wtorek, 26 marca 2019

Halloween Blues. Kasprzak/Mythic



„Halloween Blues” po kilku latach nieobecności wraca na półki księgarskie. Fajnie, że Egmont wznawia frankofony ze swojej oferty, ale wybór tego konkretnego albumu trochę mnie dziwi – pierwsze wydanie dość długo się wyprzedawało.  Zresztą czytałem już kiedyś ten zbiór kryminalnych komiksów. Nic z fabuły nie zapamiętałem, więc sięgając po opasły tom byłem jak całkowicie świeży czytelnik, ale okazuje się, że nie bardzo jest za co pamiętać opowiedziane tu historie. 

Od strony fabularnej, za którą odpowiedzialny jest scenarzysta kryjący się pod pseudonimem Mythic, to bardzo generyczny kryminał. Ciekawy i oryginalny jest tu jedynie motyw nadprzyrodzony. Oto bowiem główny bohater, małomiasteczkowy policjant, widuje ducha swojej zmarłej żony, która za życia była seksowną (jest tu narysowanych sporo ładnych cycuszków milordzie!) gwiazdą filmową. Wątkiem splatającym wszystkie zebrane tomy jest motyw jej niewyjaśnionej śmierci. Podejrzanym o dokonanie morderstwa jest nawet główny bohater, który był w pobliżu miejsca zdarzenia w stanie chwilowej nieświadomości. To właśnie ten element jest lejtmotywem i to on skłaniał mnie (prócz rysunków Kasa, ale o tym zaraz) do przewracania kartek, na których toczyły się dość mało interesujące śledztwa prowadzone przez protagonistę.



Nie ma co się okłamywać – to nie ze względu na scenariusze tom ten został wydany w naszym kraju. Główną, istotną dla nas gwiazdą tego albumu jest Zbigniew Kasprzak, jeden z naszych towarów eksportowych na rynek frankofońskiego komiksu. Autorowi grafik nie można nic zarzucić. Genialnie odnalazł się w fabułach dziejących się w latach 50-tych i tylko dzięki talentowi Kasprzaka udaje się autorom zabrać nas w nostalgiczną wycieczkę po tej dekadzie. W jego realistycznych rysunkach tak samo, a może nawet bardziej niż ludzie, liczą się retro-dekoracje przyozdabiające tę opowieść. Grafik wspaniale przedstawia wszelkie przedmioty charakterystyczne dla tej epoki, zaczynając od tła, przez modę, aż po perfekcyjnie narysowane oldsmobile. 



Za kolory odpowiedzialna jest znana z kart „Thorgala” i „Szninkla”* Graza, czyli Grażyna Fołtyn-Kasprzak, prywatnie żona Zbigniewa. Bardzo cenię jej prace i zapewniam, że również tu stanęła na wysokości zadania idealnie dopełniając rysunki męża. Co ciekawe, mimo iż mamy do czynienia z noir, to kolorystka zrezygnowała z nakładania ciemnych, mrocznych barw. Mało tu też gry światłocieniem, a może wpada raczej powiedzieć, że jest ona bardziej subtelna niż u typowych przedstawicieli tego nurtu. Zapomnijcie o Sin City i Parkerze. Mimo gatunkowości warstwa graficzna niczego nie naśladuje. To po prostu Kasprzaki w pełnej krasie, co oznacza wysoką, realistyczną jakość produktu. 

Ostatecznie jestem nieco rozdarty. Lektura sprawiła mi nawet dużą przyjemność, bo w ostatecznym rozrachunku komiks niedostatki fabularne nadrabia fantastycznymi grafikami, ale medium ma przecież dwa poziomy i jedna jego warstwa kuleje. Sięgając po ten album musicie być świadomi, że nie ma w nim porywającej historii. Sprawa jest dość prosta – jeśli lubicie krechę Kasprzaka, to chcecie mieć (pewnie już nawet macie) ten komiks na półce. Jeżeli jednak nie bierze was zupełnie realistyczna, charakterystyczna dla frankofońskiego, mainstreamowego komiksu  maniera, w której Kasprzak jest mistrzem, to raczej nie macie tu czego szukać. 



*Wiem, że popularna jest opinia, że „Szninkiel” powinien być czarno-biały – ja uważam, że artystka zrobiła bardzo dobrą robotę przy kolorowej wersji i po cichu liczę na to, że następne wznowienie od Egmontu będzie kolorowe. 

czwartek, 14 marca 2019

Ludzie Północy. Tom 3. Saga europejska.


„Ludzie Północy” pisani przez Briana Wooda nie są wielką sagą o wikingach. Nie są też serią trzymająca się konkretnych bohaterów, a antologią zbierającą kilkuzeszytowe, zamknięte opowieści o różnych ludziach, dziejące się w różnych okresach. Daje to scenarzyście szansę szerokiego ukazania tematyki, ale sprawia też, że komiks dotyka przykra epizodyczność, bo brak tu postaci, do których można byłoby się przywiązać i im kibicować. O każdym z bohaterów zapominamy zaraz po zakończeniu jego historii. Autor ma najzwyczajniej za mało miejsca, by nakreślić głębiej ich sylwetki. Czuć, że to zdolny twórca, który nie idzie na łatwiznę, ale wydaje mi się, że  obierając taką formułę sam przekreślił swoje szanse na stworzenie zapadającej w pamięć opowieści. 


Seria ma jednak swoje plusy. Wyróżnia się wśród  dzieł o wikingach między innymi tym, że autor nie skupia się na łupieżczych wyprawach brodatych mięśniaków. Zamiast tego kreśli portrety bohaterów żyjących w trudnych czasach, uprawiających nieurodzajną ziemię – ludzi, którym odmarzają dupy podczas siedmiomiesięcznego okresu zimy, których rodziny zabiera zaraza, nieszczęśników pozbawionych boskiej przychylności. Interesują  go odszczepieńcy, a nawet marginalizowane w takich opowieściach kobiety. To wszystko sprawia, że  jednak warto sięgnąć po ten komiks jeśli – tak jak ja – jesteście zainteresowani życiem wikingów, bo co by nie mówić o komiksie Wooda, to trzeba przyznać, że scenarzysta dobrze odrobił lekcje historii.

Pomimo wyraźnych starań autorowi nie udało się stworzyć czegoś, co zostanie okrzyknięte klasyką i zapamiętane na dekady. Ciężko uniknąć porównania dzieła Wooda z serialem „Wikingowie” – zwłaszcza, że w tym tomie autor podjął temat oblężenia Paryża przez ludzi północy, czyli wątku zobrazowanego również w produkcji History Channel. Niestety w tym zestawieniu komiks nie wypada zbyt korzystnie. Zdecydowanym plusem są świetne rysunki Simona Gane, którego kreska kojarzy mi się bardziej z komiksem niezależnym niż mainstreamem, ale i tak to nie wystarczyło by konkurować z widowiskiem zaoferowanym widzom przez telewizję. Walka była nierówna, bo film pewnie bardziej potrafi przemówić do odbiorcy, ale przecież przez lata komiksy Vertigo wygrywały triumfalnie takie starcia oferując rozrywkę przewyższającą jakością niejeden celuloidowy wytwór kultury popularnej.



Skoro już wspomniałem o grafikach, to muszę je teraz bardzo pochwalić. To pierwsza odsłona tej serii, w której nie było ani jednego (zmieniają się co historię) słabego rysownika. Warstwa plastyczna trzeciego tomu przemawia do mnie bardziej niż poprzednich. Gdyby taki poziom utrzymywał się od początku, seria zyskałaby dużo w moich oczach.

Niech Was nie zmyli logo Vertigo na okładce, które zazwyczaj (przynajmniej w naszym kraju, do którego najczęściej docierają nieprzeciętne pozycje z tej stajni) kojarzy się z bardzo dobrą lekturą. To, że takie serie jak „Ludzie Północy” znajdują miejsce na naszym rynku świadczy o jego rozwoju. Jest już tylu odbiorców i takie zapotrzebowanie, że spokojnie poradzą sobie nawet średniaki. Nie jest to oczywiście pozycja całkowicie zła, więc osobiście nie skreślam Wooda jako artysty i z ciekawością sięgnę po jego inne komiksy, jeśli pojawią się w naszym kraju.


Corto Maltese. Młodość. Tom 9.

 


Tego się nie spodziewałem. W dziewiątym tomie przygód Corto Maltese nie czuć zupełnie zmęczenia materiału. Co więcej – mimo iż jest to króciutka historyjka, to odcinek ten chyba będzie jednym z moich ulubionych albumów z całej serii. To prosta, ale przekozacka opowieść, znakomicie poszerzająca uniwersum stworzone przez Hugo Pratta.

Tom nosi tytuł „Młodość”, więc można było się spodziewać, że będzie przedstawiał wczesne losy Corto. Nic bardziej mylnego, bo to nie on jest bohaterem komiksu. Główne skrzypce w tej historii grają: słynny pisarz powieści przygodowych Jack London i młody, o dziwo gładko ogolony, Rasputin, który do tej pory tylko czasem przechadzał się po kartach tej opowieści. W latach 1904-1905, w czasie wojny Japońśko-rosyjskiej, Rasputin zostaje dezerterem z rosyjskiej armii i jego losy przecinają się z przygodami Londona, który w czasie tego konfliktu był korespondentem wojennym. Sławny pisarz w dziwnych okolicznościach wplątuje się w pewną kabałę, przez którą najwyraźniej będzie musiał się pojedynkować z Japońskim mistrzem miecza. Szans na przeżycie konfrontacji nie ma żadnych i wykaraskanie się z tej opresji sprawi mu nie lada problem. Nie będę zdradzał więcej szczegółów. Dodam tylko, że kluczową rolę w intrydze odegra młody Rasputin. Corto, mimo iż sprawuje w tej opowieści ważną funkcję, jest przez większość czasu jedynie wspominany przez bohaterów.



Pratt w swojej opowieści wielokrotnie korzystał z autentycznych postaci, ale tego co zrobił w tym albumie się nie spodziewałem. Wyszło zaskakująco, świeżo i odważnie. Ten mały przerywnik wpuścił sporo rześkiego powietrza do serii. Co więcej – narracja jest nowocześniejsza, bardziej skupiona na opowiadaniu obrazem. Nie ma tu dużej ilości tekstu, a do tego Pratt przyzwyczaił mnie w swoich poprzednich historiach. Od strony graficznej nie mam temu albumowi nic do zarzucenia. Autor zdaje się grać czernią nieco mniej niż wcześniej, ale to może być złudzenie spowodowane tym, że album został koloryzowany – oryginalnie komiksy o Corto ukazywały się w czerni i bieli. Niemniej ja, mimo iż na początku trudno mi było się przyzwyczaić, polubiłem te kolory i muszę pochwalić edycję Egmontu. 



Niby myślałem, że już widziałem wszystko, co ten autor ma do zaoferowania. Okazało się, że jest inaczej. W opowieściach o Corto tkwi dalej sporo potencjału i mam nadzieję, że Pratt jeszcze nie raz mnie zaskoczy. Do publikacji zostało Egmontowi jeszcze pięć tomów tej serii. Oby były równie dobre, co „Młodość”.


Hellboy. Tom 5 i 6.



Hellboy to rzecz ponadczasowa, zgrabnie łącząca pulpowe motywy z okultyzmem, mitologiami całego świata, retro-futurystyczną fantastyką i pełnokrwistym lovecraftowskim horrorem. Sam autor doczekał się licznych naśladowców, a jego „Piekielny Chłopiec” mocno odcisnął się na popkulturze.

Zaczęło się od pomysłu młodego wówczas rysownika, Mike’a Mignoli, który chciał stworzyć swoją własną serię. Miał już na koncie pracę w przemyśle, ale nie czuł się spełniony ilustrując czyjeś pomysły. Zgłosił się więc do raczkującej wówczas firmy Dark Horse, będącej imprintem DC Comics, pod której szyldem publikowano autorskie serie takich mistrzów komiksu jak Stan Sakai czy Frank Miller. Dostał zielone światło. Na początku jednak obawiał się sam pisać historię, dlatego do współpracy zaprosił tuza mainstreamowego komiksu – Johna Byrne’a. Mimo, iż to on jest odpowiedzialny za rozpisanie scenariusza do pierwszej opowieści o Piekielnym Chłopcu, to w gruncie rzeczy fabuła wykuta została właśnie ze zbioru pomysłów młodego rysownika. Rzecz ładnie się wyklarowała i drugi tom napisał już sam Mignola. Dobrze, że w końcu się ośmielił, bo trafił w dziesiątkę i stworzył dzieło unikalne, które w kilka lat stało się żelazną klasyką.

