czwartek, 16 maja 2024

Frontier. Singelin.

 

 


 Szczerze powiem, że nie doceniałem Singelina. Jego poprzedni wydany u nas komiks „PTSD” urzekł mnie od strony formy, ale fabularnie był taki sobie i pozostawił mnie z niedosytem. Pisząc recenzję, ująłem to dyplomatycznie, ale to był jeden przypadków: znajdź scenarzystę albo get the fuck out. Grafy podobały mi się jednak na tyle, że dałem autorowi drugą szansę. Jestem zaskoczony, bo „Frontier” jest komiksem znakomitym zarówno na poziomie graficznym jak i fabularnym. Chyba najlepszym, jaki czytałem w tym roku.

Tak jak przy „PTSD” wyczuwalne mocno mangowe wpływy przekładały się na fabułę i rysunki, tak we „Frontier” dostajemy rzecz inspirowaną ewidentnie serialem „Expanse”, a przynajmniej ja to tak odbieram. W swojej klasie to jednak komiks wybitny, nie tylko kalka ze znakomitego serialu, który skradł serca widzów (powieści nie czytałem, ponoć są jeszcze lepsze). Porównuję je, bo pojawiają się tu po prostu podobne motywy: wszechmocne korporacje i opór jednostki wobec nich, podbój gwiazd, najemnicy i naukowcy pracujący dla wielkich, bezdusznych firm, problemy ludzi urodzonych już podczas kolonizacji kosmosu, którzy nawet nie stąpali po Ziemi. Warto zauważyć jednak, że tematy społeczno-polityczne i wszelkie efektownie narysowane technikalia stanowią też tło dla opowieści o ludziach z krwi i kości. Nawet jeśli narysowano ich w umownym cartoonowo-mangowym (to też zalicza się do Chibi?) stylu. Mamy tu bowiem naprawdę genialnie zarysowane postacie, przekonująco zbudowany, tętniący życiem świat i wszelkie elementy sprawiające, że kończąc lekturę miałem wrażenie obcowania z dziełem kompletnym. Absolutnym z arcydziełem komiksowego science-fiction.

Rysunki były genialne już w „PTSD”, ale o ile tam nawiązywały mocno do mang z „Ghost in the Shell” na czele, tak tu mamy kosmiczną sagę, której szablonu graficznego znaleźć nie mogę. Możliwe, że jest to dzieło osobne, bo obrany styl wydaje się bardzo oryginalny. Realistyczne jest tu wszystko, łącznie z pojazdami i krajobrazami. Wszystko prócz postaci będących pociesznymi ludkami, żywcem wyjętymi z japońskiej popkultury. To zderzenie dwóch światów: sci-fi znanego z komiksów frankofońskich oraz mangi. Do tego kolorowanie to prawdziwy sztos, a grafiki pięknie wyglądają w dużym formacie i na offsetowym, kremowym papierze (nie znalazłem informacji jaki to papier, ale pasował idealnie). Komiks wydany jest po mistrzowsku i chylę czoła przed całym zespołem, który realizował u nas ten projekt. To w pełni profesjonalna robota.

Nie jestem w tej dziedzinie autorytetem, ale wydaje mi się, że dla miłośników SF ten album to absolutne „musisz mieć”. Mimo realistycznego ukazania tematów społeczno-politycznych i kosmicznego tła czyniącego tę opowieść dojrzałym przedstawicielem science-fiction, nie jest to przeintelektualizowana, trudna opowieść, tylko coś, co wciąga się jednym tchem. Pełna bohaterów, w których się wierzy i których się lubi. Od czasu „Planetes” Makoto Yukimury nie czytałem lepszego komiksu w tym gatunku.

Brak komentarzy: