niedziela, 25 lipca 2021

Usagi Yojimbo. Księga 8. Stan Sakai

 


Gdyby nie Usagi Yojimbo, prawdopodobnie nie byłoby komiksowego oblicza Arkham. Dostałem ten tytuł w ręce w czasach, gdy już stroniłem od opowieści obrazkowych. Przytachał go do mnie piszący ostatnio na Arkham Jakub Gryzowski, twierdząc że to będzie coś co mi się spodoba. Trafił w dziesiątkę. Przez lata, gdy byłem „pięknym dwudziestoletnim” (i w głowie było mi głównie fiu bzdziu) to była jedyna zbierana przeze mnie seria komiksowa. Co mnie w tym komiksie tak urzekło?


Pierwszym tomem było dla mnie legendarne, nagrodzone Eisnerem „Ostrze Bogów”. Komiks zjawiskowy, z jednej strony czerpiący z samurajskich legend, z drugiej z kina (znajdziemy tu nawiązania do słynnego „Kwaidan”). Była to jednak wielka, epicka fabuła, a to chyba nie jest to, z czym Usagi powinien się kojarzyć. Dziś częściej w tej serii pojawiają się kameralne opowieści. Taki też jest ostatni wznowiony wolumin 8 (zbierający 3 tomy regularnej serii), który właśnie trzymam w rękach. Tematem tych historii nie są wielkie, spektakularne bitwy a zagadki kryminalne czy opowieści o ninja, złodziejce-lisicy, czy dokumentalny wręcz zapis tworzenia i handlu sosem sojowym. Mimo iż moje serce skradło „Ostrze Bogów”, które do dziś pozostaje moim ulubionym tomem sagi, to chyba te pomniejsze opowieści są crème de la crème Usagiego, bo przez ich pryzmat ukazane jest życie i kultura ówczesnej Japonii. Japonii często małej, prowincjonalnej, dlatego tak cenne są pocztówki z tamtej epoki. Podkreślone zostaje też to, z jaką łatwością Stan Sakai, autor Usagiego, sięga po przeróżne konwencje. W ciągu 37 lat ukazywania się serii ani razu nie wybrzmiała tu fałszywa nuta i mimo iż autor co rusz wachluje gatunkami, to w każdym z nich czuje się znakomicie. 

 



Do tego wszystkiego dochodzi warstwa wizualna, o której jeszcze nie wspomniałem. Trzeba pamiętać, że seria jest dzieckiem nietypowych tendencji przechodzących chwilowy rozkwit w latach 80. Modne stały się wtedy historie o antropomorficznych bohaterach. Zwierzątkach chodzących na dwóch nogach i zachowujących się jak ludzie. Większość powstałych wówczas komiksów w tym stylu szybko zdechło śmiercią naturalną. Do świadomości zbiorowej przedarło się kilka. Obok Żółwi Ninja (wśród których czasem gościnnie pojawia się nie kto inny tylko Usagi i to chyba dzięki nim przebił się do mainstreamu) to postać Sakaiego przeżyła najdłużej. Z drugiej strony Usagi czerpie z zupełnie innych źródeł graficznych niż Żółwie, bo gdy te kradły wiele z Marvela (Daredevil), Królik Samuraj zakorzeniony był od początku w stylu mistrza komiksów z Kaczogrodu – Carla Barksa. 

 



Wznowienia regularnych tomów Usagiego dobiegają końca. Teraz czeka nas reprint serii pobocznych, które mają zostać zebrane w woluminach pod nazwą „Legendy”. Za chwilkę dostaniemy tez nie lada gratkę, pierwszy tom serii wydawanej już nie dla Dark Horse, a dla IDW – co ciekawe w pełni kolorowy. Wiem, wielu miłośników Usagiego nie uznaje kolorowanych wersji przygód Królika Samuraja. Ja jednak uważam, że skoro korzenie Usagiego są w komiksach z Kaczogrodu, to może to być całkiem udany i pożądany zabieg. 

 





 

Hill House Comics: Toń. Hill/Immonen

 


 

Podszedłem do serii wydawniczej Joego Hilla (syna Stephena Kinga, gdyby ktoś nie wiedział) dość entuzjastycznie. „Kosz pełen głów”, komiks rozpoczynający ten cykl w stylu „Alfred Hitchock przedstawia”, podobał mi się. Fabularnie może nie był wybitny, ale chwaliłem go głównie za rysunki. Drugi tom – „Dom dla lalek”, pisany przez Mike'a Careya – nie podobał mi się ani trochę, dałem jednak cyklowi jeszcze jedną szansę.

