komiks pisany przez Collins jest zmurszałym, zgrzybiałym, wtórnym schematem, który nijak ma się do świata „Blade Runnera” i do konwencji post-apo nie wnosi nic.

Drugim problemem jest warstwa graficzna, ona również nikomu nic nie urwie. To semirealistyczna, rzemieślnicza robota, do tego nudna jak flaki z olejem. To jedyne, co mogę o tych obrazkach powiedzieć. Pochwalić mogę kolory, ale to tylko dlatego, że nie przeginają z kiczem i oczy od nich nie krwawią.

Powiecie pewnie: „znowu Krzychowi Rychowi w życiu nie wyszło, wyżywa się na biednej Nancy i pierdoli kocopoły”. Na Waszym miejscu też bym tak myślał, znając poziom poprzednich komiksów z tej franczyzy, ale uwierzcie, że naciąłem się srogo. Collins i jej run „Potwora z bagien” dalej pozostaje na mojej liście komiksów do nadrobienia. Niemniej jej pracy nad serią „Blade Runner” już podziękujemy.

Flashpoint. Powrót.




Naprawdę nie jestem odpowiednią osobą do pisania tej recenzji. Pamiętacie „Doomsday Clock”, czyli bezczelne wykopanie świata „Strażników” Moore’a z popkulturowej mogiły celem sklejenia go na ślinę z superbohaterskim mainstreamem? Bardzo mi się podobało. Jeśli uniknęliście tego pocisku, to pewnie pamiętacie przynajmniej komiks „Trzech Jokerów”, gdzie to niuanse różnic w sposobie przedstawienia nemesis Batmana spłycono do... no nie będę podpowiadał, wróćcie oczyma do przytoczonego tytułu. Pomysł był słaby, okropnie słaby, ale entuzjastycznie pochwaliłem jego realizację. Ja chyba zwyczajnie należę do grona tych ludzi, których Geoff Johns przekonał, że jest dobrym scenarzystą! Nawet (a może zwłaszcza) gdy zabiera się za skazane na porażkę bzdury.

Może od razu sprostuję: Czy „Flashpoint. Powrót” powala na kolana? Hehe (tu proszę wstawić dwudziestominutowe nagranie maniakalnego śmiechu), nie. Odgrzewanie przetrawionego już trzykrotnie kotleta w tak zręczny sposób nie powinno być jednak możliwe.

Oryginalny „Flashpoint” był bowiem końcem dobrych komiksów w DC Comics. Dziękuję, do widzenia. Dobra, trochę żartuję, trochę tęsknię za klasyką jak to staruchy mają w zwyczaju. Z perspektywy czasu trudno jednak nie myśleć choć odrobinkę ciepło o czasach przed słusznie hejtowanym New 52 i miejscami rozczarowującym Odrodzeniem. Z pewnością jest to nadal jeden z najgłośniejszych przykładów resetu wielkiego uniwersum celem stworzenia szans na świeże porządki. W ramach samego wydarzenia jednak powstał też, na chwilę, osobny świat, w którym wiele spraw potoczyło się raczej kiepsko. Wojna między Amazonkami i Atlantydą rozdupczyła Europę, Barry Allen nigdy nie został Flashem, Superman spędził większość życia jako królik doświadczalny. Najważniejszy jest oczywiście (jak zwykle) Batman, Thomas Wayne w tym przypadku, bo to młody Bruce łyknął kulkę po seansie Zorro. O nim jest ten album i o jego próbach zrozumienia, czemu wrócił do życia w rzeczywistości, która powinna przestać istnieć.

„Po co to komu potrzebne?” jest chyba pierwszym pytaniem, jakie może nasunąć się w kontakcie z tym albumem. Rzecz nie ma absolutnie żadnego wpływu na wydarzenia w głównym uniwersum. Większa część pokręconej intrygi toczy się we wspomnianym alternatywnym wszechświecie, resztki niby wciskają się jakoś w realia Ziemi Prime, ale nijak nie zgrywają się chronologicznie z równolegle wydanymi tytułami, więc całość dla spokoju ducha można uznać za elseworld. Ja zresztą wolę tak zrobić, bo Batman (ten normalny) postępuje tu tak nierozważnie z samolubnych pobudek, że nawet najbardziej parszywym wyrobnikom zdarzało się pisać tę postać lepiej. To był dla mnie chyba największy minus „Powrotu”. Ciśnienie mi skacze, gdy charaktery ikonicznych bohaterów robią takie karkołomne fikołki.

