środa, 20 lutego 2019

Gnat. Jeff Smith

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Fenixa.


Już jakiś czas temu na półki księgarskie trafił trzeci tom epickiej sagi fantasy „Gnat”. To wielkie wydarzenie w światku komiksowym, bo na przeczytanie tej serii po polsku czekaliśmy zdecydowanie zbyt długo. Teraz można pochłonąć opowieść w całości i ostatecznie rozliczyć się z legendą, jaką owiany był ten komiks.


Rzecz opowiada o Gnatach pochodzących z Gnatowa, zabawnych przypominających aparycją duszka Kacpra stworkach, które zrządzeniem losu zawitają do doliny zamieszkałej przez normalnych ludzi. Uniwersum, do którego trafiają przypomina średniowieczne fantasy. Początkowo wszystko będzie się rozgrywać w małych wioseczkach, na jarmarkach i lasach, ale z każdym zeszytem historia dryfuje w kierunku epickiej baśni, pełnej smoków, warownych miast, magii i bitw. Ostatecznie więc seria ta zawiera cały bagaż elementów przynależnych nurtowi magii i miecza, łącznie z penetrowaniem starożytnych lochów. Zapewne miłośnicy „Dungeons and Dragons” byli dla autora ważnym targetem.

Jeff Smith, który jest autorem zarówno scenariusza jak i rysunków, tak na poziomie treści jak i grafik przedstawia czytelnikom dość eklektyczną mieszankę. Zabawne stworki i ich perypetie czerpią prosto ze słynnych w kulturze anglosaskiej pasków „Pogo” Wallta Kellyego, jak i z komiksów związanych z serią o „Kaczogrodzie” – jedna z głównych postaci tej opowieści, Kant Gnat, najbogatszy Gnat w Gnatowie, jest wszak ewidentnie wzorowany na Sknerusie McKwaczu. Postęp fabuły i narysowane semirealistyczną kreską ludzkie postacie odnoszą się znowu do klasyki literatury fantasy. Sam autor powiedział kiedyś o swoim komiksie: „Byłem… wielkim fanem Carla Barksa i „Pogo”, więc było to dla mnie naturalne, by rysować stylem będącym połączeniem prac Walta Kelly’ego i Moebiusa”. I to chyba będzie najlepszy opis tego, co w „Gnacie” znajdziemy. Wszystko to łączy się niezwykle zgrabnie i trzeba przyznać Smithowi, że zdolna i podstępna z niego bestia. Podstępna, bo gdy zaczynał tworzyć swoją serię, konwencja fantasy nie była jeszcze tak modna w komiksie anglosaskim i autor wpadł na pomysł przemycenia jej pod płaszczykiem opowieści humorystycznej, dopiero później dryfującej w inne rejony. Gdy „Gnat” zaczynał się ukazywać w początku lat 90, w amerykańskich opowieściach graficznych dominowały mroczne, brutalne historie, dekonstruujące superbohaterskie mity. Na ich tle komiks Smitha wypada jako twór całkowicie osobny i niezwykle oryginalny.

„Gnat” jest uznawany za jeden z najwybitniejszych komiksów fantasy w historii. Ja jednak cenię go za co innego. Jego siły upatruję w tym, że jest znakomitym komiksem komediowym, mocno nawiązującym do klasyki opowieści obrazkowych dla dzieci i pasków prasowych. Jako opowieść fantasy jest wtórny wobec Tolkiena i LeGuin i to dla mnie główna wada – acz osobiście nie jestem wielkim miłośnikiem powielania tych ogranych do bólu konwencji. Oczywiście w swojej komediowości też czerpie z Carla Barksa i Walta Kelly’ego, ale wydaje mi się, że w tej części składowej opowieści mniej jest fałszywych nut, mniej epigoństwa i ogranych schematów. Niemniej zapewniam, że „Gnat” to komiks o szerokim targecie i na pewno spodoba się również miłośnikom fantasy, którzy wszak po stokroć lubią odwiedzać krainy podobne Śródziemiu.


wtorek, 19 lutego 2019

BBPO: Plaga Żab. Tom 4


Pomysł na „BBPO” jest prosty, ale genialny. Gdy w jednym z tomów regularnej serii Hellboy porzucił organizację zajmującą się tajemniczymi zjawiskami, do której należał, postanowiono ciągnąć rozpoczęte wątki w osobnym cyklu i skupić uwagę na postaciach pobocznych z jego drużyny. To był strzał w dziesiątkę, bo spin off o pracy Biura Badań Paranormalnych i Obrony jakością dorównuje materiałom serwowanym w głównej opowieści o Piekielnym Chłopcu.

Dziś, wraz z wydaniem w naszym kraju czwartego tomu „Plagi Żab”, dobiliśmy do finału tego podcyklu. Nie będę ukrywał, że jestem wielkim fanem serii nadzorowanej przez samego Mike'a Mignolę, ale z rozbudowanymi scenariuszami Johna Arcudiego, który stał się nadwornym skrybą spisującym i urzeczywistniającym pomysły dużego Mike'a. Podobno już od początku tworzenia finałowej historii myślano o niej jako o zamkniętej, monumentalnej powieści graficznej. Mignola miał mniej więcej w głowie pomysł na to, jak to ma wyglądać, ale cała opowieść rozbudowywana była dość intuicyjnie, z zeszytu na zeszyt. W niniejszym wydaniu zebrano trzy tomy i gdy czyta je się naraz czuć, że jest to rzecz spójna i dobrze rozpisana.



Ogółem ostatni tom nie zawiódł. To istny komiksowy blockbuster, opowieść na jebanych sterydach. Więcej tu niż w poprzednich tomach akcji, rozwałki, gigantycznych Lovecraftowskich potworów i pulpowego mięska. Nie sposób jednak zauważyć, że autorzy postawili raczej na rozpierduchę, niż na pogłębianie portretów postaci – a to było największym plusem poprzednich odsłon. Nie wyszło źle, ale trochę mi tego brakowało i mam wrażenie, że nieco odejmuje to głębi całej opowieści, której największą siłą było przecież pogłębianie świata Hellboya. Trzeba jednak było domknąć piętrzące się wątki związane z tytułową plagą i to się twórcom udało. Zrobiono to z nie lada przytupem i jestem zdecydowanie usatysfakcjonowany lekturą. Kilka rzeczy mnie jednak jeszcze nurtuje (np. motywy związane z Benjaminem Daimio) i mam nadzieję, że następny podcykl „Piekło na ziemi”, który ma rozpocząć się w kwietniu, podejmie ich temat. 



Grafikami do finału „Plagi Żab” zajął się Guy Davis. Pracował już przy poprzednich tomach i zapewniam, że jakościowo nie ma tutaj żadnego spadku. Jedyne co można temu rysownikowi zarzucić to to, że nie jest Mikem Mignolą, ale poza tym spisuje się rewelacyjnie. Nie w głowie mu podrabianie kreski ojca Hellboya i odważnie posługuje się swoim nieco europejskim i lekko cartoonowym, bardzo charakterystycznym stylem. W tym tomie przyszło mu ilustrować bardzo dużą ilość scen batalistycznych, walk z ogromnymi potworami, często ukazanych w planie totalnym. Musiał to być dla niego nie lada test warsztatu, ale w pełni wywiązał się z zadania.

„BBPO” jest ewenementem w świecie popkultury, bo udowadnia, że dojenie znanej marki nie zawsze musi skończyć się przykrą przeciętnością i zwykłym odcinaniem kuponów. Jeśli lubicie dobre opowieści, nie tylko te ze świata Hellboya, ale po prostu solidnie napisane i narysowane komiksy, to powinniście sięgnąć po „Plagę Żab”. 


poniedziałek, 18 lutego 2019

100 Naboi. Tom 4. Azzarello/Risso




„100 Naboi” było już u nas wydawane przez świętej pamięci Mandragorę, ale nie załapałem się wtedy na ten komiks. Słyszałem o nim dużo i były to dość mieszane opinie. No cóż, ja dziś, przy okazji drugiego wydania (w końcu seria zostanie dokończona – jeszcze tylko jeden tom), nie marudzę, do mnie ten cykl w pełni przemawia i uważam go za najlepsze, co Azzarello w ogóle napisał. Wiem co mówię, bo czytałem już sporo jego prac i zawsze pozostawałem z niedosytem.

Przypomnę, że głównym elementem serii  był do tej pory motyw nieznajomego, pojawiającego się z walizką pełną nienamierzalnych pocisków.  Pozwalają one na podjęcie bezkarnej zemsty na ludziach, którzy zniszczyli protagonistom życie. W czwartym tomie ciężar zostaje wyraźnie przesunięty na inne części składowe opowieści. Co istotne, mniej tu już portretów życiowych przegrańców (ale te które się pojawiają są znakomite – np. wątek gangsterów niskiego szczebla goniących za kimś, kto kradnie mięso w dużym zakładzie przetwórstwa habaniny), a więcej przepychanek na szczycie drabiny, tworzonej przez organizację Trust stojącej za ludźmi wręczającymi tajemnicze walizki. To wątek, splatający całą serię i żywoty nieszczęśników, którzy związali się z tym potężnym, tajemnym, trzymającym władzę kartelem. Do tej pory element ten traktowany był jako dodatek, teraz stał się głównym motorem napędowym historii. Nie jest gorzej, jest inaczej i mimo dużego zagmatwania opowieści oraz natłoku bohaterów Azarello świetnie poprowadził tę opowieść i dalej czyta się ją znakomicie. 



Rysownik Eduardo Risso jest moim ulubieńcem - uważam tego piekielnie zdolnego drania za mistrza mainstremowego komiksu. Nie tylko ma zakurwistą kreskę, ale jest genialnym narratorem graficznym. Wystarczy popatrzeć na sceny prowadzone jako monologi wewnętrzne bohaterów, do których ilustracji służą Risso na przykład walki kogutów czy rozpisana na kilkanaście stron bitka po mordzie. Takie sceny mają siłę rażenia dużego kalibru i sprawiają, że trudno przejść obok jego rzemiosła obojętnie. Do tego dochodzi jego sposób rysowania kobiet. Są genialnie nakreślone, ultrasexowne i gdy tylko pojawiają się na kartach tej opowieści, chce się je wycinać i robić z rysunków Risso pin-upy. 



Z ręką na sercu przyznam, że całe grubaśne tomiszcze połknąłem za jednym posiedzeniem, a zazwyczaj ostrożnie dawkuję sobie komiksy. Po prostu czytałem z wypiekami na twarzy i chciałem wiedzieć, co będzie dalej, a teraz skamlę, bo na ostatni tom przyjdzie mi trochę poczekać. Jeśli dalej się zastanawiacie, czy sięgnąć po tą serię, to już możecie przestać. Według mnie przeczytanie „100 Naboi” to obowiązek każdego fana komiksu. Mam nadzieję, że przy ostatnim tomie nie będę musiał tego odszczekiwać. 


sobota, 16 lutego 2019

Daredevil. Tom 1. Frank Miller.




Zanim Frank Miller stworzył dwie znakomite, znane już polskiemu czytelnikowi, zamknięte historie ze Śmiałkiem, czyli The Man Without Fear i Born Again, był regularnym rysownikiem serii o Daredevilu. To właśnie ten okres jego twórczości pragnie nam obecnie przybliżyć Egmont. Pierwszy tom z trzech właśnie uderzył na księgarskie półki.

Tworząc niniejsze komiksy Miller miał bodaj zaledwie dwadzieścia dwa lata. Smarkaty chuderlak wdarł się przebojem do redakcji Marvela (ludzie z firmy w niego wierzyli, bo przejęcie przez niego serii było dumnie anonsowane na pierwszych stronach zeszytu, od którego przejął cykl) i już wtedy uznawango za nie byle jaki talent. Jako scenarzysta serii figuruje Roger McKenzie (prócz dwóch numerów które napisał już sam Miller), ale jak twierdzi Frank w posłowiu, opowieści powstawały w czasie dyskusji obu panów, które dotyczyły między innymi tego, jak daleko mogą się posunąć bez łamania Comics Code Authority.



Mimo iż zebrane w tym tomie zeszyty na pewno nadgryzł ząb czasu, to muszę przyznać, że z perspektywy współczesnego fana tej postaci czyta je się znakomicie. Nie wiem jak wyglądał Daredevil przed nadejściem Millera, więc dla mnie te opowieści to stary testament traktujący o moim ulubionym, zaraz po Batmanie, superbohaterze. Znajdują się tu wszystkie części składowe, które obecne są do dzisiaj w mitologii śmiałka. Miło się obserwuje jak Miller do spółki z McKenziem je definiowali, bez skrupułów kradnąc przy tym łotrów z kart Spider-mana, plątając Matta w skomplikowane relacje damsko-męskie, czy każąc mu naparzać się z Hulkiem.



Od strony graficznej to nie jest jeszcze Miller od Sin City, ani nawet Miller z czasów Ronina. Frank się dopiero wyrabia i momentami (w pierwszych zeszytach) rysunek wygląda nieco pokracznie. Szybko jednak wchodzi na dobry poziom i jego grafiki udanie prezentują toczącą się wartko akcje. Znakomicie wyszło mu przedstawienie asfaltowej dżungli. Czuć, że Miller kocha miasto, które rysuje i świetnie przedstawia jego tętniące życiem arterie. Kolorowy świat bohaterów Marvela staje się w jego rękach dość mroczny, pachnący benzyną i asfaltem rozgrzanym przez upał. Być może zebrane tu zeszyty nie są jeszcze dziełami noir, ale na pewno sygnalizują to, co będzie w późniejszej karierze interesowało przyszłego twórcę Sin City jako artystę.

