sobota, 31 maja 2025

Dni demonów. Peach Momoko.

 


Manga, japoński komiks – jak zwał tak zwał – cieszy się na świecie niesłabnącą popularnością. Nie znam statystyk, ale na oko u nas chyba większą niż superhero. Sam piszę o niej mało i mimo iż kupuje ją i czytam, to nie uważam się za speca w tej dziedzinie. Niemniej lubię tę kategorię i nie jestem w jej zakresie zupełnie laikiem. Czytam ją częściej od współczesnych komiksów Marvela, od których odbijam się ilekroć po coś sięgnę, a trzeba Wam wiedzieć, że jestem fanem autorów z Domu pomysłów, ale tych tworzących w latach 80. i 90.



Połączenie mangi z uniwersum Marvela wydało mi się jednak na tyle kuszące, że postanowiłem sięgnąć po bardzo ciekawie się zapowiadający komiks autorstwa kobiety podpisującej się pod swoimi pracami jako Peach Momoko. Nigdy nie czytałem jej prac, ale dostępne mi grafiki były zdecydowanie godne podziwu. Gdy wziąłem w ręce i przekartkowałem ogromny, piękknie wydany album „Dni Demonów”, utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że od strony plastycznej to najwyższa półka. W opowieściach obrazkowych liczy się jednak coś innego niż wybitna graficzna robota. Tu zdaje się jest pies pogrzebany, bo mimo iż narracyjnie to dobra rzecz, to fabuła pozostawia wiele do życzenia.



Przede wszystkim, szumne nazywanie tego, co dostałem „alternatywnym światem Marvela inspirowanym japońskim folklorem” jest dużym nadużyciem. Nie ma tu wielu śladów czegokolwiek z Domu Pomysłów, prócz imion i designu niektórych postaci. Na tym poziomie to zwykły skok na kasę. Historia jest całkowicie autonomiczna i dla mnie – mimo wszystko fana Marvela – nic tu się nie zgadza. Najfajniejszym elementem są faktycznie motywy przypełzłe z Japońskiego folkloru, ale stylizowana na japońską „bajkę magiczną” fabuła nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Według mnie dostałem pięknie namalowaną wydmuszkę. Generalnie zwyciężyły mnie świetne, różniące się momentami style rysunku i bajeczne komputerowe kolory, w najlepszych momentach imitujące delikatne akwarele. Nie było to wszystko jednak na tyle dobre, by usprawiedliwić miałkość fabularną. Jeśli więc w komiksie cenicie nie tylko rysunki, to tu nie macie czego szukać.



Zastanówmy się jednak chwilę. Mam 40 lat, najchętniej czytałbym oldskulowe frankofony i pojebane mangi dla dorosłych. Peach Momoko to jednak totalny mainstream dla współczesnych dzieciaków, mocno kochających popkulturę i tradycję Kraju Kwitnącej Wiśni. Prawdopodobnie więc mijam się z tym komiksem u podstaw. Choć jest mi z tym źle, „najbardziej mnie teraz wkurwia u młodzieży to, że już więcej do niej nie należę”. Nic jednak nie poradzę na swoje preferencje czytelnicze, odmienne od dzisiejszych nastolatków. Z drugiej strony piszę o komiksach dla dzieciaków do RYMSu i chyba umiem rozpoznać dobrą rzemieślniczą robotę. Może więc nie jest to do końca moja wina?

Catwoman. Rzymskie Wakacje. Loeb/Sale/Stewart

 


Złożony z sześciu zeszytów spin-off batmańskiego, halloweenowego cyklu autorstwa Loeba i Sale'a wjechał na sklepowe półki. „Catwoman: Rzymskie Wakacje” to historia wypadu Catwoman do Rzymu, umiejscowiona gdzieś między „Długim Halloween” i „Mrocznym zwycięstwem”. Od razu mówię: rzecz jest więcej niż dobra. Może nie wybitna fabularnie ze względu na pewne ograniczenia i nieco – że tak brzydko powiem – komiksowe uproszczenia, za to od strony graficznej zdecydowanie genialna.



Oczywiście nie będę na siłę polecał tego komiksu. Zaznaczę od razu: jeśli nie lubicie kobiet rysowanych przez Tima Sale'a, nie macie tu czego szukać. Owszem, to nie bat-porno, ale rysownik wycisnął duży potencjał zmysłowości i erotyki jaki tkwi w postaci naszej ulubionej kotki i sprawił, że jego Selina Kyle jest jedną z najgorętszych lasek w historii medium. Fabularnie, w najlepszych momentach (jak relacja Catwoman i Ridlera), jest lekko i z humorem. Mimo iż czasem Loeb uderzał w ciemniejsze, smutniejsze rejony życia bohaterki, to w gruncie rzeczy nastawcie się na niezobowiązującą rozrywkę z lekką nutką noirowej narracji.



Jak wskazuje tytuł tomiku, akcja dzieje się głównie w słonecznej Italii. Rzecz jednak nie udaje europejskiego komiksu czy kina, odnosi się raczej do klasycznych, hollywoodzkich produkcji; dajmy na to filmów z Audrey Hepburn, co podkreśla seria fantastycznych okładek nawiązująca do starych plakatów. Zresztą sam album to mistrzostwo designu i między innymi dlatego warto mieć ten komiks na półce. To zwyczajnie ładny przedmiot.



Kocham od razu rozpoznawalny cartoon Tima Sale’a, czemu dawałem wyraz już wiele razy. Na tym poziomie nic się nie zmieniło. Może odrobinę mniej tu mroku i grotechy, a więcej luzu i zjawiskowo pięknej Seliny, ale graficznie to bezsprzecznie najwyższa półka. Dodatkowo komiks kolorował nikt inny jak Dave Stewart, czyli najbardziej rozchwytywany kolorysta w branży. W tym albumie pokazuje rogi i ugruntowuje swoją niezachwianą pozycję absolutnego mistrza kolorów. Jako człowiek, który nie tworzy komiksów, jestem trochę zdezorientowany. Wyczytałem bowiem, że barwy zostały nałożone przy pomocy komputera, a w życiu bym tego nie stwierdził, jeśli miałbym kierować się efektem wykonanej pracy. Jest tu wiele warstw i cieni, sugerujących raczej ręczną, malarską robotę. To moi drodzy jednak cyfra, ale wykorzystana w iście mistrzowski sposób. Duet graficzny Sale & Stewart to więc zdecydowanie dream team, który już nigdy się nie powtórzy.



Muszę na koniec, z kronikarskiego obowiązku, zaznaczyć, że jestem zaskoczony pewnym elementem składowym. Mianowicie troszkę dziwi mnie forma wydania, inna od poprzednich części: tu jest grafika pod obwolutą, w poprzednich odsłonach było tylko quasi–płótno. Ten brak konsekwencji to jednak drobny szczegół, dzięki któremu upchnięto w polskim wydaniu dwie okładki. Sygnalizuję jedynie tym z Was jeszcze czekającym na zakup: bierzcie nowe wydania tego cyklu, niedługo będą wznowione. Wszystko wskazuje bowiem na to, że pod obwolutką znajdziecie wodotryski.

środa, 7 maja 2025

Ostatni Ronin. Tom 2. Nieznane lata.

 



Mam wrażenie, że pierwszy tom „Ostatniego Ronina” został u nas przyjęty dość chłodno. Prawdopodobnie chodzi o wielkie oczekiwania odbiorców i rozczarowanie fabułą. Przynajmniej dobrych komiksów o Żółwiach Ninja nie jest jednak wcale tak wiele, trzeba o tym pamiętać.

Pierwszy „Ostatni Ronin”, tom rozpoczynający wizjonerską i odważną (w założeniu) nową sagę w historii Żółwi Ninja, był fajny nie ze względu na walory literackie i narrację, a dzięki mądremu ogrywaniu wytartych klisz popkulturowego mitu z lat 90. Przyjemnie było znajdywać w tamtym tomiku echa Franka Millera i kreatywne podejście do zmurszałego materiału źródłowego.

„Nieznane lata” robią coś podobnego, ale tylko połowicznie. Co ciekawe, eksploatują też zupełnie inne rejony postapo, bo więcej tu „Mad Maxa” czy „Krwi bohaterów”. Rzecz rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Jedna to retrospekcja dotycząca Żółwia Michelangelo, który wędruje po świecie w poszukiwaniu zemsty na pewnym crime lordzie zwanym Robakiem Śmierci. Druga warstwa traktuje o nowej ekipie młodych Żółwi próbujących wybić się na ulicach zniszczonego Nowego Yorku. Podstępnie podsuwa się nam materiał, którego byśmy nawet nie dotknęli, gdyby nie retrospekcje, bo nowa czwórka Żółwi nie ma za grosz charyzmy słynnych protagonistów. Jak się domyślam, autorzy będą tym sposobem chcieli wepchnąć nam nowych bohaterów, w innych warunkach zupełnie byśmy ich olali. No ale nie męczmy już się nad tym, co nieudane w tym albumie, gdyż to opowieść o klasycznym Żółwiu stanowi najważniejszą część tego tomu.

Wątek o poszukiwaniu zemsty, w który wpasowany jest Michelangelo, cwanie ubrano w szaty kina kung-fu połączonego z historią drogi. Dzięki temu album wciąga się bezboleśnie, jeśli lubi się takie rejony rozrywki. Dodatkowo to generująca włosy na klacie opowieść o walce w klatkach na postapokaliptycznej Ukrainie. I wielka szkoda, że drugi poziom opowieści jest w kontekście mrocznych przygód Mikey'a tylko zapychaczem.

Wiem, może źle oczekiwać od czegoś takiego jak Żółwie Ninja dojrzałości fabularnej, mroku i krwawych rozpierduch, ale przecież to wszystko stało u zarania tej opowieści. Zinfantylizowano ją chwilę później. Miałem jednak to szczęście, że jako dzieciak czytałem prawdziwe komiksy o Turtlesach i nigdy już nie kupiłem ich innego oblicza, niż to zakorzenione w Marvelowym Daredevilu i kinie sztuk walki. Dlatego tak bardzo polubiłem jedynkę „Ostatniego Ronina”.

Obiecuję sobie, że będę zbierał tę serię dalej, bo jednak jak na razie więcej widzę w niej plusów niż minusów (bo przeważa wspomniana wcześniej historia zemsty), ale obawiam się brnięcia dalej w stronę infantylizacji i próby sprzedania nowych bohaterów-nastolatków komuś, kto już nastolatkiem dawno nie jest i ma inne czytelnicze potrzeby. Prawdopodobnie od przekonania się, jaki kierunek obiorą autorzy, dzieli nas jeden tom. Czekamy.

wtorek, 6 maja 2025

Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3

 




 Czyżby przyszła pora na krytykanckie żniwa? Z uporem maniaka czekałem tylko, aby móc się przysrać do bardzo udanej serii. Do trzech razy sztuka, skoro pierwszy tom zwalił mnie z nóg, a drugi przytrzymał za ramiona przynajmniej w pozycji lekko przykucniętej, na następny powinienem już móc patrzeć z góry. Tendencja spadkowa ma bowiem w zwyczaju przyspieszać, a w przypadku fabuły bezpośrednio podejmującej wątki po wielkim, superbohaterskim evencie jakość powinna zaryć w podłoże z kilotonowym impetem, prawda?

„Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3” niemalże groził mi perspektywą konieczności zaznajomienia się z „Mrocznym Kryzysem”, a moja naturalnie buntownicza natura przykazała wziąć forsujących kompletyzm fabularny włodarzy DC pod włos i wyszedłem na tym całkiem nieźle. Wobec tego od razu zaznaczam: nie musicie wydawać tracących na wartości cebulionów na inne komiksy, by kontynuować serię autorstwa Toma Taylora. Trochę obecnej draki wynika z odwaleń dokonanych w ramach innych tytułów, ale tego kontekstu skutecznie doszukacie się na zasadzie domysłów napędzanych drobnymi dawkami ekspozycji. To zdecydowanie plus, choć niestety tylko w kategorii skutecznych rozwiązań problemów, które mogły w ogóle nie zaistnieć. Dzieje Dicka Graysona powinny zostać wątkowo hermetyczne.

Ku mojemu zaskoczeniu tom otwiera bezpośrednia kontynuacja najbardziej bzdurnego (choć miłego w odbiorze) fragmentu poprzedniego zbioru, czyli afery z fanbojującym Nighwinga impem z piątego wymiaru i biedną dziewczynką, co to jej ojciec duszę z demonami przehandlował. W efekcie pięknolicy akrobata wpierdziela się do piekła z misją ratowania małolaty i cel ten osiąga, przynajmniej częściowo, z wykorzystaniem biurokratycznych kruczków. Prosta historia z udziałem większej ilości peleryniarzy, ale szturchnięta kijem oryginalnego podejścia i humoru na tyle trafnie, że smród wtórności się z niej nie wydziela.

Potem jest lepiej, a jeszcze później robi się gorzej. Niestety to „jeszcze później” objętościowo gniecie fajniejsze fragmenty. Taylor wpierw wzbudził moją nadzieję street-levelową eskapadą w towarzystwie Baśki Gordon. Trącało to nawet szansą na powrót do klimatu pierwszego tomu i eksploatacją największej zalety całego runu, czyli jednej z najbardziej naturalnych i nietoksycznych relacji romantycznych w historii całego superbohaterstwa ever. Zamiast brnąć w kierunku tak łatwo osiągalnego sukcesu, Taylor musiał jednak (za nakazem szefostwa jak mniemam) wrócić do kwestii marynistycznych tajemnic Blüdhaven i zrobić z Dicka etatowego pirata na usługach swojej byłej. Fajnie poszerza się tu lore miasta, chemia między bohaterami jest napisana świetnie, niby nie ma na co narzekać. Mimo to nie byłem w stanie się tą historią przejąć, jej klimatyczne oderwanie od reszty runu wymiotło mi z czaszki sporo nagromadzonego wcześniej zachwytu. Poza główną osią scenariusza są też ścieżki poboczne, mniej istotne, ale nie zgłębiam ich, bo na ostateczne odczucia nie miały u mnie żadnego wpływu.

Wspomniany przed chwilą highlight tomu miażdży też wizualnie. Bruno Redondo na wiecznym propsie, nawet jeśli zwykle nie lubię sterylnego, trykociarskiego rysowania. Facet jest mistrzem języka komiksu, a i pojedyncze ilustracje traktuje z pietyzmem czyniącym z nich małe, pop-artowe perełki. Tym razem w ramach popisu walnął cały rozdział z oczu Nightwinga i choć pewnie nie jest to totalne nowatorstwo, to w rękach innego rysownika taki zabieg pewnie by się nie udał. Tu było efektowne i efektywne zarazem, choć ujęta z bocznej kamery sekwencja z tomu pierwszego nadal wypada lepiej. Sporo tu też, między innymi, ilustracji od Travisa Moore i Stephena Byrne na poziomie zadowalającym, przy czym pierwszy nieco wyróżnia się bardziej charakterystycznym stylem, ale obaj fajerwerkami po oczach nie walą. Dobra robota i tyle.

Bardzo porządne superhero moi drodzy. Sporo niewykorzystanego potencjału napoczętego zarówno w częściach poprzednich, jak i nawet w ramach tego albumu, ale totalnie przysrać się jednak nie mogę. W ogólnym rozrachunku mogło być gorzej. Ba, wręcz spodziewałem się, że będzie gorzej i w przypadku każdej innej serii tak pozytywne zaskoczenie byłoby powodem do radości, a tu ostatecznie troszkę mi smutno. Choć drugi tom nie doskoczył do powalającej jakości pierwszego, to nadal rozstawiał gatunkową konkurencję po kątach. Trójeczka za to, co przyznaję z żalem, staje w jednym rzędzie z kolegami uparcie unikającymi wychodzenia przed szereg miałkiej bylejakości. Gdyby nie talent Toma Taylora, byłby to paździerz, a tak mamy tylko prezentację niższej formy od twórcy słusznie wzbudzającego większe oczekiwania. Do końca jego runu został nam już chyba tylko jeden zbiór i nie mogę powiedzieć, bym wiązał z nim szczególnie wielkie nadzieje.

Autor: Rafał Piernikowski


poniedziałek, 5 maja 2025

Sierżamt Rock i Armia Trupów. Campbell/Risso

 


Przede wszystkim Egmont podszedł do sprawy od złej strony. Nigdy bowiem nie publikowano u nas kultowych w USA komiksów o Sierżancie Rocku, których rysownikiem był nieżyjący już gigant tego medium: Joe Kubert. Wiem, że oryginalne historie o słynnym żołnierzu są pewnie już ramotami, ale wypuszczanie postmodernistycznego, swoistego współczesnego miszmaszu łączącego świat Rocka z opowieścią o żywych trupach jest trochę bezsensowne. Odbiorca najzwyczajniej nie zna kontekstu i trudno mu będzie stwierdzić, czy to połączenie działa i jak dobrze parafrazowany jest oryginalny komiks.


Sam uważam, że jestem trochę za wąski w uszach na tę opowieść, bo z przygód Rocka znam tylko współczesną wersję. Tę rysowaną co prawda przez wspomnianego Kuberta, ale pisaną ręką należącego do innego, dużo młodszego pokolenia Briana Azzarello. To też nie był zresztą od strony scenariusza komiks w pełni spełniający potencjalne oczekiwania, nadrabiał to jednak ilustracjami Kuberta. W przypadku „Sierżanta Rocka i armii trupów” jest niejako podobnie. Co ciekawe, scenariuszem zajął się gość, który nie jest profesjonalistą. Za klawiaturą zasiadł bowiem w tym przypadku Bruce Campbell, ikoniczny aktor znany z serii filmów „Martwe zło” i „Armii ciemności”. Zastanawiam się tym samym, czy mam w ogóle zestawiać tego artystę z ludźmi piszącymi na co dzień. Jasne przecież jest, że słynny Ash nie ma wyrobionego literackiego warsztatu.


Nie okłamujmy się więc, od strony fabularnej to nie jest sztosisko. Musieliby mi też dużo zapłacić, żebym powiedział, że to ogólnie dobry komiks. Swoją drogą stylistycznie ta historia najbliżej umiejscowiona jest filmu „Bękarty wojny” Tarantino. Komiks Campbella to bowiem opowieść ukazująca alternatywną historię zgładzenia nikogo innego jak samego Adolfa Hitlera, który pod koniec wojny, w akcie desperacji, zaczyna wskrzeszać swoich żołnierzy za pomocą serum zamieniającego ich w zombie. Rzecz trzyma się z dala od jakiejkolwiek prawdy historycznej. To po prostu komiks, ale taki w złym tego słowa znaczeniu, co oczywiście nie oznacza od razu, że mamy do czynienia z czymś nieatrakcyjnym. To pulpa na pełnej kurwie, korzystająca z dobrodziejstw parafrazy i remiksu. Budowa tej opowieści nie jest nawet strasznie zła; czuć jednak brak literackiej ręki. Ash postawił na opowiadanie obrazem i tylko domyślać się mogę, jak ten jego scenariusz wyglądał od strony technicznej. Możliwe też, że ktoś mu to przejrzał, bo narracyjnie jest ogólnie dobrze. Nie ratuje to jednak tej opowieści.


Na całe szczęście wszystko niesie na swoich barkach rysownik. Kuberta nie da się co prawda zastąpić, ale wciepanie na ołówki samego Eduardo Risso, autora grafik do „100 Naboi”, to strzał w dziesiątkę. Risso ma wyjebane i nie próbuje naśladować Kuberta. Leci ze swoją charakterystyczną, komiksową, nieco cartoonową kreską, rysując – w przeciwieństwie do Kuberta, który dbał o całe rekwizytorium – dość umownie. Nie bawi się w odrysowanie najdrobniejszych szczegółów. Jego prace przez to pasują idealnie do przegiętej, pulpowej tematyki „Sierżanta Rocka i armii trupów”.