Poza tym mankamentem jest… nieźle? Johns nie potrafi przestać się brandzlować nad swoimi poprzednimi sukcesami, więc dostajemy tu powrót nie tylko do właściwego „Flashpointa”, ale i również sporo motywów narracyjnych wyraźnie nawiązujących do tego nieszczęsnego „Doomsday Clock”. Cała historia trąca takimi ambitnymi, rozbudowanymi tajemnicami, co to je lata temu zwykliśmy śledzić z wypiekami. Rzeczywistość się załamuje, a uwikłane w szaleńczy wir postacie powoli odkrywają elementy układanki, za którą skrywa się jakieś dodatkowe, wymyślne fiksum dyrdum, zwykle dotyczące dłubania w czasie. Na trącaniu się jednak kończy, „Flashpoint. Powrót” ostatecznie rozplątuje zawiłości nagle i nieco na siłę, a i w toku scenariusza nie skręcają się one zbyt mocno.

Sam się sobie dziwię, ale pomimo świadomości wad tej historii, nadal czytało mi się ją bardzo dobrze. Johns wie, jak na osi czasu swojej narracji mądrze porozstawiać absorbujące uwagę wydarzenia. Wie też, poza wspomnianym wcześniej Gackiem, jak pisać interesujące postacie, nawet jeśli często złożonością charakterów przegrywają z ludźmi faktycznie zadowolonymi z owocowych czwartków w robocie. Oswald Cobblepot w roli niby-Alfreda Thomasa Wayne’a to czyste złoto, chcę więcej. Młody Dent stający się Robinem to naciągany motyw, ale jego relacja z Pingwinem oraz z podstarzałym Nietoperzem robi ten komiks. Na koniec sam ojciec Bruce’a właśnie, centrum całego albumu, czyli Batman dziesięciokrotnie bardziej zgorzkniały, bezwzględny i powykręcany reumatyzmem. Ewolucja jego nastawienia do otaczającej rzeczywistości, której samo istnienie ze zrozumiałych przyczyn uważa za problem, to prawdopodobnie najciekawszy motyw „Powrotu”. Prowadzi zresztą też do całkiem mądrych wniosków na temat moralności i radzenia sobie ze stratą. Nie spodziewałem się.

Wizualnie byłem zachwycony, miałem zamiar napisać cały akapit pochwał, a potem skończył się pierwszy zeszyt składający się na ten zbiór. Odpowiedzialny za otwierające album ilustracje Eduardo Risso po kilku przygodach w okolicach Gotham stał się dla mnie rysownikiem definiującym to, jak powinien wyglądać komiks o Batmanie. Mocno naznaczona doświadczeniem w kryminale i grozie kreska tego autora jest takim złotym środkiem między zatopioną w mocno tuszowanej ciemności stylizacją à la Mike Mignola i klasyką komiksu szkoły, powiedzmy, Jima Steranko między innymi. To rysunki, które w nawiasie trykociarskim mogą pasować (i pasują idealnie) prawie wyłącznie do Batmana. Kreślącemu większość albumu Xermánico absolutnie nie odmawiam talentu, wręcz przeciwnie: uwielbiam gościa, ale to trochę tak, jakby porównywać Orsona Wellesa do George’a Millera. Zupełnie inna kategoria. Dlatego też po pierwszym rozdziale „Flashpoint. Powrót” wstałem z kolan, choć ogólnie poziom warstwy wizualnej pozostaje bardzo wysoki i zwolennicy nowoczesnego peleryniarstwa nie znajdą tu powodów do narzekań.

Wielki zbitek niedociągnięć i chwilowych, bardzo ulotnych, przebłysków niesamowitego talentu. Tak bym ostatecznie określił „Flashpoint. Powrót”. Nie odpowiedziałem w końcu na zadane wcześniej pytanie: „Po co to komu potrzebne?”. A po co komu historie faktycznie mające wpływ na mainstreamowe uniwersum DC, skoro i tak zaraz może się wszystko zmienić? Po co komu fikcja w ogóle? To zabawa, w ramach której hermetyczność fabuły sprawdza się całkiem dobrze i dlatego osobiście często wolę elseworldy. W rękach zręcznego rzemieślnika, a takim jest Geoff Johns, nawet bzdurne opowieści o pakerach odzianych w przyciasne getry i o konsekwencjach ich zabaw ze strukturą rzeczywistości mogą sprawić czytelnikowi radość. Nie każdemu czytelnikowi oczywiście, a i fan laserów z dupy będzie musiał tu na kilka rzeczy przymknąć oko. Mojemu przeżartemu superbohaterką mózgowi wystarczyło delikatne przymrużenie.

 

Autor:  Rafał Piernikowski  

środa, 3 lipca 2024

Dylan Dog/Batman.Cień nietoperza.

 


 O taki crossover nic nie robiłem, ale w rezultacie cieszę się, że go dostałem. Nie wierzyłem zresztą w jakość tego komiksu. Do recenzji wziął go Rafał, ja miałem ten album tylko na szybkiego zaliczyć i przekazać dalej. Zmieniłem zdanie, gdy zacząłem wchodzić w tę historię. Zrobiłem więc wrogie przejęcie i oto notuję swoje wrażenia.

Spotkanie dwóch wielkich marek. Istne „clash of the titans”, bo dotyczące bodaj najlepiej sprzedającej się włoskiej serii i otoczonego kultem na całym świecie Batmana. Jestem na tyle stary i zgryźliwy, że podchodzę do tego typu inicjatyw z dużym dystansem. To coś, co zazwyczaj się nie udaje, bo bywa bezduszną okazją do skoku na kasę, do zrobienia kabony na dwóch obozach fanów: komplecistów komiksów z danymi postaciami, a ci w przypadku Batmana i Dylana Doga to zazwyczaj hardkorowcy. Wiem jednak dobrze z autopsji, że opowieści o obu tych postaciach mają podobne problemy: cierpią na serialowość i (patrząc na cykle całościowo) bywają nierówne. Tym bardziej cieszy przyzwoity poziom ich wspólnej przygody zatytułowanej „Cień nietoperza”.

Odniosłem co prawda wrażenie, że to bardziej Dylan Dog w uniwersum DC niż na odwrót, ale jest moim zdaniem całkiem nieźle. Co ucieszy wszystkich oldskulowych fanów DC, swoje cameo (wśród wielu innych postaci) ma tu również naczelny mag uniwersum, Constantine. Przyznam, jego występ trochę kradnie tę historię reszcie bohaterów. Oczywiście nie mamy do czynienia z czymś wybitnym od strony fabularnej. To tylko czytadło, ale myślę, że fani obu franczyz nie liczyli na drugie „Prosto z piekła”, a tylko na radosną pulpę. Nie będę jednak ukrywał, że przyjemność głównie daje nam tu obcowanie ze zderzeniem obu światów i podziwianie, jak to dobrze (cholera, nawet bardzo dobrze) działa. Być może rzecz jest niezbyt finezyjnie domknięta, purystom może też coś zgrzytać przy konstrukcji scenariusza, ale to w gruncie rzeczy drobiazgi. Co najważniejsze, ja bawiłem się podczas lektury całkiem nieźle. Niczego innego od komiksu rozrywkowego nie oczekuję.

To nie koniec słodzenia autorom, bo największą zaletą tego albumu są jednak rysunki. To mainstream, ale narysowany i pokolorowany z duszą. Komputerowe kolory są bardzo soczyste i złego słowa o nich nie powiem. Grafiki łączące realizm z cartoonem też działają na korzyść tej opowieści. Nie wiem, czy to dobra nowina (dla mnie nie, bo zmagam się z brakiem miejsca), ale ostatecznie zdecydowałem: muszę mieć ten komiks w kolekcji.

wtorek, 2 lipca 2024

Batman. Failsafe. Chip Zdarsky.

  


Możesz sobie być laureatem kilku nagród Eisnera i Harveya, ale jak potężne korpo każe ci zepsuć Batmana, to pytasz tylko „jak bardzo?”. Na szczęście odpowiedź tym razem chyba brzmiała „tak troszkę”, bo Gacek w wykonaniu Chipa Zdarsky’ego, choć jakościowo odległy od jego najlepszych komiksów, nadal może jakąś tam radochę potencjalnemu odbiorcy sprawić. Ja spodziewałem się jednak czegoś zupełnie innego.

Okoliczności fabularne powinny być znane każdemu, kto choćby trochę śledzi obecnie wydawane w Polsce komiksy z tej serii. Bruce Wayne jest biedny, jak na swoje standardy oczywiście, więc wciąż pewnie może pucować się mydłem z płatkami złota. Nightwing działa samodzielnie, a w roli Robina trwają jednocześnie Damian oraz Tim, na którego DC Comics wciąż nie ma żadnego pomysłu. Najważniejsze jednak, że Alfred odszedł z tego padołu i jego brak nieustannie powoduje kolejne dramaty. Przez niedopełnienie kamerdynerskich obowiązków (to nie żart) budzi się bowiem najgroźniejszy do tej pory przeciwnik Batmana: maszyna idealna, której główną misją jest uczynienie problemu Nietoperza zmartwieniem całego świata.

Weźcie sobie pierwszego z brzegu miłośnika Gacława i zadajcie mu pytanie: „co powinno się zadziać w nowych przygodach Mrocznego Rycerza?”. Trochę zgaduję, ale sporo z nas chyba tęskni za ulicznym mścicielstwem, za przyziemnymi historiami o najlepszym detektywie, za trafnym dłubaniem w psychice strachu. Opinie mogą być różne, jednak niewielu fanów (mam nadzieję) udzieliłoby odpowiedzi w stylu „no ja to ogólnie chciałbym znowu cofnąć cały rozwój tej postaci i popatrzeć, jak w atmosferze skrajnej przesady i trykociarskiego absurdu Batman i cała Liga Sprawiedliwości napieprzają się z zabójczym robotem”. Poza wątkami pobocznymi dokładnie taką opowieść tu niestety dostajemy.

Właśnie dodatkowe historie, powiązane mocno z trzonem narracji, podkreślają znacząco braki w „Failsafe”. Pierwsza z perspektywy Catwoman opowiada nam o tłumie bękarcich potomków Pingwina i ich sporze o… kwestię spoilerową. Druga natomiast to kapitalne pogłębienie wprowadzonego wcześniej przez Granta Morrisona retconu, według którego Batman z Zur-En-Arrh to nie kolorowo odziany fan Gacka z innej planety, a rezerwowa część psychiki samego Wayne’a, stworzona na wypadek srogiego kryzysu. Zdarsky oczywiście zgapia tutaj od innych, ale robi to doskonale i mocniejsze skupienie na tych motywach mogłoby dać nam naprawdę kapitalną historie.

Zamiast tego „Failsafe” to „tylko” świetny akcyjniak zbudowany na podbitej do piątej potęgi konwencji Batmana jako geniusza przygotowanego na każdą możliwą sytuację poza taką, w której właśnie to przygotowanie podkłada mu samemu nogę. Przewracając się, zanim sobie ten głupi ryj rozwali, Gacek zapomina jednocześnie o większości dojrzałych wniosków z wcześniejszych zeszytów i znowu bawi się w samotnika, co to swoją rodzinę określa mianem żołnierzy. Ta chwilowa pomroczność mu co prawda przechodzi i to w bardzo epickim stylu, ale cofanie rozwoju postaci w celu natychmiastowego powtórzenia go w ramach własnego scenariusza dla efektu to tani chwyt. Tak samo zresztą jak bawienie się w kolejny raz w odgrzewanie kotletów zarówno ze starszych komiksów jak „Tower of Babel”, jak i całkiem niedawno poruszonych zagrywek z wrabianiem bohaterów w morderstwo i z całym Gotham przejętym przez faszystowską dyktaturę kolejnego złola. To naparzanka z Ligą i Bat-rodziną w rolach głównych, do faktycznie solowego komiksu o Nietoperzu sporo tu brakuje.
Możecie w sumie kojarzyć głośny w internecie motyw z Batmanem przeżywającym upadek z orbity dzięki potędze umysłu i jeszcze potężniejszym gaciom. Tak, to z tego komiksu. To szczyt peleryniarskiej przesady w ramach tego albumu, ale ogólnie klimat fabuły jest podobny.

Jak już jednak wspomniałem, da się z tej lektury wyciągnąć jakąś perwersyjną przyjemność, to jak jazda na rakietowej deskorolce, w akompaniamencie wybuchów, przez pięknie skomponowane ruiny szans na ambitniejszą historię. Ogromna w tym zasługa Jorge’a Jiméneza. Odpowiedzialny za ilustrowanie głównego wątku artysta powinien być od dawna graficznym faworytem miłośników nowoczesnego superbohaterstwa. Ja sam preferuję w tym gatunku dalej posuniętą stylizację (albo mocno konturowaną szczegółowość jak u Ryana Ottleya), ale pod względem dynamiki większość rysowników powinna prosić Jiméneza o pozwolenie na czyszczenie mu butów. Ten komiks porywa nieustannym ruchem, zachowując jednocześnie całkowitą czytelność. Kreśląca fragmenty z Catwoman Belén Ortega też zresztą nie zawodzi. Absolutnym sztosiwem za to jest wątek trzeci, ten o kolorowym alter-ego Gacka, w którym Leonardo Romero (z pomocą jak zawsze perfekcyjnych kolorów od Jordie Bellaire) zaserwował nam przepiękną wycieczkę w czasy klasycznej superbohaterszczyzny.

Jakby Zdarsky skupił się na tej ostatniej historii właśnie, to moglibyśmy dostać najlepszego Batmana od lat. Już teraz przecież „Failsafe” opowiada o tym, że Gacław jest sam dla siebie największym zagrożeniem. Wystarczyło pogrzebać mocniej w tym aspekcie psychiki gryzonia, kazać mu zmierzyć się z konsekwencjami własnej paranoi i nieufności w momencie, w którym zaczął już zostawiać te cechy za sobą. Może dorzucić jakiegoś nowego maniaka na ulice Gotham przy okazji. Zamiast tego dynamika postaci przełączona została na wsteczny bieg, a my dostaliśmy nawalankę z nieciekawym złobotem. Jestem nawet w stanie sądzić, że Zdarsky z premedytacją przejechał się tu na charakterystycznych dla Batmana założeniach złodupnego absurdu, ale jeśli tak było, to mnie ten żart średnio śmieszy. W porównaniu do średniackiej masówki od DC Comics to wciąż dobra rozrywka, marnowanie talentu takich autorów powinno być jednak karalne. Obwiniam włodarzy, bo inaczej byłoby mi przykro.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 1 lipca 2024

Mord na dzielni. Beata Pytko.

 


 Trudno powiedzieć, kiedy to się dokładnie zaczęło, ale z pewnością już od ładnych paru lat, zainteresowanie architekturą jest niemal powszechne. Publikacje poświęcone tej tematyce nie ograniczają kręgu swoich odbiorów do specjalistów, lecz stanowią przystępną propozycję dla każdego laika. Teraz już wszyscy mają coś do powiedzenia o budownictwie, tym dawniejszym oraz obecnym - taka moda. Tym sposobem dowiedziałem się, że np. - w moim odczuciu - mało urodziwe osiedle z wielkiej płyty, na którym się wychowałem, to szczyt geniuszu modernistycznej myśli planowania. Doceniłem ten geniusz, dopiero gdy poznałem rozwiązania infrastrukturalne tzw. patodeweloperki. Jak każde zjawisko pod słońcem, także i to znalazło swoje odzwierciedlenie w owocach kultury. Na niwie komiksu szlaki przeciera Beaty Pytko ze swoją oryginalną historią pt. „Mord na dzieleni”.

Beata Pytko to z wykształcenia architektka, która debiutuje opowieścią stanowiącą – tak przynajmniej zakładam - owoc jej doświadczeń środowiskowych. Główna bohaterka Mordu na dzielni o imieniu Max (Maksymiliana), to młoda dziewczyna pracująca w warszawskim biurze projektowym. Jej znajomi z zespołu roboczego są w podobnym wieku. To odpowiadająca stereotypowemu wyobrażeniu progresywna korpo-młodzież z dużego miasta, dla której do miana problemów pierwszego rzędu, urastają kwestie prywatnych – często małostkowych - ambicji zawodowych. Dla mnie to obcy świat, ale tym ciekawiej się go podpatruje.

Okazuje się, że firma będzie miała swój niewielki udział w gigantycznym projekcie pt. „Fale Wschodu”, który ma przeobrazić fragment jednej z dzielnic stolicy w ultra nowoczesny kompleks szklanych domów dla bogaczy i hipsterów. Innymi słowy ma się dokonać swoisty mord na dzielni. Jednak co z lokalnym targowiskiem, które się tam znajduje? Max mieszka nieopodal, ma tutaj znajomych i przyjaciół, i jako osoba wrażliwa, martwi się nadchodzącymi zmianami, choć są to niepokoje właściwie dla budowniczego Gwiazdy Śmierci.

Historia zaczyna obierać kierunek dreszczowca, kiedy protagonistka wszczyna prywatne śledztwo w sprawie dziwnych zdarzeń w starej kamicy, znajdującej się nieopodal przyszłego placu budowy. Ktoś postanowił uprzykrzyć życie mieszkańcom, zupełnie jakby próbował się ich pozbyć. Pewne tropy narzucają się same, szczególniejsze czytnikowi w miarę zorientowanemu w polskiej rzeczywistości. Stowarzyszenie „Miasto jest nasze”, które objęło komiks „matronatem”, od wielu lat alarmowało o kryminalnych metodach wywłaszczania często starszych i bezbronnych ludzi z ich mieszkań. Praktyka gangsterów wielkiego kapitału pod auspicjami polityków wszelkich partii. Oczywiście stoją za tym niebotyczne zyski.

W końcu mamy komiks o realnym problemie społecznym rozpoznanym od środka. W kolejce czekają historie obrazkowe na tematy już opracowane w reportażach literackich (np. afera łowców skór, czy przekręt COVID-19). Jak, tak istotne tło fabularne, sprawdza się w ramach całej konstrukcji opowieści? Jest z tym różnie. Komiks ma niewiele ponad 160 stron, ale wydaje się, że autorka chce na nich opowiedzieć znacznie więcej, niż jest to możliwe. Występują tu dwie główne linie narracyjne. Po pierwsze główna bohaterka - jej życie prywatne, środowisko i związek z Nat (Natalią). Po drugie generalny problem wielkich inwestycji i związanych z nimi nadużyć. Te dwie linie się przecinają, jednak nie zawsze we wdzięczny sposób.

Komiks „Mord na dzielni” mógłby być opowieścią o tym, jak zachować się przyzwoicie w świecie bezwzględnego wyzysku. Wydaje się jednak, że głównym problemem bohaterów jest brak wiedzy o tym, co się dzieje, kto pociąga za sznurki – innymi słowy - co tak naprawdę jest grane. Tylko czy oni rzeczywiście pragną tej wiedzy? Młodzi architekci sportretowani są przez artystkę w sposób bardzo sympatyczny. Niemniej ja odebrałem ich jako małostkowych naiwniaków, tak mocno skupionych na sobie, że nie potrafiących dostrzec problemów natury ogólnej. Tylko Max podejrzewa, co się święci, choć jej dociekania bywają kulawe i nie przynoszą ostatecznych rezultatów. Komiks zmierza do finału jakby z pośpiechem, unikając podsumowującego rozrachunku - pewne wątki po prostu się urywają, dlatego być może wypada nam poczekać na kontynuację w kolejnym wydawnictwie autorki.