Daredevil według Millera ma na pewno minusy. Jak się zapewne domyślacie największym jest to, że to stara szkoła tworzenia komiksu. Znajdują się tu duże bloki tekstu, a grafika nieco już trąci myszką.  Ja bym jednak nie dramatyzował, uzbroił się w odrobinę odwagi i sięgnął po te komiksy. Tak, to ramota, ale czyta się ją bardo dobrze i zaledwie kilka chwil potrzeba, by wkręcić się w te historię do reszty. 



wtorek, 5 lutego 2019

Kaznodzieja. Tom 6. Garth Ennis/Steve Dillon




Drugie wydanie „Kaznodziei” ze scenariuszem Gartha Ennisa i rysunkami Steve'a Dillona dobiło do finału. Nie będę kłamał, miło znów podróżować z Custerem i jego ekipą. W sumie napisałem o tym komiksie już pięć razy (ten jest szósty). Poprzednie moje wypociny były tekstem przekrojowym dla Mortal więc nie miałem wtedy okazji marudzić. Zróbmy to więc teraz i traktujcie ten wpis jako postscriptum, zapisek na marginesie, nie jako recenzję.

Ta seria jest o kilkadziesiąt zeszytów za długa. Od dwóch tomów zbiorczych postacie szwendały się bez celu i lepiej by było, gdyby cykl skończył się trochę wcześniej. Owszem, Ennisa zawsze fajnie poczytać, niemniej czuć, że sztucznie rozdmuchiwał opowieść. Plusem jest jednak to, że dzięki temu miał czas na głębsze wejście w postać Cassidy'ego, czyniąc z irlandzkiego wampira personę bardzo niejednoznaczną, jeszcze ciekawszą i najbardziej ludzką z wszystkich przedstawionych tu bohaterów. Ale to chyba jedyny plus przeciągania tej serii. Wydaje mi się, że również humor Ennisowi się stępił i kolejne urywanie komuś penisa osobiście traktuję jako drastyczny kawał z wielką brodą, który ani nie robi wrażenia, ani nie śmieszy. Jeśli zna się już inne komiksy Irlandczyka, to wie się też, że złoczyńcy zawsze są u niego dewiantami seksualnymi – powielanie tego schematu wydaje mi się nudne.

Autor nie porwał się na szczególnie zaskakujący finał, co sprawia, że ogólnie jestem trochę zawiedziony lekturą, bo główną zaletą „Kaznodziei” jest wszak to, że to bardzo oryginalny twór. Ennis nie odważył się zrobić krzywdy swoim bohaterom, i sugeruje happy end dla wszystkich. Seria kończy się, bo skończyć się musiała, a bohater klasycznie odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. Nie ma w tym za wiele dramaturgii i ogólnie dwa ostatnie tomy stanowią najsłabsze ogniwo tej opowieści.

Nie będę ukrywał, że z całej historii szczególnie lubię serie poboczne, które nam w polskim wydaniu serwowano w ramach głównego cyklu. Opowieść o Świętym od morderców to jeden z lepszych westernów, jakie przydarzyły się temu medium i bardzo się cieszę się z możliwości przeczytania go znowu. Nie będę prawdopodobnie szybko wracał do „Kaznodziei”, a jeśli już to zaaplikuję sobie właśnie ten fragment w oderwaniu od całości. Również Gębodupa to genialna postać, ale mam wrażenie, że znajduje się w tej opowieści bez wyraźnego celu – ot, tylko po to, by się pojawić i generować humor sytuacyjny.

Niezaprzeczalnym plusem jest to, że Ennis już nigdy nie wrócił do „Kaznodziei” i więcej nie odcinał kuponów od swojego najsłynniejszego dzieła. To dobrze, i lepiej żeby tak zostało już na zawsze. Takim zamkniętym historiom dalsze gmeranie może tylko zaszkodzić.

Mimo tych minusów uważam opus magnum szalonego Irlandczyka za bardzo udany twór. Być może nie jest to rzecz, która dzisiaj może zmienić wasze spojrzenie na medium, bo przez lata wiele już w komiksie się wydarzyło, ale w momencie pierwszej publikacji musiała robić piekielnie duże wrażenie. Nie bez przyczyny jest jedną z najjaśniejszych gwiazdek w katalogu Vertigo. Prawdopodobnie chcecie tę historię przeczytać. Nawet tylko po to, by na własnej skórze przekonać się ile jest prawdy w obiegowej opinii o genialności Ennisa jako scenarzysty.