No i zrobiłem błąd. „Toń” to znowu rzecz słabsza i kulejąca mocno fabularnie. Mam wrażenie, że powstawała na zasadzie zabawy z kreatywnym pisaniem, nie z potrzeby serca. Owszem, fajnie być rzemieślnikiem od horroru, w historii gatunku było ich wielu, ale tym razem najzwyczajniej autor poległ. Postacie są słabo napisane, relacje między nimi pretekstowe, a liczne topornie wsadzone nawiązania rażą pustką jak butelki po sobotniej imprezie. 

 


 

Dostajemy wariacje na ten temat Lovecraftiańskiego opowiadania przefiltrowaną przez motywy rządzące współczesnymi opowieści tego typu.  Trójka zajmujących się wrakami braci o nazwisku Carpenter (tak oczywiste nawiązanie, że aż się przykro robi) dostaje intratne zlecenie na zainteresowanie się zagubioną od 40 lat krypą, która nagle zaczęła wysyłać z mroźnych rejonów morskich sygnał SOS. Po dotarciu na miejsce oczywiście muszą zmierzyć się (jak w „Coś”) z organizmami z innej planety. Fabuła jest więc dość przewidywalna, a w tych momentach, gdzie sili się na oryginalność, irytuje niedorzecznością. Jako miłośnik śmieciowego horroru powinienem bronić tych słabszych elementów, ale nikt mi za to nie płaci a i Hill pozuje na majstra w temacie, więc postanowiłem sobie darować. Ta opowieść to naprawdę słabizna. 

 


 

Wszystko poniekąd ratują rysunki. Poniekąd, bo są dobre, ale nie zmieniają mojego spojrzenia na historię tak, jak wybitnie dobre grafiki w „Koszu pełnym głów”, które windowały opowieść do poziomu dzieła bardzo dobrego. Stuart Immonen to zdolny rzemieślnik i nieźle wychodzą mu zarówno ludzkie postacie, jak i Lovecraftiańśkie motywy, ale szczęki z ziemi nie zbierałem.

Szczerze powiem, że nie wiem, czy sięgnę po następny wykwit z Hill House Comics. Z jednej strony fajnie by było czytać serię tego typu, serwującą co odcinek inny horror, z drugiej już dwie pozycje na liście to zupełnie niewypały. Ja wiem, że pewnie chcielibyście zobaczyć moje recenzje tych komiksów, bo lubię horrory i jestem odpowiednią osobą do ocenienia tych rzeczy, ale jest tyle bardzo dobrych komiksów na rynku, że szkoda już marnować czas na średnie, a co dopiero na słabe. 


 

 

sobota, 24 lipca 2021

Venom. Tom 1. Donny Cates

 


 

Donny Cates to jedno z największych odkryć trzeciej fali mojego (mocno skupionego na USA) zainteresowania sztuką komiksową. Obok Jeffa Lemire, Ala Ewinga i Ricka Remendera pokazał mi, że w dupę można wsadzić sobie to obrzydliwe „kiedyś to było”, dzięki czemu w piach poszły resztki boomerskiego zacietrzewienia. Miłością nieskończoną i oddaniem maniakalnym zapałałem w stosunku do „God Country”, aż sobie planuję Valofaxa wytatuować, a kosmicznego Ghost Ridera uważam za najlepszy, poza Nieśmiertelnym Hulkiem, wysryw Marvela z ostatnich dziesięciu lat. Absurdalnie zręczne odcinanie popkulturowych kuponów i staranne lepienie z nich stabilnych konstrukcji to specjalność Catesa. Jako fanboj Venoma, w tym momencie powinienem doprowadzić się na skraj odwodnienia przez ślinotok.

Ostatecznie faktycznie trochę tak było, choć nie jestem do końca pewny, jak określić moje nastawienie do pierwszego tomu tej historii. Czy zachwyt eliminuje możliwość zaznaczenia sporych zastrzeżeń? Mam nadzieję, że nie, bo zaprzeczać sobie będę zaraz często i gęsto.