Na poziomie języka komiksu Pytko radzi sobie świetnie. Widoczne są pewne niuansowe wpływy mangi w kwestii portretowania niektórych reakcji emocjonalnych bohaterów. Poza tym styl autorki jest zupełnie indywidualny i odznacza się prostotą. Klarowność schludnych, czarno białych rysunków bywa niekiedy zaburzona w detalach oraz na - nieco zbyt nadużywanych - kadrach z ptasiej perspektywy. Całość - pozbawiona nazbyt rozbudowanych tekstów w dymkach - dobrze i wartko się czyta.

Nie jestem pewien, czy „Mord na dzielni” warto polecić osobom interesującym się współczesnymi problemami gentryfikacji. Ci powinni wiedzieć dużo więcej, niż to co ukazane jest w komiksie na przykładzie fikcyjnego, aczkolwiek emblematycznego przykładu projektu „Fale Wschodu”. Chyba odpowiedniejszym czytelnikiem byłby ktoś, kto tylko w niewielkim stopniu zaznajomiony z tematem, jest jednocześnie zainteresowany najnowszym komiksem polskim - komiksem niegłupim i wciągającym. Jeśli jesteś taką osobą – skromne dziełko Pytko jest dla ciebie. 

 

Autor: Jakub Gryzowski 

sobota, 15 czerwca 2024

Przyjaciele Roda Taylora. Jerzy Wróblewski

 



Cienki zeszyt w cieniu zakurzonej półki. Wypatrzyłem go kątem oka, podszedłem i ujrzałem jeźdźca na koniu, który galopując niemal wyskakuje z okładki. Drżenie serca - albo to książka, albo komiks. Byłem szczylem, więc ucieszyłem się, że jednak komiks. A było to ponad 30 lat temu, na wsi, w domu dziadka, w którym można było znaleźć wiele rzeczy - poniemieckich artefaktów, ale na pewno nie historie obrazkowe. KOMIKS. Czyżby został ustrzelony na jakimś odpuście? Nie pamiętam, czy nie widziałem już wcześniej Tytusa albo Kajka i Kokosza, z pewnością jednak „Przyjaciele Roda Taylora” Jerzego Wróblewskiego to jedno z moich pierwszych doświadczeń komiksowych. Czuję obecnie niemal podobne drżenie, gdy trzymam w dłoniach wznowienie tej pozycji. Czas zajrzeć do środka.

Jesteśmy na Dzikim Zachodzie w miasteczku Cross City, gdzie odbywają się zawody strzeleckie. Wygrywa Tom Ford, czyli główny antybohater opowieści. Czytelnik dostaje wyraźny sygnał, że to kawał gnoja, już na trzeciej stronie, gdy ten - ujęty w bliskim planie - wypala w Saloonie do startego trapera a propos Indian: „Oni zawsze będą naszymi wrogami”. A później robi się jeszcze mniej przyjemnie. Punktem zwrotnym tej niebyt skomplikowanej historyjki jest przybycie Roda Tylora. Od razu wiemy, że dojdzie do konfrontacji, gdyż prawość bije z całej jego postaci, co w westernowej konwencji prowokuje same kłopoty.

Jedno trzeba zaznaczyć – komiks czyta się świetnie. Mimo upływu tylu lat nadal zaskakuje świeżością i atrakcyjnością sposobu opowiadania. Tekstu „w dymkach” nie ma dużo, także w tych kwadratowych, które często w klasycznych polskich komiksach objaśniają to, co czytelnik i tak widzi na obrazku. Mamy też budujące napięcie „milczące kadry” przypominające świetnie skomponowane filmowe storyboardy. Realistyczne, stylowe rysunki Wróblewskiego to dla mnie sztos - ich klasyczność jest wręcz ikoniczna. Dlatego zapewne – o zgrozo – jako dzieciak wycinałem z tego komiksu poszczególne postacie, albo odbijałem na fioletowej kalce kreśląc po nich obrys (w tym momencie kolekcjonerzy łapią się za serce).

