wtorek, 20 lipca 2021

Invincible. Tom 11. Kirkman.

 


To już 11 tom „najlepszego komiksu superbohaterskiego we wszechświecie”. Początkowo byłem nieufny wobec tego sloganu reklamowego. Dziś, kiedy określam „Invincible” jako jedną ze swoich ulubionych serii, przyklaskuję mu w pełni.


Jedenastka jest przedostatnią częścią sagi. Koniec opowieści trochę smuci, ale dobrze, że Kirkman zdecydował się postawić na serii krzyżyk, gdy ta jakościowo jeszcze była u szczytu – zanim ludzie mieli dosyć postaci, fabuły i kolejnych rebootów. Wiem, z perspektywy fana trudno patrzeć na taki zabieg, bo chciałoby się czytać o swoich ulubionych bohaterach w nieskończoność, ale na pewno tak będzie lepiej. Kultura tasiemca potrafi wszak zdewastować najlepsze koncepty, rozdmuchując je do bezsensownych rozmiarów. Dwanaście tomów „Niezwyciężonego” wydaje się i tak ogromną, epicką opowieścią. Mamy kupę szczęścia, że dane nam jest ją przeczytać i co tu ukrywać, dostaliśmy od autorów bardzo dużo, bo ewidentnie włożyli w tę pracę masę serca.


Niepotrzebnie zacząłem się jednak żegnać z „Invincible”. Zanim przejdziemy do łzawych zakończeń (oj, coś mi się wydaje, że będą takie) zajmijmy się jeszcze tym przedostatnim tomem. Spoliery! Większość akcji dzieje się na planecie Talescria, już po ucieczce Marka wraz z rodziną z Ziemi, na której całkowitą władzę stopniowo przejął jego dawny kompan Robot. To był kolejny niespodziewany dla nikogo twist i wyszedł on autorom znakomicie. Wątki te jednak, mimo iż mistrzowsko poprowadzone, nie zostają w tej części jeszcze domknięte. Aktualny pozostaje też motyw wojny i spisków knutych przez niedobitków imperium Viltrumitańskiego. Ten element też nie zostaje domknięty, ale stanowi ważną część tomiszcza. Niemal cały album trzyma znakomity poziom, szczerze przyznam jednak, że nie podobał mi się jeden z zabiegów scenariuszowych w stylu deus ex machina. Niby to tylko element, ale może to właśnie on ukazuje pewne zmęczenie materiału, drobną niemoc twórczą u Kirkmana, który już nie wyrabia z serwowaniem błyskotliwych twistów fabularnych. Mówiąc krótko – pokazuje, że może czas już kończyć.


Tradycyjnie na koniec będę szerzył dobrą nowinę. Jeśli czytacie superhero, a nie mieliście jakimś cudem w rękach „Invincible”, to zmieńcie ten fakt. To jeden z najlepszych rajtuziarskich komiksów w historii medium. I nie ważne, że nie jest z Marvela czy DC. Może nawet to lepiej. Te uniwersa mają dużo do zaoferowania, ale przez bycie znanymi markami ograniczają możliwości artysty pracującego z przynależnymi do nich światami i bohaterami. Kirkman, pisząc swój komiks dla Image, w zupełności uniknął takich problemów. Wziął wszystko to, co dobre z komiksów superbohaterskich (a nawet te obciachowe elementy dopracował tak, że w jego fabule grają i buczą) i stworzył dzieło niebywałe w swojej kategorii, broniące się nawet w zestawieniu z najlepszymi autorskimi dokonaniami w ramach tego gatunku. Chcecie tę serię przeczytać. Do księgarń marsz!

Brak komentarzy: