czwartek, 27 kwietnia 2023

Faragmenty chaosu. Paweł Gawrol.

 


 

Zdarza się, że obrazy mówią same za siebie. Niepotrzebna im potęga słowa. W komiksowej narracji Pawła Gawrola jeden obraz wynika z drugiego, płynnie przechodzą one w barwnym korowodzie, który mieni się znaczeniami. Tematem może być wszystko, każdy element naszej rzeczywistości zanurzonej w kosmicznej dziwności istnienia. Śląski artysta udowadnia, że granicą możliwości medium, którym się posługuje, jest wyłącznie jego fantazja.

Zaczyna się - po bożemu - od Adama. A ściślej: następuje wielkie „Bum!” - zradza się wszechświat, z niego zaś drzewo żywota, z którego z kolei zeskakuje człekokształtny. Taki jest punkt wyjścia owej historii pozbawionej tradycyjnej spójności linearnej i pojedynczego bohatera, historii podzielonej na parostronicowe epizody. Przechodzimy od jednego do drugiego na zasadzie skojarzeń wizualnych, często przenosząc się jednocześnie w zupełnie inne przestrzenie i wymiary. Zmienne są też wątki dyktowane jedynie grą wyobraźni autora. 

 


 


Być może trudno w to uwierzyć, ale od powieści o Adamie i Ewie, płynnie przechodzimy do dykteryjki z życia owadów, a z niej do historii ukrytej w talii kart. Te wolty ponawiają się co 4, 5, lub 6 stron – myślę że nie ma potrzeby ich tu streszczać. Ważniejsze wydaje się zaznaczenie pewnych punktów wspólnych. Jednym z nich jest filozoficzna refleksja na temat przenikalności i powiązania ze sobą wszystkich rzeczy na tym świecie. Poza tym mamy tu przewijający się stały futurystyczny motyw upadku cywilizacji. 

 


 


Paweł Gawrol nie serwuje nam filozoficznego wykładu na serio. Zasadniczym środkiem wyrazu, którym się posługuje, jest groteska. Robot roni łzę obserwując piękno konającego świata, małpolud przyszłości jest jak maszyna, która potrafi wyłącznie zmieniać kanały w telewizorze, domowy kot tęskni do prawdziwego życia w naturze, mysz zaś pod wpływem seansu Toma i Jerrego zakłada sektę religijną. To właśnie między innymi ta kalejdoskopowość sekwencji sprawia, że „Fragmenty chaosu” to bardziej przeżycie wizualne niż strawa dla intelektu.

Tym sposobem dochodzimy do zasadniczego waloru komiksu – jej szaty graficznej. Rysunki Pawła Gawrola są gęste, a niekiedy nawet mroczne, co kontrastuje z charakterystyczną karykaturalnością postaci (zwierząt, maszyn i ludzi). Artysta używa sporej palety barw i różnych technik kolorowania, od farb olejnych po komputerową obórkę obrazu. Wypada to bardzo wdzięcznie i spójnie, zdradzając jednocześnie ogrom włożonej pracy rozłożonej na lata.

Zachwyt nad dziwnością, czy nawet psychodeliczną dziwacznością świata, w którym tkwi coś niepokojąco mrocznego przypominał mi nieco „Podróże Franka” Jima Woodringa. Z tą różnicą, że u amerykańskiego autora, jest jeszcze więcej surrealizmu. Poza tym opowiastki Gawrola prowadzone są w taki sposób, aby podbić - bardzo wyraźnie zarysować efektowną (może nieco efekciarską?) puentę. Woodring wydaje się w tej kwestii zostawiać dużo więcej niedopowiedzeń. Opowiadam tu jednak o dwóch różnych w pełni ukształtowanych artystach. 


