niedziela, 19 marca 2023

Zdarzenie 1908. Jacek Świdziński.

 


 

Wznowienie jednego z najlepszych polskich komiksów w historii. Od czasu najlepszych prac Tadeusza Baranowskiego nie mieliśmy autora tak utalentowanego i tak świetnie rozumiejącego język komiksu. Świdziński jest naszym skarbem narodowym i wielka szkoda, że obecnie rozmienia się na drobne w komiksie prasowym, ograniczając swoich czytelników do prenumeratorów nowego oblicza Przekroju.


„Zdarzenie 1908” to zdecydowanie jego opus magnum. Niezwykły rezultat połączenia kreski Mrożka (tak, Mrożek robił komiksy – googlnijcie je sobie) z tematami postmodernistycznego podejścia do bohaterów, prześladującymi Alana Moora w okresie „Ligi niezwykłych dżentelmenów” i z żartami godnymi kabaretu Potem. Karty komiksu zaludnione są bohaterami historycznymi, którzy od Świdzińskiego dostają nowe życie i nowe przygody. Znajdziemy tu między innymi Feliksa Dzierżyńskiego, Rasputina czy Dersu Uzalę (to przewodnik po tajdze znany szerzej z filmu Akiry Kurosawy). To nie wszystkie niespodzianki, jakie czekają na czytelników w tym tomiku. Zgraja postaci, niczym drużyna superbohaterska, podróżuje w głąb Syberii, by dotrzeć do miejsca katastrofy tunguskiej.


Powiedzieć o rysunkach Świdzińskiego, że są proste, to nic nie powiedzieć. Autor snuje swoje opowieści za pomocą kilku kresek i paszczakopodobnych postaci. Tove Janson to zresztą kolejna autorka, z której warsztatem – nad wyraz oszczędnym – kojarzą mi się prace Świdzińskiego. Nie każdy zrozumie ideę, jaka przyświeca tej prostocie, bo trudno szukać tu popisów godnych Rosińskiego. Tym bardziej, że autor zamachnął się i podarował nam niezwykły – ale jednak – komiks quasihistoryczny, rzecz kostiumową. Zalecam jednak odrobinę dobrej woli sceptykom, bo narracja Świdzińskiego jest po prostu mistrzowska i facet zdecydowanie wiedział, co robi i gwarantuję, że fabuła nie pozostawi nikogo z niedosytem. To dzieło kompletne, inteligentne i wbrew pozorom (ten minimalizm) spektakularne.


Minęło już prawie dziesięć lat od pierwszego wydania „Zdarzenia 1908”. Od tego czasu Świdziński wydał jeszcze dwa albumy (moim zdaniem nieco słabsze, ale czy można było stworzyć coś lepszego po swoim tour de force?) i zamilkł. Owszem, jak wspomniałem we wstępie, rysuje do Przekroju, w którym pewnie nieźle płacą, a i eksplorowanie płaszczyzny komiksu prasowego może być dla niego interesujące. Komiks polski jednak wiele traci ze względu na to, że utracił takiego utalentowanego storytellera i osobiście tęsknię za jego pełnometrażówkami. Czasem mam ochotę kupić te wszystkie Przekroje tylko i wyłącznie dla jego prac, ale mam cichą nadzieję, że te zostaną w końcu gdzieś zebrane.

 

niedziela, 5 marca 2023

Śmierć. Neil Gaiman.

 


 

Nie będę ukrywał – jestem zawiedziony niniejszym tomem zbierającym historie o Gaimanowskiej Śmierci. Lubię tę postać, ale w gruncie rzeczy miniserie jej poświęcone nic sobą nie reprezentują. Jak na Gaimana nawet mało tu filozofowania i silenia się na jakieś mądrości, co w przypadku takiej bohaterki jest sporym niedopatrzeniem i zdecydowaniem zmarnowaniem potencjału. Śmierć wszak miała w oryginalnej serii zawsze coś ciekawego do powiedzenia – paradoksalnie – na temat życia.


Co gorsza, rzecz zaczyna się od rozdziałów żywcem wykrojonych z sagi o Sandmanie. Lwia część tego, co tu dostajemy, najzwyczajniej jest już w innych komiksach, które prawdopodobnie posiadacie jeśli jesteście miłośnikami Sandmana. Zrobiono to tylko i wyłącznie w charakterze skoku na kasę, żeby tomik sztucznie utył.


 


 


Znajdujące się tu miniserie eksploatują uniwersum Sandmana i postacie znane z kart tej sagi. Sedno tomu zaczyna się od opowieści „Wysoka cena życia”. Najbardziej w tej historii cieszył mnie chyba występ długowiecznej Szalonej Hettie, która desperacko szuka swojego serca, bo to postać o niewykorzystanym potencjale. Ale i w tej odsłonie jest jakaś durnota, a jej motorem napędowym jest motyw traktujący o tym, że śmierć raz na sto lat schodzi między plebs, by przeżyć dzień jako istota ludzka. No i w tym akurat momencie Hettie zleca jej dość trudnego questa. Do tego dochodzi postać poboczna – młody chłopak pozbawiony woli życia i ta persona jest dość fajnie napisana. Sama Śmierć, jak Merry Poppins (którą zresztą ta postać kocha, o czym wspominała na kartach „Sandmana”) pokazuje mu, że warto żyć. Brzmi ciekawie, ale niestety wszystko jest sklecone na szybkiego, posklejane na siłę z motywów, które ni jak nie chcą dobrze wybrzmieć jako całość. Drugą dłuższą zawartą tu opowieścią jest historia skupiająca się na Foxglove i jej kochance, kolejnych bohaterkach z kart „Sandmana”. Nie będę ukrywał, że przeprawa przez ten fragment była męcząca, a przemyślenia w nim zawarte dość banalne. Ciekawym byłoby studium utraty dziecka (którego kobiety dorobiły się przez wydarzenia zawarte w opus magnum Gaimana), ale wszystko kończy się szczęśliwie i nici z funeralnych rozkmin, jakich można byłoby się po tym scenariuszu spodziewać. Te dwie opowieści to serce tomiku i niestety obie są niesatysfakcjonujące zarówno na poziomie fabularnym jak i graficznym.

 




Co do rysunków, to oprócz ostatniego zeszytu (jednego jedniusiego) rysowanego przez P. Craiga Russella, to tylko przykre rzemiosło. Nic mnie w tym albumie niemal graficznie nie urzekło. Fajne natomiast są dodatki, gdzie znalazło się miejsce na gruby plik pin-upów przedstawiających bohaterkę Gaimana. Między innymi dla nich warto po ten tomik sięgnąć

 


 


Ostatecznym minusem jaki wytknę temu zbiorkowi, jest fakt, że „Śmierć” średnio radzi sobie jako osobna seria. Jeśli nie znamy pojawiających się tu postaci z uniwersum Sandmana, to wiele stracimy. Nie polecałbym jej więc laikom, a tylko komplecistom Gaimana, do których przestałem się sam zaliczać. Doprawdy nie wiem, czy zostawię sobie „Śmierć” w kolekcji. Miejsce na półkach się kurczy, a zdecydowanie nic do tego komiksu nie czuję. Szkoda życia na tę „Śmierć”.

 

piątek, 3 marca 2023

Z importu #5 Nick Cave - Mercy on me. Reinhard Kleist.

 



Z importu #5 Drugi – po biografii Johnny'ego Casha – komiks Reinharda Kleista w mojej kolekcji. Powieść graficzna skupiająca się na słynnym dla mojego pokolenia australijskim bardzie: Nicku Cave’ie. Rzecz zaskakująca, zarówno dla fana twórczości Nicka, jak i dla kogoś, kto zna poprzednią biograficzno-muzyczną opowieść Kleista.

Zaskakująca, bo w opowieści o Cashu Kleist postawił na prostotę. Opowiedział historię życia słynnego countrowca, poruszając się po linii prostej na wektorze, na którym były zaznaczone punkty zwrotne w karierze muzyka. „Nick Cave: Mercy on me” jest zgoła inaczej snutym scenariuszem. Kleist zaczyna od dość drobiazgowo przełożonych pierwszych lat w dorobku Nicka, by potem odjechać zupełnie i skupić się na samej idei storytelingu, opowieści ubranej w formę piosenki, w której ożywają bohaterowie songów Cave'a. Niemiec filozofuje sobie na ten temat i pogrywa dość odważnie. Rzecz na tym poziomie ma więcej wspólnego z Alanem Moorem czy Gaimanem i z rozważaniami o samym akcie opowiadania bliskimi, powiedzmy, niektórym wątkom „Promethei”. Jest to cudowne studium, wchodzące głęboko w struktury opowieści snutych przez mroczny, australijski odpowiednika Elvisa, którym jest Cave. Lepiej niż w biografii Casha napisane zostały też postacie poboczne. Nie są jakoś szczególnie pogłębione, ale Mick Harvey i Blixa odgrywają tu jakąś większą rolę i czuć, że Kleist najzwyczajniej nauczył się, jak postępować z takimi bohaterami.