 



Oto bowiem niełatwe już życie Eddiego Brocka komplikuje się jeszcze bardziej. Run Mike’a Costy doprowadził do powrotu symbionta do, może nie oryginalnego, ale z pewnością kultowego właściciela. Problem w tym, że kosmiczne zwierzątko ma psychotyczną czkawkę, problemy z samokontrolą wynikające z wpływu jakiejś większej siły. Bardzo szybko okazuje się, że rozrysowane wcześniej tło fabularne rasy Klyntar pełne jest kłamstw i niedopowiedzeń przerastających najśmielsze obietnice wyborcze i zeznania podatkowe możnych. Z czeluści zapomnienia wyciska się morda przedwiecznego zła, które pragnie odzyskać kontrolę nad swoim fragmentem rzeczywistości. Eddie, zupełnie się o to nie prosząc, znajduje się w centrum wydarzeń na skalę galaktyczną.

No bo wiecie, lubię kameralne podejście do tych rozbuchanych pierdół superbohaterskich. Lubię skupienie na bolączkach bohatera, fabuły bardziej osobiste i przyziemne. Bokiem już mi wychodzą, nie tylko mi zresztą, ekstremalne eskalacje. Przenoszenie ulicznych bohaterów na arenę kosmiczną i stawianie ich w drugim narożniku starcia z jakimś koksem, przy którym nawet cały zlot byłych i obecnych członków Avengers musiałby paść na kolana i błagać o możliwość całowania stópek nowego hegemona. Cates ma jednak talent do konstruowania takiego gargantuicznego absurdu na bardzo wyraźnym szkielecie ludzkich rozterek protagonistów. Czy więc Venom walczy tutaj z mordulcem starszym od wszechświata? Oczywiście! Czy ten niepokonany, mroczny przeciwnik swoją stylówą przypomina jakiegoś odrzuconego członka pastiszowego projektu metalowego w typie Lordi? Trochę tak! Przy okazji szaleńczego rozwoju pojebanego tła fabularnego symbionta i jego ziomków, rozrasta się też widoczny obszar przeszłości Brocka, jego motywacje i rozterki. To jest kapitalne, kropka.

 



Boli trochę estetyka nowego kierunku wątków, sznyt teoretycznie nadający tej kosmicznej grozie wyjątkowości. Al Ewing poszedł w podobną stronę pisząc wspomnianego już “Nieśmiertelnego Hulka”, ale u niego nieziemski horror faktycznie naginał granice rzeczywistości, wypaczał wszelkie objawy życia i na kilometr trącił prawie oniryczną, lovecraftowską obcością. Cates poleciał trochę za bardzo superbohatersko, plastikowo wręcz. Jestem w stanie to wybaczyć, bo wszystkie dobrane przez niego cegiełki pasują do wcześniej postawionej konstrukcji po prostu idealnie. Geneza planety Klyntar ma sens, wplecenie w fabułę wszechmiecza bogotłuka wbija się w lore Marvela jak znaleziony po latach pod szafą fragment ogromnych puzzli, a nawiązanie do legend nordyckich jest miłym dodatkiem. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku kosmicznego Ghost Ridera, garść luźnych pomysłów sklejona została w zaskakująco funkcjonalną całość. Szkoda tylko, że nie jest nieco bardziej krypnie.

Za to winię też rysowników. Bardzo bym chciał, by Joshua Cassara odpowiadał za większość tego albumu. Jego kresce najdalej do tej zachowawczej szkoły nowomodnego trykociarstwa, której sensacyjności skryć nie mogą nawet najmroczniejsze kolory. Kosmiczne, czarne gluty wyglądają faktycznie jak jakaś płynna maź, a grube kontury nadają przejrzystości kreatywnie rozłożonym sekwencjom. To jemu najbliżej po prostu do komiksu, który na kilometr nie wali spandeksem. Ryan Stegman doskonale prowadzi dynamiczne sceny i nie szczędzi szczegółów (dostajemy kilka naprawdę kapitalnych kadrów i splashy). Iban Coello, choć najsłabszy z całej trójki, pozwala odetchnąć od przygniatającej inne strony lawiny macek, ołowiu i gruzu. Wszyscy artyści odwalają kawał dobrej roboty, bogate (ale doskonale dobrane) kolory Franka Martina miejscami zachwycają, ale w tym przypadku marzyło mi się choćby lekkie odejście od znanej i sprawdzonej formy. No i szkoda, że Rain Beredo koloruje tylko jeden zeszyt.

 



Przedostanie zdanie poprzedniego akapitu doskonale określa mój problem z „Venomem” Catesa. To świetny komiks, pomysłowe rozszerzenie uniwersum Marvela i tła fabularnego jednego z najbardziej popularnych antybohaterów popkultury. Nie potrafię tego nie zauważyć i nie potrafię się tym nie jarać. Z drugiej strony, mój wewnętrzny, zgryźliwy gremlin, znowu zżarł coś po północy i biadoli, jak to spodziewał się czegoś zupełnie innego. Tym gorzej, że te oczekiwania nie miały żadnych logicznych przyczyn. Jakbym miał sobie zgadywać, jaki „Venom” wypełźnie spod pióra tego autora, to dokładnie coś takiego bym widział oczyma wyobraźni. Czy jest więc sens narzekać na coś, co jest właściwie bardzo, bardzo dobre i grzeszy jedynie rozmijając się z bzdurnymi oczekiwaniami? Mam nadzieję, że tak, może i wśród was znajdzie się ktoś z podobną opinią i wyjaśni mi, na jakiej podstawie zepsułem sobie lekturę. Na razie napisałem po prostu, czym ten „Venom” nie jest i muszę podkreślić, że na pewno nie jest złym komiksem.




 Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 20 lipca 2021

Invincible. Tom 11. Kirkman.

 


To już 11 tom „najlepszego komiksu superbohaterskiego we wszechświecie”. Początkowo byłem nieufny wobec tego sloganu reklamowego. Dziś, kiedy określam „Invincible” jako jedną ze swoich ulubionych serii, przyklaskuję mu w pełni.


Jedenastka jest przedostatnią częścią sagi. Koniec opowieści trochę smuci, ale dobrze, że Kirkman zdecydował się postawić na serii krzyżyk, gdy ta jakościowo jeszcze była u szczytu – zanim ludzie mieli dosyć postaci, fabuły i kolejnych rebootów. Wiem, z perspektywy fana trudno patrzeć na taki zabieg, bo chciałoby się czytać o swoich ulubionych bohaterach w nieskończoność, ale na pewno tak będzie lepiej. Kultura tasiemca potrafi wszak zdewastować najlepsze koncepty, rozdmuchując je do bezsensownych rozmiarów. Dwanaście tomów „Niezwyciężonego” wydaje się i tak ogromną, epicką opowieścią. Mamy kupę szczęścia, że dane nam jest ją przeczytać i co tu ukrywać, dostaliśmy od autorów bardzo dużo, bo ewidentnie włożyli w tę pracę masę serca.


Niepotrzebnie zacząłem się jednak żegnać z „Invincible”. Zanim przejdziemy do łzawych zakończeń (oj, coś mi się wydaje, że będą takie) zajmijmy się jeszcze tym przedostatnim tomem. Spoliery! Większość akcji dzieje się na planecie Talescria, już po ucieczce Marka wraz z rodziną z Ziemi, na której całkowitą władzę stopniowo przejął jego dawny kompan Robot. To był kolejny niespodziewany dla nikogo twist i wyszedł on autorom znakomicie. Wątki te jednak, mimo iż mistrzowsko poprowadzone, nie zostają w tej części jeszcze domknięte. Aktualny pozostaje też motyw wojny i spisków knutych przez niedobitków imperium Viltrumitańskiego. Ten element też nie zostaje domknięty, ale stanowi ważną część tomiszcza. Niemal cały album trzyma znakomity poziom, szczerze przyznam jednak, że nie podobał mi się jeden z zabiegów scenariuszowych w stylu deus ex machina. Niby to tylko element, ale może to właśnie on ukazuje pewne zmęczenie materiału, drobną niemoc twórczą u Kirkmana, który już nie wyrabia z serwowaniem błyskotliwych twistów fabularnych. Mówiąc krótko – pokazuje, że może czas już kończyć.


Tradycyjnie na koniec będę szerzył dobrą nowinę. Jeśli czytacie superhero, a nie mieliście jakimś cudem w rękach „Invincible”, to zmieńcie ten fakt. To jeden z najlepszych rajtuziarskich komiksów w historii medium. I nie ważne, że nie jest z Marvela czy DC. Może nawet to lepiej. Te uniwersa mają dużo do zaoferowania, ale przez bycie znanymi markami ograniczają możliwości artysty pracującego z przynależnymi do nich światami i bohaterami. Kirkman, pisząc swój komiks dla Image, w zupełności uniknął takich problemów. Wziął wszystko to, co dobre z komiksów superbohaterskich (a nawet te obciachowe elementy dopracował tak, że w jego fabule grają i buczą) i stworzył dzieło niebywałe w swojej kategorii, broniące się nawet w zestawieniu z najlepszymi autorskimi dokonaniami w ramach tego gatunku. Chcecie tę serię przeczytać. Do księgarń marsz!

wtorek, 6 lipca 2021

Trzech Jokerów. Johns/Fabok

 


Prawie każdy zna takiego gościa – człowiek w sumie zabawny, fajnie opowiada o pierdołach, ale czasem walnie takim klasycznym, memicznym „Ackchyually…“ w ramach wstępu do anegdotki totalnie bzdurnej, oczywistej albo po prostu straszliwie tępej, będącej klasycznym przykładem rozumowania „na chłopski rozum“. Wiecie, chodzi o takie łopatologiczne i paradoksalnie pozornie wnikliwe analizy sytuacji raczej zrozumiałych dla każdego osobnika choćby trochę zainteresowanego tematem. Tak właśnie Geoff Jones pierdzieli o tożsamości(ach?) księcia zbrodni w „Batman: Trzech Jokerów“.

Odrobinka tła historycznego – Anno Domini 2015, moment graniczny między „The New 52“ i Odrodzeniem w DC Comics, wielki even „The Darkseid War“, ogromne nadzieje fanów i Batman siedzący sobie wygodnie na krześle Mobiusa, czyli takim urządzonku, co to właściwie daje użytkownikowi przejebane kody do gry w rzeczywistość, z wszechwiedzą włącznie. Gacek, uznając swoją absurdalną, wieloletnią porażkę detektywistyczną, pyta mebel o prawdziwą tożsamość swojego nemesis, a po usłyszeniu odpowiedzi robi zdziwionego Pikachu. Jakiś czas później okazało się, że według fotela Jokerów jest trzech.

 



Na rozwinięcie wątku musieliśmy znowu czekać kilka lat, ale koniec katorgi, mamy to! Akcja zaczyna się, gdy Gotham zalewa zbrodnia (czyli w dowolnym, niesprecyzowanym momencie historii miasta). Trzy brutalne przestępstwa dokonane właściwie w tym samym czasie, we wszystkich sprawcą był zielonowłosy błazen, nie może być! Batman praktycznie od razu wie, że sprawców faktycznie jest mnogo i w sumie ten wniosek usprawiedliwia jedynie zdobyta wcześniej krzesłowata wiedza, ale kit tam, lecimy z tematem. Zastanawialiście się czemu na przestrzeni lat komiksowe oblicza Jokera różniły się? Odpowiedź jest prosta!

Po prostu pisali go różni autorzy w różnych realiach kulturowych i historycznych, starając się trafić w zmieniające się gusta publiki i aktualnie panujące trendy. Wiem, oczywistość, ale jej wytłuszczenie wydawało mi się koniecznością, bo sam nie jestem pewny, czy fabularne usprawiedliwienie realnych przemian zachodzących w fikcji jest fajne. To spacer po linii najmniejszego oporu i choć Jones niektóre rzeczy w fabule „Trzech Jokerów“ robi naprawdę fajnie, to trudno było mi odrzucić przy lekturze nieustanne poczucie urażonej inteligencji. Moim skromnym zdaniem intrygi niestabilnego clowna powinny być, no cóż, intrygami właśnie i nie chciałem, by odpowiedź na pytanie „Czy naprawdę jest trzech Jokerów?” brzmiała „Tak, naprawdę” i tyle, kurtyna.

 



Geoff Jones ten słaby pomysł realizuje jednak zaskakująco sprawnie. Na plus działają tutaj liczne nawiązania, ogarnięte wykorzystanie tła fabularnego każdej z tożsamości najbardziej znanego przeciwnika Batmana. Podobają mi się decyzje podejmowane przez bohaterów, zwłaszcza przez Red Hooda, choć sam nietoperz nadal nie błyszczy wciąż kuriozalnie pomijanym talentem dochodzeniowym. Doskonałe, wzruszające zamknięcie ma wątek relacji Bruce’a Wayne’a z Joe Chillem, ale konkluzja całej historii chce zebrać żniwo mało szokującym, naciąganym twistem. Fajnie też, że ostatecznie zostajemy z Jokerem najbardziej dopasowanym do obecnych realiów, choć wykorzystanie historii do twardego odcięcia status quo od przeszłości budzi we mnie mieszane uczucia. Zastrzeżeń mam pełno, pomimo ogólnej frajdy z lektury i w sumie cieszę się, że kanoniczność tego tytułu jest sprawą tak bardzo niejasną z wielu powodów, ale na ten temat trzeba by było napisać osobny, znacznie obszerniejszy rant.