Cała historia zaczyna się 23 grudnia 1944 roku. Naziści-okultyści, do spółki z szalonym mnichem Rasputinem, przywołują dziecko-demona, które przypadkowo trafia w ręce aliantów. W ich szeregach znajduje się Trevor Bruttenholm. To on zajmie się małym diabełkiem i wraz z nim będzie stanowił trzon organizacji zwanej Biurem Badań Paranormalnych i Obrony. Gdy Hellboy dorośnie (a dzieje się to nadzwyczaj szybko) będzie dla niej wykonywał niebezpieczne misje polegające na unieszkodliwianiu wszelkiej maści potworów, duchów i groźnych okultystów. Nad wieloma z wyzwań będzie majaczyć groźnie faszystowska wrona, bo jak się okazuje szaleni naziści-okultyści w ukryciu przetrwali krach Trzeciej Rzeszy i dalej stanowią realne zagrożenie dla świata. Na swojej drodze Hellboy spotka też masę lovecraftowskich stworzeń jak i istot żywcem wyjętych z mitologii całego świata. Nad serią wisi też pewna tajemnica, która zespala luźno powiązane ze sobą epizody. Dotyczy ona przeszłości i przyszłości „Piekielnego Chłopca”, który (jak okazuje się w późniejszych tomach) ma odegrać ważną rolę w nieubłaganie nadciągającej apokalipsie. Hellboy nie jest chętny maczać w tym palce i plątać w to swoich przyjaciół, w pewnym momencie porzuca więc Biuro (o dalszych losach organizacji traktuje poboczna seria), każe się wszystkim odwalić, zaczyna podróżować po świecie i uciekać przed nieuchronnym przeznaczeniem.

Seria o Hellboyu od początku była arcydziełem od strony graficznej. Ekspresjonistyczne rysunki Mignoli nacechowane są bardzo wyrazistym stylem, w którym pobrzmiewają zarówno echa Jacka Kirbyego, jak i cząstka warsztatu Hugo Pratta (gruba, wyrazista krecha do złudzenia przypomina mi jego prace). Przez dłuższy czas autor sam ilustrował swoje scenariusze, ale w pewnym momencie został tak przygnieciony innymi obowiązkami (nadzorowanie serii pobocznych i praca przy ekranizacji „Hellboya” autorstwa Guillermo del Toro – moim zdaniem średnio udana), że musiał zaprosić innych twórców do rysowania swojej serii. Miał niebywałe szczęście, bo pracować z nim zgodził się między innymi Richard Corben, ikona komiksu niezależnego, który wraz ze swoim obskurnym, undergroundowym stylem okazał się genialnym zastępstwem i swoim pojawieniem się w komiksie głównego nurtu zelektryzował branżę (skończyło się licznymi nagrodami). Następnie serię przejął Duncan Fegredo, który próbował połączyć bardziej realistyczny warsztat z zupełnie nierealistyczną kreską Mignoli. Wyszło bajecznie i dziś trudno sobie wyobrazić by ojciec Hellboya mógł znaleźć dla siebie lepszego następcę. Ważną postacią dla serii jest też kolorysta Dave Stewart, któremu zawdzięczamy fakt,, że cały cykl jest bardzo spójny od strony estetycznej.

Minęło 25 lat od czasu ukazania się pierwszych zeszytów Hellboya. To bezsprzecznie jedna z najwybitniejszych serii nowożytnego komiksu. Doczekała się zarówno licznych pobocznych opowieści jak i ekranizacji (zarówno fabularnych jak i animowanych), a nawet gier osadzonych w tym uniwersum. U nas jest obecnie wznawiana (i równolegle wydawany jest cykl poboczny opowiadająca o losach B.P.O po odejściu Hellboya, więcej: Z Archiwum X w świecie Hellboya [B.B.P.O]) w pięknej twardo okładkowej edycji. Szybko kupujcie, póki jest na półkach. Niedługo do kin ma trafić kolejny film o przygodach „Piekielnego Chłopca”, i strzelam, że lepszego momentu na wejście w tą serię nie będzie.