Zaskoczeniem będzie też warstwa graficzna. Kleist ewoluował. Wyrobił się i ma najzwyczajniej jeszcze większy power w łapie, niż miał tworząc biografię Casha. Niesamowita dynamika i świetnie studium postaci muzyków rockowych czyni z tego komiksu prawdziwą wizualną ucztę, a przecież to tylko czarno-biała powieść graficzna, która nie sili się na szczególnie dokładne rysunki. Kleist po prostu doprowadził swój warsztat plastyczny do poziomu mistrzowskiego, ciśnie te obrazki od niechcenia i bardzo dobrze rozgrywa całą warstwę plastyczną.

Komiks ten to też rzecz o tyle zaskakująca dla miłośnika Australijczyka, że to najlepszy dokument o Nicku Cave’ie, z jakim się spotkałem. Portretuje go nie tyle jako człowieka, a jako artystę, kreatora – kogoś, kto w świecie swoich piosenek jest ekwiwalentem bóstwa. Nie bójmy się tego określenia: Boga wszechmogącego, który może zesłać burzę nad Tupelo albo wysłać swojego bohatera na krzesło elektryczne. Sam Cave podkreśla, że Bóg istnieje dla niego tylko w jego piosenkach. Co jednak, gdy uświadomi sobie, że to właśnie on jest tym Bogiem?

Inna sprawa, że Cave, już postmodernista pełną gębą, jest osobą bardziej skomplikowaną niż Cash. Łączy ich wiele, ale Cave według Kleista bardziej żyje w iluzji, w bańce wykreowanej w swojej wyobraźni. Rzecz stworzona była – o ile się nie mylę – jeszcze przed serią tragedii życiowych, jakie spotkały Nicka (mam na myśli tragiczne śmierci jego dwóch synów). Jestem w sumie ciekaw, jaki wydźwięk dziś miałby ten komiks, co powiedziałby Cave na temat Boga, który niczym starotestamentowe, mściwe bóstwo upomniał się o jego uwagę, doświadczając go w tak okrutny sposób.

Warto też dodać, że w biografii Casha przedstawienie treści piosenek było formą przerywnika. Tu opowieści snute przez Cave'a są integralną częścią historii, ważniejszą może niż wydarzenia dziejące się w realnym świecie, które odchodzą niejako na bok.

Podsumowując – „Mercy on me” to rzecz znakomita, niebanalna i zdecydowanie warta wydania w naszym kraju, czego Wam i sobie życzę.

wtorek, 28 lutego 2023

Skorpion. tom 1. Marini/Desberg

 


Ilekroć biorę do ręki komiks płaszcza i szpady, uzmysławiam sobie, jak wielkie braki mam w kinie tego gatunku. Kinie dziś kompletnie zapomnianym i zepchniętym gdzieś na absolutny margines filmoznawczy. A przecież konwencja ta to sam miód, samo gęste. Udowadniają to takie komiksy jak wyjebane w kosmos „Płaszcz i Szpony”, czy nawet zwykłe czytadła jak właśnie „Skorpion”. Łykam to wszystko jak młody pelikan. 

 



Umówmy się, o Marinim można sądzić, co się chce, ale jego rysunki idealnie pasują do konwencji. Przyjrzyjmy się im jednak bliżej, bo moje oczy podpowiadają mi ciekawe tropy co do tego, gdzie Włoch szukał inspiracji dla swojej krechy. Czuć tu bowiem zarówno wpływy animacji Disneya jak i stylu wybitnego mangaki (czasem określanego jako najbardziej europejskiego z Japońskich twórców) Katsuhiro Otomo. Być może to drugie nie jest oczywiste przy „Skorpionie”, ale uwydatnia się w innej jego serii, mianowicie w „Cyganie”. Może się ten jego styl podobać lub nie, ale nie można zaprzeczyć, że facet ma power w łapie.