Przynajmniej warstwa graficzna nie dała mi powodów do biadolenia. Rysunki Jasona Faboka funkcjonują w estetyce lawirującej pomiędzy klasycznym trykociarstwem i nowoczesną szczegółowością, bez wizualnych i kompozycyjnych eksperymentów. Częściowy banał rekompensują tutaj perfekcyjne rzemiosło (również w kolorach Brada Andersona) i szacunek do tradycji. Serio, Fabok niektóre ilustracje kreślił chyba otoczony obrazkami wydartymi z najważniejszych stron kroniki Gotham. Także zasłużenie powszechny, skuteczny układ dziewięciu kadrów na stronę, który dominuje na kartach tego albumu, nie wygląda jak lenistwo ze względu na sprawne utrzymanie płynnej sekwencyjności i okazjonalne odejścia od schematu. Znudzonym formą superbohaterską może się nie spodobać, ale ja byłem szczerze urzeczony.

 



Czy „Batman: Trzech Jokerów“ to dobry komiks? Zaskakują mnie słowa wychodzące spod moich własnych palców, ale tak. To (o dziwo) dobra realizacja słabego pomysłu na rozwinięcie i zamknięcie ciekawego, mocno viralnego wątku. Rzecz z jednej strony generująca ogromne rozczarowanie ze względu na słusznie gargantuiczne oczekiwania, ale i zwyczajnie porządnie napisane, lekko mroczne trykociarstwo. Aspirując na następcę takich tytułów jak „The Killing Joke” i „A Death in the Family” wypada jak ich młodszy, zbyt entuzjastyczny i pozbawiony wyczucia kuzynek, ale odpowiednio nastawionemu odbiorcy kontakt z nim może przynieść trochę radości.




Autor: Rafał Piernikowski

poniedziałek, 5 lipca 2021

Trawa. Keum Suk Gendry-Kim

 

 
Wydawnictwo Centrala udowodniło już, że potrafi wydawać komiksy potrzebne i ważne. Bardziej niż wyssane z palca, preferuje opowieści, które są silnie zakorzenione w historii. „Trawa” to przerażający obraz wykorzystywania młodych dziewcząt przez japońskie wojsko w czasie II Wojny Światowej i wcześniej. Autorka nie skupia się, ani na działaniach wojenny, ani na strategiach geopolitycznych. Keum Suk Gendry-Kim daje głos ofiarom - których nikt nie chciał wysłuchać - co czynijej pracę tak sugestywną i poruszającą.
 
Historia zaczyna się w Chinach w 1996 roku. Starsza pani opuszcza swój dom i bliskich wyruszając w podróż do Korei. Na razie czytelnik nic nie wie o tej osobie. Przenosimy się w czasie do Busan roku 1934. Poznajemy główną bohaterkę - małą dziewczynkę Lee Ok-Seon, która żyje w skrajnie ubogiej rodzinie. Nieustający głód i wykańczająca praca to codzienność,jednak nie są one w stanie zniszczyć wszystkich uroków dzieciństwa. Dziewczynka marzy o pójściu do szkoły, lecz rodzice się na to nie zgadzają, chcą aby pomagała opiekować się młodszym rodzeństwem.
 
 

 
 
Sytuacja zmienia się na jeszcze gorszą, gdy między Japonią i Chinami wybucha krwawa i bezlitosna wojna. Po jakimś czasie w gospodarstwie rodziny Ok-Seon pojawia się pewien mężczyzna, który proponuje zaopiekować się dziewczynką. Matka przekonuje córkę, że to oznacza dla niej pełny brzuch oraz pójście do szkoły. Tak się jednak nie dzieje. Mniej więcej od tego momentu nasza protagonista rozpoczyna swoją drogę przez piekło. Na początku nie jest tak tragicznie. Ok-Seon zostaje służącą, czy może trafniej – niewolnicą. Jednak później, porwana i zamknięta do domu publicznego dla Japońskich żołnierzy, spędzi tam cały okres II Wojny Światowej - czas dehumanizującego poniżenia i hańby z niewielkimi przebłyskami ludzkiego współczucia i dobroci.
 
Narracja wspomnieniowa przerywana jest współczesnymi wstawkami z ośrodka opiekuńczego dla ocalałych prasownic seksualnych, w których autorka próbuje zbliżyć się do bohaterki rysowanego przez siebie komiksu. Nie jest to łatwe. Będąca już w sędziwym wieki Ok-Seon, po latach doświadczania
traumy, nie zawsze ma ochotę do zwierzeń, bywa lakoniczna, a w jej wywodach zdarzają się luki i niedopowiedzenia. Jednocześnie jest to osoba silnie zaangażowana w ruch kobiet, które zaznały
podobnych krzywd, a obecnie domagają się zadośćuczynienia i przeprosin ze stron rządu Japońskiego.
 
Podstawowa, smutna prawda wyłaniająca się z tej opowieści, to konstatacja, że kobieta, młoda dziewczyna - z niższych warstw społecznych, do tego w warunkach międzypaństwowego konfliktu - nic nie znaczy i jest traktowana jak przedmiot. Najbardziej przygnębia postawa rodziców, którzy – często za pieniądze, lub inne profity - pozbywają się swych dzieci, a później - gdy zawierucha wojny milknie - nie przyjmują ich z otwartymi ramionami, lecz traktują z dystansem, wręcz wrogo, bo przecież zostały zhańbione. Władza i społeczeństwo zbywają milczeniem, bądź umniejszają straszliwą ofiarę, którą wbrew swojej woli złożyło setki, czy nawet tysiące kobiet. Trwa to do dziś i niestety stanowi kwestię uniwersalną, czyli z powodzeniem można ją odnieść do sytuacji w innych czasach, na innej szerokości geograficznej.
 
 

 
 
Pomysł na opowiedzenie tej poważnej i ciężkiej historii w komiksie Keum Suk miała niezwykle udany. Narracja jest nieśpieszna i oszczędna w słowach. Rysunki postaci są uproszczone – jakby to określił Scott Mccloud - „cartoonowe”, trochę jak w humorystycznej mandze, dzięki czemu udaje się uniknąć szantażu emocjonalnego, który np. w operującym dosłownością kinie, byłyby nie do uniknięcia. W momentach silnie traumatycznych, kreska autorki staje się jeszcze bardziej umowna, zmierzając w stronę abstrakcji. Bardzo ważna rolę w komiksie pełni przyroda, która jest rysowana zupełnie inaczej, w sposób niezwykle ekspresyjny i poetycki. To ona - ukazana w grafikach pokrywających całe strony - wyraża wiele z tego, co musiało zostać pokryte milczeniem.
 

 
 
Monumentalne dzieło koreańskiej autorki (niemal 500 stron) - jeśli nawet nie prekursorskie - to na pewno jest niezwykle oryginalne ze względu na obraną formę. Powstawało długo, w nawale innych
obowiązków i zleceń, co artystka skrupulatnie odnotowuje. Być może dlatego rysunek nie zawsze wypada idealnie, a niektóre dygresje fabularne - przy jednoczesnym urywaniu niektórych wątków – nie wydawały mi się absolutnie konieczne i ważne. Mimo to Trawę czyta się bardzo dobrze, co może trochę dziwić ze w względu na zaproponowaną tematykę, jednak nie należy tego traktować jako wady. Medium komiksowe okazuje się tutaj niezastąpione, gdyż za jego sprawą jesteśmy w stanie sprostać niezwykle trudnej historii, która podana w inny sposób, byłaby nie do udźwignięcia.
 
Autor:Jakub Gryzowski 

Hellblazer. Delano. Tom 1.



 
"-What was like being a British comic book writer in the eighties?
-Well, I enjoyed it, mostly—but then I was stoned nearly all of the time."

(Fragment wywiadu z Jmiem Delano)

Jamie Delano, jeden z twórców zaliczanych do nurtu brytyjskiej inwazji lat osiemdziesiątych, zdaje się dziś stać w cieniu innych swoich kolegów z Wysp. Jednak to niewątpliwie utalentowany scenarzysta, którego pracom warto się przyjrzeć. Wielu z Was słyszało pewnie o znakomitym "Tainted"(1995), a ostatnią pozycją w jego dorobku o której było głośno zdaje się miniseria "Narcopolis" (2008). Jednak najbardziej znany jest oczywiście z tego, że pod sztandarami Vertigo definiował stworzoną przez Allana Moore'a postać londyńskiego maga Johna Constantine'a.

Podobno w Vertigo rekomendował go sam Moore. Powierzenie mu tej serii było trafną decyzją. Twórczość Delano charakteryzuje ciężki, zawiesisty styl, przygniatająca atmosfera i częste podążanie w stronę psychologicznego thrillera z dużą dawką psychodelii. W internecie można natknąć się na porównania jego dorobku do filmów Cronenberga. Jest w tym dużo prawdy, ale w przypadku "Hellblazera" sięgnąłbym nawet dalej i powiedział, że komiks i postać egoistycznego maga inspirowany jest prozą i postawą, jaką przybierał wobec świata sam William Burroughs. To świetny pomysł i znakomity grunt dla rozwijania tej serii. Stojący gdzieś na marginesie społeczeństwa Constantine porusza się w świecie demonów i magii tak jak - wspomniany zresztą w komiksie - autor "Nagiego Lunchu" w świecie narkotyków i sodomii. John podobnie do Burroughsa jest osobą wpływową i znaną w wielu kręgach, lecz najczęściej nie zobaczymy go na salonach, a na ulicach najpodlejszych dzielnic Londynu.

Obraz "Hellblazera" który rozwinął Delano wydaje się popkulturowym odbiciem tego, co działo się w kontrkulturze tamtego okresu dotkniętej new age i okultyzmem. Na całym świecie rockowe zespoły epatowały satanistyczną otoczką, a w Wielkiej Brytanii rozwijała się nie kryjąca zamiłowania do ezoteryki scena industrialna. Narkotyki stawały się mocniejsze i powszechniejsze. W kręgach artystycznych modna była myśl i postać Alistaira Crowleya, a status kultowej uzyskiwała napisana przez Roberta Shea i Roberta A. Wilsona "Trylogia Illuminatus". Podejrzewam, że właśnie w takiej atmosferze klarowało się uniwersum Constantine'a. Komiks nie jest jednak podręcznikiem magii chaosu ani niczym w tym stylu. Delano interesuje psychologiczny aspekt opowieści i ciemne strony ludzkiej natury. W "Hellblazerze" zmuszony jest je wyciągać ze schematów gatunkowych i trzeba przyznać, że wychodzi mu to nadzwyczaj udanie. Dość mocno eksplorowany horror cielesny nie funkcjonuje tu tylko jako metafora - w komiksie pojawia się temat AIDS i innych lęków cywilizacyjnych, autor nie boi się też poruszać problemów społeczno-politycznych. Widać, że nawet gdyby chciał pisać proste, płytkie historie, to nic dobrego by z tego nie wyszło. Za każdym razem, gdy próbuje trywializować, zniżać się do konwencji, trafia na manowce.  Na szczęście, spośród wszystkich zeszytów zebranych w tym albumie, dzieje się tak tylko w dwóch.

Mimo, że w tamtych czasach w Vertigo pisało się fabuły już w troszkę szerszym kontekście, budując długie, kilkunastozeszytowe historie, to "Hellblazera" momentami cechuje epizodyczność. Na szczęście, oprócz popsutego rytmu opowieści (co pewnie dostrzeżemy tylko czytając wydanie zbiorcze), nie zaszkodziło to za bardzo fabule. Delano celowo nie odkrywa wszystkich kart, szpikuje intrygę niedomówieniami i niejasnymi traumami z przeszłości, wplątuje Constantine'a w niewygodne zobowiązania, dzięki czemu sprytnie otwiera sobie furtkę do zbudowania wielowątkowej, zazębiającej się opowieści.


Wszyscy wiemy jak wyglądały grafiki w początkach Vertigo i od tej strony komiks nie różni się niczym od tego przykrego standardu. Oczywiście nie ma co ukrywać, że to właśnie rysunki hermetyzują tę pozycję. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której laik wchodzi do pełnego komiksów sklepu i nie znając kontekstu tej publikacji wychodzi akurat z tym albumem. Jednak efektowne, psychodeliczne kompozycje plansz rekompensują pośpiech rysownika, a wszelkie niedostatki graficzne scenarzysta uzupełnia obszerną, obrazową, quasi-noirową narracją. Po lekturze mam wrażenie, że Delano jest prozaikiem, który do komiksu trafił ze względów finansowych, bo zdecydowanie bardziej interesuje go opowiadanie słowem niż obrazem. Osobiście nie tego szukam w komiksie, ale muszę przyznać, że w tej swojej przytłaczającej inne aspekty literackości znalazł własny klucz do medium i od strony warsztatu to kawał inspirującej roboty.