Generalnie nie bardzo wiem jednak, komu ten komiks mógłbym polecić. Nawet ja, miłośnik pulpy, cenię sobie dobrze napisane historie. Niestety robota Campbella nie należy do rzemiosła wysokich lotów. Nie ma w nim zbyt wielu elementów, które mógłbym pochwalić. Sięgnąć po ten komiks powinni pewnie głównie miłośnicy Eduardo Risso, gdyż akurat on – mimo iż nie wznosi się na wyżyny – rysuje całkiem nieźle i nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Innym odbiorcom ten komiks zdecydowanie odradzam.





Gwiazda pustyni. Tom 2. Labiano/Desberg

 


Prequel bardzo chwalonego przeze mnie komiksu autorstwa Mariniego i Desberga. Trudno nazwać go wyczekiwanym, gdyż tym razem Marini wspierał autorów tylko dobrym słowem, a mimo wszystko jego nazwisko znajduje się na okładce w celach zapewne komercyjnych. Desberg jednak dobrze czuje historię, której pierwszą część nazwałem jego opus magnum.


Komiks zdecydowanie nie jest zły i jeśli cenicie opowieści westernowe o Indianach – bo o nich głównie traktuje ten tom – zdecydowanie powinniście dać temu albumowi szansę. Nowa odsłona „Gwiazdy pustyni” bardzo sprawnie cofa się w czasie i ukazuje, jak tępiono i robiono w bambuko rdzennych Amerykanów, będąc przy okazji opowieścią o fałszywości przedstawianego w westernach (i nie tylko) mitu założycielskiego. Wiem, myślicie pewnie z automatu o „Skalpie” i ukazanym przez Aarona i Guere obrazie Indian zdegenerowanych przez kontakt z białymi. To nie jest jednak opowieść aż tak wybitna, nie odnajdziecie tu więc fabuły na podobnym poziomie. Niemniej znalazło się tu miejsce na portret społeczności rdzennych i jak na mikrą objętość – jakieś 100 stron – rzecz jest dość głęboka i zapewniam, że nie zostawi Was z niedosytem. Prócz wątków społecznych to również tragedia przepisana na pełnokrwisty dramat w kostiumie dzikiego zachodu. Dramat krwawy, brudny i nie dający czytelnikowi zbyt wielu złudzeń.


Graficznie również jest całkiem nieźle. Owszem, nie ma na pokładzie Mariniego, ale jego następca – Labiano – podołał i świetnie odnalazł się w tym gatunku. Brak tu jednak zdecydowanie talentu naszego ulubionego Włocha do rysowania pięknych kobiet i scen erotycznych, które wzbudzały przecież duże emocje w pierwszym tomie „Gwiazdy pustyni”. Mimo iż wszystko czyta się dobrze, to trudno mi doszukać się geniuszu u tego rysownika. Na pewno nie jest rzemieślnikiem-artystą na miarę Mariniego. Nie jest z drugiej strony też osobą pozbawioną umiejętności rysowniczych i w sumie dobrze, że nie próbował wejść w buty poprzednika. Zrobił ten komiks po swojemu i to mu się chwali.


Sądząc po topce Gildii, na której po premierze wylądowała „Gwiazda Pustyni”, komiks sprzedaje się nieźle. Podejrzewam więc, że fanów jedynki nie muszę namawiać do zakupu. Jeśli jednak wciągnęli jedynkę tylko dla talentu Mariniego i nic więcej z tego komiksu nie wynieśli, raczej nie powinni sięgać po ten prequel. Cała reszta – chętna przeczytać dobry, acz nie dający zbyt wiele nadziei komiks Desberga – niechaj wali w ten album jak w dym.



niedziela, 30 marca 2025

Internet Crusander. George Wylesol.

