środa, 29 maja 2024

Kroniki Jerozolimskie. Guy Delisle.

 



Wznowienie Kronik Jerozolimskich to pomysł trafiony. Gdy w Strefie Gazy trwa właśnie eskalacja, która przybrała formę ludobójstwa ludności cywilnej, warto wrócić do opowieści, w której napięcie między Palestyńczykami a ludnością Żydowską stanowi istotne tło. Guy Delisle przybył do Izraela w 2008 roku i został tam półtorej roku. Sumę swoich obserwacji – tych małych i dużych – zawarł w ponad 300 stronicowym komisie, będącym czymś na kształt reportażu pomieszanego z autobiograficznymi wątkami natury obyczajowej.

Początki są oczywiście trudne. Autor wraz z pranerką i dwójką dzieci próbują zaaklimatyzować się w arabskiej dzielnicy położonej we „wschodniej” Jerozolimie. We „wschodnie”... lub na Zachodnim Brzegu Jordanu, co – jak tłumaczy jedna z bohaterek komiksu - nie jest do końca jasne. Żona narratora pracuje w organizacji MSF zajmującej się pomocą humanitarną Palestyńczykom w Strefie Gazie, dlatego to właśnie Guy przyjmuje rolę kury domowej i opiekuje się dziećmi. Jednak czasami udaje mu się wymknąć w teren, gdzie może w spokoju porysować i pozwiedzać.

I tak - oczami Delisle - poznajemy nie tylko Jerozolimę, ale także Tel Awiw, Ramallah i inne miasta, dzielnice, rubieże. Razem z nim wchodzimy - zarówno do świętych budynków - jak i na place zabaw, zaglądamy do Grobu Pańskiego oraz przydrożnych kawiarni, spacerujemy - raz wzdłuż Ogrójca - raz wzdłuż wielkiego muru oddzielającego Strefę Gazy, obserwujemy przeróżne zwyczaje i święta, spotykamy mniej, lub bardziej specyficznych ludzi najróżniejszych wyznań - innymi słowy – wspólnie z protagonistą po uszy zanurzamy się w tym wielokulturowym tyglu największych religii świata.

Autor jest ateistą, ale „ateistą niewojującym”. Jego stosunek do religii nosi znamiona szacunku połączonego z pewną dozą dystansu. Niemniej interesują go te sprawy. Czasem opisuje jakąś biblijną historię, lub religijny zwyczaj w sposób skrótowy i dosłowny, co oczywiście ma wydźwięk humorystyczny. Polecam zainteresowanie się przepowiednią o tzw. Czerwonej jałówce. Gdy usłyszałem kiedyś o niej po raz pierwszy, myślałem że to teoria spiskowa. Niemniej rzeczywiście Żydzi dążą do odtworzenia tego wymarłego gatunku krowy, aby za sprawą popiołu uzyskanego z jałówki (czerwonej, błądź rudej), przejść rytuał oczyszczenia, który umożliwi im powrót na Świątynne Wzgórze Jerozolimy. Ponoć są już blisko.

Czytając inny komiks Delisle pt. „Shenzhen” o jego pobycie w Chinach miałem mieszane uczucia. Brakowało mi w nim odmalowania powagi sytuacji politycznej państwa, które łamie podstawowe prawa człowieka. Dominowało spojrzenie autora, które jest spojrzeniem mieszczańskim z wiecznie towarzyszącą mu nieznośną lekkością bytu. Dlatego snuta opowieść zamieniła się w serię zgrabnie uszeregowanych, zabawnych lub kuriozalnych sytuacji, które są charakterystyczne dla kontaktów przybysza z obcą mu kulturą.

W Kronikach natomiast dochodzi do ciekawego połączenia obserwacji rzeczy ulotnych, często pozornie błahych (żółw spotkany przy drodze, przepełnione śmietniki) z wydarzeniami poważnymi, nierzadko o charakterze tragicznym („Operacja Płynny Ołów”), których sens polityczny jest nie do pominięcia. Mamy tu także dobrze odmalowaną uciążliwość checkpointów oraz dramat Palestyńczyków, którzy są wyrzucani ze swoich domów i ze swojej ziemi przez tzw. Żydowskich osadników.

Autor nie ucieka się jednak do szybkich ocen. To w klasycznym reportażu uzyskujemy pełen ogląd sytuacji. Delisle natomiast pokazuje nam jedynie te fragmenty rzeczywistości, które zdołał zaobserwować. Jego cartoonowe alter ego, gdy widzi obrazy budzące grozę, bądź zdziwienie, zamiera w osłupieniu pozbawionym komentarza. To czytelnik decyduje o ostatecznej interpretacji tego gestu.

Wspomniana przeze mnie wcześniej nieznośna lekkość bytu, która towarzyszy wędrówkom głównego bohatera także w tym komiksie, mogłaby irytować, gdy nie to, że autor szczerze ją obnaża, w pełni dając o niej świadectwo. Mamy przecież sceny, kiedy Delisle po prostu wygodnie spędza wakacje, np. siedząc na leżaku nad morzem, gdy tymczasem Izraelskie myśliwce przelatują mu nad głową, kierując się w stronę Strefy Gazy, gdzie zrzucą bomby na najpewniej niewinnych ludzi.

Uproszczony styl rysowania nie podlega w tym komiksie ewolucji, jest mniej więcej taki, jak w pozostałych albumach tego twórcy. Autorzy innych obrazkowych opowieści autobiograficznych często wybierają cartoonową kreską, rzecz jasna o odmiennym stylu charakterystycznym dla każdego z nich. Warto zaznaczyć, że język komiksu pomaga tutaj lepiej zrozumieć przedstawioną rzeczywistość (topograficzne bardzo skompilowaną) za pomocą różnych wykresów oraz map, które np. w filmie dokumentalnym, zniknęłyby zanim zdążylibyśmy się im przyjrzeć.

Komiks podzielony jest na rozdziały – miesiące oraz krótkie podrozdziały - epizody, których tytuły sygnalizują kolejne poruszane przez autora tematy. Nie ma jednej linii dramaturgicznej – narracja składa się z serii anegdot, dlatego polecam przerwy w lekturze, aby uniknąć uczucia lekkiego znużenia i monotonii. W historii pojawia się co jakiś czas drobna przerwa – element wytchnienia - w postaci całych plansz „milczących kadrów” - swoistych widokówek z miejsc, które Delisle zobaczył.

Gdy krytykowanie ludobójstwa dokonywanego przez Żydów uchodzi za rzecz kontrowersyjną, a politycy wszelkiej maści nabrali wody w usta - „Kroniki Jerozolimskie” wydają się potrzebną lekturą. Rzecz jasna nie jest to jakieś kompleksowe kompendium wiedzy o Jerozolimie. Komiks zawiera w sobie jedynie/aż subiektywną perspektywę autora oraz to co zdołał zobaczyć, przeżyć (informacje zaczerpnięte z drugiej, czy trzeciej ręki, wypadają tu mniej przekonywająco). Czytelnikowi z łatwością przyjdzie utożsamić się z autorem. W końcu każdy z nas bywa nieco drobnomieszczański i pogubiony w tym pogmatwanym, szalonym świecie. 

 

Autor:  Jakub Gryzowski

czwartek, 16 maja 2024

Frontier. Singelin.

 

 


 Szczerze powiem, że nie doceniałem Singelina. Jego poprzedni wydany u nas komiks „PTSD” urzekł mnie od strony formy, ale fabularnie był taki sobie i pozostawił mnie z niedosytem. Pisząc recenzję, ująłem to dyplomatycznie, ale to był jeden przypadków: znajdź scenarzystę albo get the fuck out. Grafy podobały mi się jednak na tyle, że dałem autorowi drugą szansę. Jestem zaskoczony, bo „Frontier” jest komiksem znakomitym zarówno na poziomie graficznym jak i fabularnym. Chyba najlepszym, jaki czytałem w tym roku.

Tak jak przy „PTSD” wyczuwalne mocno mangowe wpływy przekładały się na fabułę i rysunki, tak we „Frontier” dostajemy rzecz inspirowaną ewidentnie serialem „Expanse”, a przynajmniej ja to tak odbieram. W swojej klasie to jednak komiks wybitny, nie tylko kalka ze znakomitego serialu, który skradł serca widzów (powieści nie czytałem, ponoć są jeszcze lepsze). Porównuję je, bo pojawiają się tu po prostu podobne motywy: wszechmocne korporacje i opór jednostki wobec nich, podbój gwiazd, najemnicy i naukowcy pracujący dla wielkich, bezdusznych firm, problemy ludzi urodzonych już podczas kolonizacji kosmosu, którzy nawet nie stąpali po Ziemi. Warto zauważyć jednak, że tematy społeczno-polityczne i wszelkie efektownie narysowane technikalia stanowią też tło dla opowieści o ludziach z krwi i kości. Nawet jeśli narysowano ich w umownym cartoonowo-mangowym (to też zalicza się do Chibi?) stylu. Mamy tu bowiem naprawdę genialnie zarysowane postacie, przekonująco zbudowany, tętniący życiem świat i wszelkie elementy sprawiające, że kończąc lekturę miałem wrażenie obcowania z dziełem kompletnym. Absolutnym z arcydziełem komiksowego science-fiction.

Rysunki były genialne już w „PTSD”, ale o ile tam nawiązywały mocno do mang z „Ghost in the Shell” na czele, tak tu mamy kosmiczną sagę, której szablonu graficznego znaleźć nie mogę. Możliwe, że jest to dzieło osobne, bo obrany styl wydaje się bardzo oryginalny. Realistyczne jest tu wszystko, łącznie z pojazdami i krajobrazami. Wszystko prócz postaci będących pociesznymi ludkami, żywcem wyjętymi z japońskiej popkultury. To zderzenie dwóch światów: sci-fi znanego z komiksów frankofońskich oraz mangi. Do tego kolorowanie to prawdziwy sztos, a grafiki pięknie wyglądają w dużym formacie i na offsetowym, kremowym papierze (nie znalazłem informacji jaki to papier, ale pasował idealnie). Komiks wydany jest po mistrzowsku i chylę czoła przed całym zespołem, który realizował u nas ten projekt. To w pełni profesjonalna robota.

Nie jestem w tej dziedzinie autorytetem, ale wydaje mi się, że dla miłośników SF ten album to absolutne „musisz mieć”. Mimo realistycznego ukazania tematów społeczno-politycznych i kosmicznego tła czyniącego tę opowieść dojrzałym przedstawicielem science-fiction, nie jest to przeintelektualizowana, trudna opowieść, tylko coś, co wciąga się jednym tchem. Pełna bohaterów, w których się wierzy i których się lubi. Od czasu „Planetes” Makoto Yukimury nie czytałem lepszego komiksu w tym gatunku.

wtorek, 7 maja 2024

Cibi Usagi. Julie i Stan Sakai.

 


 


W tym roku mnie i Usagiemu strzela czterdziestka. Sam czytam przygody Długouchego już niemal pół życia. Nie znudziły mi się nawet przez chwilę, bo Sakai nie zszedł poniżej pewnego poziomu nawet w swoich trudnych życiowych chwilach, a spotkały go takie tragedie jak śmierć wnuka i pierwszej żony. Jako zatwardziały kolekcjoner jego opowieści musiałem więc sięgnąć po „Chibi Usagi”, zrobioną z drugą żoną na pokładzie i przeznaczoną dla dzieci wariacją na temat przygód królika samuraja.

Ogólnie regularne komiksy o Usagim Yojimbo mogą czytać młodzi ludzie, „Chibi…” jednak przeznaczone jest stricte dla kilkulatków. Sam nie dorobiłem się dzieci, ale pozostawałem w krainie opowieści obrazkowych dla najmłodszych bardzo długo, wszak przez lata pisałem o komiksach dla maluchów. Odpuściłem to kilka lat temu i powiem szczerze, że tęskniłem za tą formą rozrywki, za pisaniem dla rodziców, którzy szukają komiksów dla swoich pociech. „Chibi Usagi” przypomniał mi, jak dobre rzeczy z tej półki ukazują się obecnie na naszym rynku.

Czytałem ten niewielki tomik z prawdziwą przyjemnością, mimo iż (jak wspomniałem) mam już na karku czterdziestkę. To mini wariacja na temat „Siedmiu samurajów” Kurosawy, bo bohaterowie zostają niejako wynajęci do uratowania wioseczki przed zbójami. Oczywiście są tu pewne uproszczenia, nie ma też opowieści o honorze samuraja oraz motywów śmierci, które pojawiają się w regularnym komiksie i dziele Kurosawy. Wątki społeczne, jak niewolnicze wykorzystywanie pewnych stworzonek przez złego króla Salamandra, już za to tu znajdziemy. Zamiast ostrych jak brzytwa mieczy samurajskich chibi-postacie korzystają z bokenów, drewnianych treningowych mieczyków, którymi wywijają walcząc z chibi-straszydłami. Wszystko jest tu przerysowane i sympatyczne, co sprawia, że to wymarzona lektura dla dzieci. Dzięki niej Wasze pociechy zanurzą się w iście japońskim świecie, poznają nawet kilka nowych, egzotycznych słówek. Ich wrażliwość nie zostanie niczym skrzywdzona.

Mam wrażenie, że powinno powstać więcej takich książeczek. Usagi Yojimbo to ogólnie samograj i w tej formie sprawdza się równie dobrze co w wersji oryginalnej. Do serialu Netflixa dla dzieci, luźno inspirowanego motywami z komiksu Sakaiego, nigdy się nie przekonałem, ale „Chibi Usagi” kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza i będę straszny: nie oddam swojego egzemplarza żadnemu dziecku! Tym bardziej, że na końcu znajduje się przygoda normalnego Usagiego, który podczas walki z demonem pada zemdlony i we śnie spotka swojego chibi-odpowiednika. No muszę mieć to w kolekcji!