Sama opowieść jest prosta, ale to szlachetna prostota, jakiej często się szuka w świecie zalanym postmodernistycznym chłamem. Mamy tu archetypiczną walkę dobra ze złem, w której pojęcia te są wyraźnie od siebie oddzielone. Widoczna jest silna inspiracja klasycznymi tytułami filmowego westernu lat 50' i 60' jak „Rio Bravo” czy „W samo południe” (Rod Taylor ubrany jest jak Gary Cooper w tym właśnie obrazie). Zaproponowana formuła, tak przecież już ograna i wykpiona, wciąż – panie i panowie – sprawdza się. Bo to chyba kwestia esencji ludzkiej, genotypu, sprawia że takie podejście do tematu uwodzi nas i dopóki DNA populacji jest nienaruszone, klasyczne sposoby narracji pozostaną bezpieczne.

Gorzej moim zdanie wypada - inspirowana spaghetti westernem - druga historia dołączona do tomu. „My nigdy nie śpimy” to komiks nieukończony – oglądamy ostanie plansze, nad którymi Wróblewski pracował przed swoją przedwczesną śmiercią. Trudno oceniać w jakim kierunku potoczyłaby się ta przygoda. Mnie na pewno nie przekonał scenariusz Andrzeja Janickiego, obfitujący w długie i nieznośnie deklaratywne dialogi. Teksty typu: „Żaden człowiek nie rodzi się zły. To kwestia zewnętrznych wpływów...” brzmią jak zaczerpnięte od fanatycznych socjalistów z Biesów Dostojewskiego. Tym sposobem urocze, humanistyczne przesłanie Przyjaciół, zamieniło się tutaj w swoją karykaturę. Kreska Wróblewskiego natomiast jest nadal interesująca, może nieco bardziej swobodna niż w poprzedniej historii, ale też i mniej dokładna. Narracja urywa się jakby w pół słowa, niestety.

Parę słów o autorze. Jerzy Wróblewski (ur. 1941) to niewątpliwie klasyk polskiego komiksu - podobnie jak Rosiński czy Polch - posługujący się na ogół realistyczną kreską, pozostawał jakby w cieniu swoich kolegów. Mimo posiadania na swoim koncie - w moim odczuciu - wspaniałych pozycji („Hernan Cortes i podbój Meksyku” czy „Figurki z Tilos”), twórca Binio Billa nie zrobił takiej kariery, jaka przy prezentowanym warsztacie, powinna stać się jego udziałem. Na tylnej stronie okładki nowego wydania, czytamy że autor wysłał Przyjaciół Roda Taylora do wydawnictwa Marvel. Teraz wiemy, jakie to było to naiwne, ale jednocześnie trudno opędzić się od przekonania, że gdyby Wróblewski mieszkał w Stanach, czy po prostu na Zachodzie, a nie za Żelazną kurtyną, gdzie komiksem pogardzano, mógłby rysować najbardziej popularne serie o superbohaterach.

„Przyjaciele Roda Taylora” to króciutki komiks w formacie A5. Nowe wydanie wygląda tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Kredowy papier, twarda okładka, odrestaurowane kolory. W dodatkach mamy trochę zdjęć i rysunków Jerzego Wróblewskiego, a także interesujące posłowie Macieja Jasińskiego, które mówi nam o autorze, jego fascynacji westernem oraz o burzliwych losach wydawniczych cowboyskiej historyki, którą trzymamy w rękach.

Nostalgiczny powrót do komiksu, który został wydany w roku, kiedy się urodziłem, był dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Myślę że młodsze pokolenie też mogłoby odnaleźć w nim coś dla siebie. Ten typ narracji i klimat przez nią budowany są nie do podrobienia (choć wielu próbuje). Zwracamy się do dzieła historycznych, często starszych niż my sami - więc to nie tylko sentyment - aby odnaleźć historię, która jest jednocześnie klarowana i pociągająca, nie zmącona bzdurą ponowoczesności. Innymi słowy - Rod Talyor zrobił mi dzień – a Wam?

 

Autor: Jakub Gryzowski