 


„Fragmenty chaosu” mogą być łatwo przyjęte i zrozumiane w każdym kraju, w którym istnieje rynek komiksowy. Przemawia za tym choćby to, że historie Pawła Gawrola są z natury uniwersalne, pozbawione wątków oraz kontekstów czysto lokalnych. Poza tym nie ma w nich słów, które trzeba by było tłumaczyć. Ma to jednak tą niewielką wadę, że komiks szybko się czyta – tfu – przegląda – tfu - to także niedobre słowo, gdyż takie dzieło po prostu się przeżywa i wyobrażam sobie, że można je także kontemplować - dłużej niż przez chwilę potrzebną do zapoznania się z sensem samej akcji. Czego szczerze Wam życzę.

 

Autor: Jakub Gryzowski 

“Czy urodziłem się po to by umrzeć?” – zapiski na marginesie “Skalpu” Jasona Aarona

 TEKST PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH CZASOPISMA SZTUKA.



 

W 2006 roku David Tibet, jeden z ojców neofolku i lider projektu muzycznego Current 93, przy okazji nagrywania płyty “Black Ships Ate The Sky” nakłonił grono artystów do wykonania w różnych wersjach przejmującej pieśni metodystów “Iduema” i tym samym uczynił z niej jeden z hymnów mrocznej alternatywy. “Czy urodziłem się po to, by umrzeć? I musi moja drżąca dusza ulecieć w kraj najgłębszego cienia? Nieprzeszytego ludzką myślą ponurych krain śmierci, gdzie wszystko jest zapomniane.” – głoszą słowa pieśni. Tytułowa Iduema to historyczna kraina geograficzna która umiejscowiona była w okolicach Morza Czerwonego. Zamieszkiwał ją lud zwany Edomitami, który jeszcze przed narodzeniem Chrystusa został podbity przez Hebrajczyków i całkowicie zasymilowany. Przedzierając się na YouTube przez dziesiątki wykonań można natknąć się na wersję pamiętającą czasy sprzed tego osobliwego renesansu – wykonywaną przez indiański chór. Utwór postawiony w takim kontekście nabiera niezwykłego charakteru. Nie tylko ze względu na pewną zbieżność losów Edomitów i Indian, ale i przez wręcz ponurą dosłowność, bowiem w hebrajskim “Edom” oznacza czerwony.

*

“Skalp” Jasona Aarona, to licząca 1200 stron komiksowa seria opowiadające o życiu Indian w najbiedniejszym regionie południa Stanów Zjednoczonych. Miejsce akcji, Prairie Rose, wzorowane jest na prawdziwym rezerwacie Lakotów Pine Ridge. Amerykanie krytykujący serię Aarona, mówią, że “wcale nie jest aż tak źle”, ale statystyki są nieubłagane. Populację Indian dalej wyniszczają choroby białego człowieka. Nie jest to już ospa, a alkoholizm i narkomania. Średnia życia w rezerwacie to 50 lat. Pozbawieni perspektyw, zamknięci w swoistym gettcie pozostają dalej nieprzystosowani i zatracają coraz bardziej swoją tożsamość. Prawo białych nie sięga do rezerwatu. Pozorną władzę stanowią wódz i policja plemienna, ale na ulicach rządzą gangi. Warunki tam panujące porównywane są do krajów trzeciego świata.

W fikcyjnym Prairie Rose panuje nie tylko bieda, ale i korupcja. Sytuacja, w jakiej znajduje się rezerwat, sprawia wrażenie połączenia realiów Millerowskiego “Miasta grzechu” z południowo-amerykańskimi slumsami. Wodzem społeczności jest Lincoln Czerwony Kruk, człowiek, który przebył drogę od radykalnego bojownika o prawa Indian do rządzącego żelazną ręką przywódcy- gangstera. Policja plemienna rzecz jasna znajduje się pod jego kontrolą. W Prairie Rose nie ma się zbyt wielu perspektyw, więc spora część mieszkańców akceptuje taki stan rzeczy i utrzymuje się z zajęć kręcących się wkoło narkobiznesu (dostawa, handel, produkcja).