Jaki by ten „Skorpion” nie był od strony fabularnej, za którą odpowiedzialny jest belgijski scenarzysta Desberg, to już dla samych rysunków warto po ten album sięgnąć. Historia jednak jest dość zajmująca, a bohater nieźle nakreślony. Skorpion to prawdziwy badass. Jego starą spalono na stosie, a podejrzewa się, że jego starym był sam Szatan. Gość żyje ze sprzedawania bogatym ludziom świętych relikwii zdobywanych podczas awanturniczych rajdów w stylu Indiany Jonesa. Przez znajomości w świecie arystokracji bohater ma nie lada koneksje, dzięki którym dociera do coraz wyżej postawionych oficjeli. A jak go nie wpuszczają, to włazi przez okno. Jest przez to awanturnikiem z krwi i kości, kochanym dodatkowo przez wszelkie cycate i pięknookie (jak to u Mariniego) niewiasty. 

 



Sama fabuła eksploruje motyw szukania ojca głównego bohatera, którym przecież ostatecznie nie może być Diabeł. Bohater zaczyna się przez to plątać w sprawy wewnętrzne Watykanu. Jest tu oczywiście charakterystyczna dla frankofonów lewacka poetyka, ukazująca kościół jako organizację skorumpowaną, niemal mafijną. Nie jest to jednak tak mocny obraz deprawacji jak w przypadku „Borgii” Jodorowskyego i Manary. Opowieść, prócz tego, skupia się bowiem głównie na machaniu szpadą, skakaniu jak jelonek po dachach pięknie odtworzonego Rzymu i na kolejnych podbojach seksualnych głównego bohatera. 

 



Lubię frankofońskie czytadła i nic na to nie poradzę. Dla mnie to komiks skrojony idealnie, mimo iż nie aspiruje do bycia czymkolwiek ponad niezobowiązującą rozrywką. Lubię też krechę Mariniego i co mi zrobicie? Nic mi nie zrobicie. Może to i kicz, ale w tym przypadku kupuję warsztat Włocha z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czyta się to też całkowicie bezboleśnie. Być może nic w głowie mądrego po tym nie zostaje, to tylko awanturnicza pulpa, ale ja akurat dziś nie chce od komiksu nic innego.

poniedziałek, 27 lutego 2023

Fungae. Wawszczyk/Leśniak.



Nie ładnie się tak recenzentowi przyznawać, ale nie załapałem się ani na hype na „Jeża Jerzego”, ani nie czytałem „Pana Żarówki”. Sięgałem więc po „Fungae” jako świeżak, nie przygnieciony legendarnością obu twórców – Jeż Leśniaka jest wszak postacią kultową w polskim komiksie, a Wawszczyk, autor „Żarówki”, jest pierwszym Polakiem opublikowanym przez Fantagraphics. Czy to dobrze to, czy źle (mi trochę wstyd), to teraz zupełnie nieważne. Niewiedza nie przeszkadza mi bowiem wcale w docenieniu ich najnowszego dzieła. 

 


 


Komiks ten to niezbyt skomplikowana opowieść, ale gdzieś pod nią kryje się bardzo trafna metafora ludzkiej egzystencji. Ojciec, matka i syn przedzierają się przez tajemniczą dżunglę. Brną przez nią powoli, ale sukcesywnie, świadomi śmiercionośnego ryzyka związanego z każdym postojem. Przyświeca im idea – trzeba iść, żeby żyć. Łudzą się, że gdzieś tam na końcu coś jest, jednak wędrówka wydaje się nieskończona, mozolna i trudna, bez perspektywy wypatrzenia jakiegoś celu na horyzoncie. 

 


 

Wojciech Wawszczyk w tym komiksie dał od siebie pomysł – scenariusz najpewniej złożony głównie z opisów, gdyż dialogów znajdziemy tu całkiem niewiele. Mimo iż idea, którą chciał przekazać, jest jasna i dotyczy bezsensu naszej egzystencji, to jest to dość prosta historia, bez szczególnie mocno zarysowanej warstwy psychologicznej. Prawdziwym championem na ringu jest natomiast rysownik Tomasz Lew Leśniak, który jawi się jako gość z niesamowitym warsztatem. To nie jest nawet poziom zachodni, to jest po prostu absolutne mistrzostwo w sztuce komiksowej. Postacie to czystej wody cartoon. Bardzo istotny dla warsztatu rysownika są jego doświadczenia z animacją. Plansze w dużej mierze naśladują sekwencje filmowe, storybordy. Czuć dużo imitacji ruchu, postacie w kadrach są w dynamicznych pozach, jakby zaraz miały wyskoczyć z kart komiksu. Wielkie wrażenie robią również plansze rozrysowane na dwie strony. Dużo tu także gry kolorami, więc dżungla, mimo mroku, osiąga w różnych porach dnia odmienne barwy. Sporo tu też ohydztw, cielesności i brudu. 

 


 

„Fungae” nie pozostawia złudzeń, to smutna opowieść. Trudno mówić tu o pięknie, ale brud Leśniakowych rysunków coś innego niż underground. Całość została narysowana z pietyzmem i głębokim zrozumieniem tego, jakie możliwości daje autorowi jego warsztat. Warsztat prawdopodobnie wykorzystany do maksimum. Może dla Wawszczyka to prosta historia, ale nie zdziwiłbym się, gdyby było to opus magnum Leśniaka. Więcej tak rysowanych polskich komiksów Wam i sobie życzę.

 

sobota, 25 lutego 2023

Siostry Dietlove. Vojtech Masek.

 

 


Słyszeliście, że Trier zrobił nowy sezon „Królestwa”? Jaram się tym pomysłem jak pojebany. Stare „Królestwo” to jeden z moich ulubionych starszych seriali i chętnie przeniosę się w mury tego przerażającego szpitala. Zanim jednak zdążyłem sięgnąć po nowy projekt Triera, dostałem do rąk „Siostry Dietlove”. Komiks, który na wielu poziomach podobny jest do genialnego serialu Larsa. Nie chodzi tylko o miejsce części akcji, czyli szpital, a bardziej o to, że dostaliśmy okultystyczny kryminał na podobnym poziomie. Nie ma co tu Wam walić spoilerów, napiszę jedynie iż autor wyszedł z tego gatunku obronną ręką i „Siostry...” czyta się bardzo dobrze. Intryga jest cwanie skonstruowana, postacie ciekawe, a sama forma nietuzinkowa, wymykająca się typowej stylistyce używanej przy tego typu projektach.

Z samymi grafikami jest jednak jak to zazwyczaj – jednemu się spodobają drugiemu nie. Osobiście mijam się ze stylem Vojtecha Maseka. Komiks jest, owszem, cały namalowany, ale nie liczcie tu na coś na miarę Dave'a Mckean'a. Nie chcę wylewać dziecka z kąpielą, bo na pewno autor poświęcił temu więcej czasu, niż ta gra była warta, ale dla mnie graficznie wygląda to jak prace zdolnego licealisty na plastykę. Zupełnie inną sprawą jest jednak język komiksu, z którym Masek radzi sobie bardzo dobrze. Dzięki temu album czyta się wyjątkowo dobrze.

Zawsze chętnie sięgam po komiksy z Czeskiego rynku, jeśli Centrala coś podrzuci. Gdy otworzyłem pakę z „Siostrami Dietlovymi” byłem miło zaskoczony. Duży format, bardzo gruby papier, efektowna twarda okłada. Komiks przeleżał jednak na kupce wstydu dłużej, niż bym chciał, w końcu go jednak, jak widzicie, wciągnąłem. Spodziewałem się dzieła stricte artystycznego, tymczasem dostałem opowieść gatunkową. Na wielu poziomach, nawet graficznym (na który marudzę) to dobra robota, ale niczego mi niniejszy komiks nie urwał. Fabularnie jednak to więcej niż dobra pozycja i powinni po nią sięgnąć wszyscy miłośnicy takich filmów jak „Medium” Koprowicza, czy przygód Constantine’a. To spokojnie mogłaby być jakaś Czeska, przewrotna przygoda naczelnego Maga DC.

piątek, 24 lutego 2023

Z importu #4. „Johnny Cash. I see a darness”.

  


 

Zacznijmy od tytułu. Wziął się on od piosenki z repertuaru Bonniego Prince'a Billy'ego, którą wykonywał również sam Cash. Czemu jest ona tak znamienna dla człowieka w czerni, że autor komiksu wskazuje właśnie na nią? Ano łączy się w niej wszystko, co ważne w twórczości Casha. Jest w niej złamany człowiek, głęboka empatia, wiara w bliźniego, ale też smutek i pewien mrok ludzkiej duszy wystawionej na dłoni przez Bonniego zwierzającego się w tekście przyjacielowi. Cash doskonale rozumiał ten tekst i wykonując go, poczuł się jak ryba w wodzie. Nasz bohater to w gruncie rzeczy anty-idol ze względu na to, że był do bólu ludzki, żył naznaczony wszelkimi przywarami naszego gatunku. O takim człowieku jest to komiks. Słabym, grzesznym ale też dzięki temu prawdziwym. 


 


„Cash. I see a darness” autorstwa Reinharda Kleista to bardzo prosta powieść graficzna, która, nie siląc się na szczególną erudycyjność, opowiada o życiowych kolejach losu słynnego muzyka. Cel obrany przez Niemca był jasny – zaproponować czytelnikom biografię słynnego pieśniarza country. Na tym poziomie autor wychodzi obronną ręką, bo komiks zaoferował mi znacznie więcej niż oscarowy film „Walk the Line”. Powieść graficzna Kleista to nie love story, to portret muzyka targanego problemami osobistymi, z którymi nie może sobie poradzić. Na kartach tej opowieści obserwujemy Casha od wczesnego dzieciństwa, by przeżyć z nim jego upadek i uzależnienie od amfetaminy, dać się zabrać na koncert w więzieniu Falsom, a w końcu dotrzeć do momentu, gdy muzyk wzniósł się ostatni raz na swoje wyżyny wraz z pomocą legendarnego producenta muzycznego Ricka Rubina (produkował między innymi Beastie Boys, Danziga i Slayera). Nie jest to jednak szczególnie drobiazgowa opowieść. Skupia się bardziej na punktach zwrotnych kariery Casha niż na drobnych szczegółach. Prócz niego żadna postać w tym komiksie nie została dostatecznie dobrze nakreślona. Niewiele więc dowiemy się o ludziach otaczających Johnny'ego, co oczywiście ujmuje całej opowieści głębi. O samym Cashu dowiadujemy się jednak dostatecznie dużo, by uznać ten komiks za udany.

 


 

Prócz gadających głów, charakterystycznych dla formatu biograficznej powieści graficznej, znajdziemy tu nie lada perełki pod postacią miniatur ilustrujących impresyjnie wybrane utwory z repertuaru Casha. Kleist w tych momentach jawi się w końcu jako zdolny komiksiarz, a nie tylko biograf. Przy okazji, mimo specyfiki medium, jest tu obecna masa muzyki. Sama kreska skłania się ogólnie ku realizmowi z domieszką cartoonu, czyli znów dostajemy coś mocno zakorzenionego w nurcie powieści graficznej. To w gruncie rzeczy wspaniałe, że moje ulubione medium pozwala na to, by realizować takie projekty z każdego miejsca na świecie. 

 


 

Autor „I see a darkness” nie opowiedział jednak całej historii życia pieśniarza. Skupił się na wątku popularności Casha wśród szarych, często skrzywdzonych przez los ludzi. Jak twierdził sam muzyk, ubierał się na czarno, by podkreślić w ten sposób powagę sytuacji w jakiej znajdują się zwykli ludzie na co dzień. Czerń jest tu więc symboliczna i nieprzypadkowo komiks jest pozbawiony kolorów a metafora zawarta w tytule udała się tym samym nieźle. To nie jest jednak arcydzieło. To solidna rzemieślnicza robota, której – co czuć – podjął się pasjonat. Pasjonat zarówno komiksowy jak i miłośnik muzyki Casha. Rzecz warta przeczytania.

Mój egzemplarz tego albumu wydany przez oficynę Self Made Hero został bardzo ładnie zaprojektowany. Mimo iż to tylko miękka okładka ze skrzydełkami, to książkę zrobiono z dużą dbałością o szczegóły. Na końcu dołączono również galerię rysunków – pin-upów Kleista, skupiających się oczywiście na postaci Casha.