 


Nic mnie tak nie cieszy w całej tej „zabawie” z komiksami, jak chwile zaskoczenia - bez względu na to czy chodzi o tematykę, czy nietypowe rozwiązania formalne. Moment zdziwienia, obserwacja przekraczania kolejnych granic i łamania dawno utartych schematów, to te czytelnicze doświadczenia, dzięki którym ciągle mam ochotę na poszukiwanie skarbów wśród coraz większej ilości tytułów, jakie co roku dostarczają nam wydawcy. Wydaje się, że prace „George’a Wylesola” mają właśnie ten istotny czynnik, który sprawia, że na tle konkurencji są czymś wyjątkowym

Nastolatek szuka w sieci fotek z „gorącymi dziewczynami”, a przy okazji trafia na stronę wyznawców tajemniczego kościoła „Church of Holy Light”. Jak się okazuje jest to sekta satanistyczna zbudowana przez nijakiego Jeffersona E Pleasanta, który na początku lat 90. doznał objawienia i dostał od Szatana zadanie, by dokonać „oczyszczenia” świata. Bestia chce rewanżu na Bogu, który wieki temu ją usidlił, ale w tym celu potrzebuje swojej armii. Zbudowanie jej to właśnie zadanie Jeffersona…

Mało oryginalne? To wyobraźcie sobie, że pewnego dnia pisze do was maila sam Bóg i oświadcza, że Szatan zdołał dokonać trasfiguracji w informatyczny kod i obecnie działa jako wirus, próbujący zainfekować jak najwięcej osób poprzez komputery osobiste. Na szczęście wy nie jesteście zainfekowani (prawdopodobnie dzięki zabezpieczeniom związanymi z kontrolą rodzicielską, możliwą do konfiguracji w ustawieniach systemu). Bóg stworzył również grę (klasyczny FPS w klimacie „Dooma”), która umożliwi przedostanie się do kolejnych kręgów piekła i pokonanie Szatana. Śledzenie rozgrywki zdominuje większą część omawianego komiksu.

Wylesol rezygnuje z klasycznego kadrowania i dialogów w dymkach na rzecz całostronicowych obrazów zaprojektowanych w taki sposób, by jak najlepiej odtwarzały pulpit komputera osobistego we wczesnej fazie rozwoju Internetu z początku XXI w. Właściwie cała fabuła „Internet Crusader” opata jest na śledzeniu ekranu komputera przed którym siedzi 12-latek. To, co wiemy o kolejnych wydarzeniach, relacjach między bohaterami i świecie zewnętrznym, wynika z zawartości komunikatorów, treści wiadomości mailowych czy pojawiających się informacjach na stronach www. Kolejne panele zaprojektowano tak, że zawarte w nich informacje (od reklam, po treści komunikatów przeglądarkowych i systemowych) stanowią swoiste didaskalia, tworzące tło fabularne, ale generujące również spore napięcie. Jednocześnie autor próbuje uwiarygodnić całość poprzez mowę potoczną dzieciaków, stosując skróty charakterystyczne dla komunikacji internetowej, jak również przypominając czytelnikowi jak wyglądała sieć ponad dwie dekady temu. Pełno tu spamu, linków, wyskakujących ostrzeżeń, zachęt do kliknięcia i pobrania treści, okienek z błędami, których nie można zamknąć, a nawet komunikatów z BIOSa. O czasie opisywanych wydarzeń można wnioskować ze szczątkowych informacji zawartych w różnych miejscach (np. w pewnym momencie bohater wspomina film „Matrix)

Ten sieciowy śmietnik z jednej strony prowadzi czytelnika przez historię, która jest odzwierciedleniem czasów nadmiaru i sieciowego postmodernizmu z mnóstwem bodźców, jakimi atakowani jesteśmy już ponad 20 lat, z drugiej buduje atmosferę zagrożenia wzmocnioną personifikacją wirusa, przedstawianego w postaci demona. Mroczne elementy sąsiadują ze swoistą nostalgią związaną z czasami, gdy Internet był jeszcze czymś świeżym i kompletnie nieprzewidywalnym. Całość wychodzi poza formalny eksperyment, budując niepokojącą fabułę okraszoną refleksją na temat współczesności. 

 

Autor: Przemysław Skoczyński