Wkrótce wódz planuje otworzyć kasyno, łudząc wszystkich, że może ono sprowadzić na rezerwat dobrobyt, stworzyć miejsca legalnej pracy i ściągnąć do Pariarie Rose turystów. Jego dawni towarzysze broni z czasów walki o prawa Indian twierdzą, że nie będzie to nic innego jak pralnia brudnych pieniędzy. Oprotestowują więc inwestycje i próbują przeszkodzić wodzowi w otwarciu centrum hazardu. Przywódczynią aktywistów jest Gina Zły Koń, kobieta, z którą w przeszłości wiele łączyło wodza Lakotów. Akcja zawiązuje się, gdy na terenie rządzonym przez Lincolna pojawia się jej syn Danshiel Zły Koń. Indianin – awanturnik, który zniknął z rezerwatu w młodości. Nie pała wielkim uczuciem do matki, za to dobrze wali w ryj. Czerwony Kruk widząc w nim obiecujący materiał na swojego yojimbo i potencjalną broń przeciwko jego matce, postanawia mieć go blisko siebie i proponuje pracę w lokalnej policji. Tak przynajmniej można domniemywać z ekspozycji, która ostatecznie ma tylko zbić czytelnika z tropu. Bowiem w „Skalpie” każdy ma swoje drugie oblicze i niemal każdy ma, lub będzie miał, coś na sumieniu.

U Aarona “przekonywująco napisana postać” nie jest w żadnym wypadku przewidywalnym bohaterem. W trakcie progresu fabuły, osoby zmieniają się diametralnie: słabi stają się silni, dziwki okazują się świętymi, a pozornie dobrzy i sympatyczni zostają popchnięci do strasznych czynów. Z każdym następnym tomem zaczynałem rozumieć, że czyny bohaterów nie mogą być osądzane zbyt pochopnie, bo w Prairie Rose nawet dobre uczynki mogą mieć opłakane konsekwencje.
Wszystko w scenariuszu jest znakomicie skonstruowane i działa jak w zegarku, ale to zupełnie inny sposób pisania, niż zazwyczaj kojarzymy ze sprawnie napisaną, klasyczną historią komiksową. Nie ma tu formalnych fajerwerków, scenarzysta bardziej postawił na literackość, i możliwości jakie daje opowieści snucie jej w formie serialu. Losy wszystkich występujących tu postaci splata w misterną pajęczynę, a trzeba zaznaczyć, że bohaterów w tym komiksie jest bardzo dużo i wszystkich łączą bardzo skomplikowane relacje. Machinalnie chciałoby się więc szukać w występujących tu bohaterach i ich konfliktach odwiecznej walki przeciwieństw. Nic bardziej mylnego. Niema tu bowiem podziałów na białe i czarne.

**

“Andre Bazin mawiał, że kino pokazuje świat bliższy naszym pragnieniom”. Tym stwierdzeniem Godard cynicznie otworzył swój słynny film “Pogarda”, w którym w brutalny sposób przedstawił stosunki międzyludzkie, nie przymilając się widzowi i obdzierając swój film całkowicie z hollywoodzkiej poetyki. Aaron równie cynicznie traktuje ograne gatunkowe schematy. Western, konwencja gangsterska i sensacyjna są dla niego jedynie kostiumem, medium przez które chce opowiedzieć swoją historię. Może lepszym stwierdzeniem będzie od razu wskazanie na nurty demitologizujące jak antywestern (wspominane bywają tu nawet przez bohaterów filmy Sama Peckinpaha i książki Cormaca McCarthy’ego), ale to dalej nie jest pełny obraz tego, w jaki sposób Aaron snuje swoją opowieść, bo dekonstrukcja gatunku nie jest jego celem. Najistotniejsi są tutaj ludzie: ich motywacje, wewnętrzne przemyślenia, przeszłość, ale też przyszłość i niemożność ucieczki od obu tych aspektów egzystencji.

Nie jest jednak tak, że gatunek wcale nie interesuje Aarona. Trzeba zauważyć, że ze szczególnym namaszczeniem potraktował noir, w którym odnalazł pewne analogie do sytuacji współczesnych Indian. Jednymi z najważniejszych bohaterów są wspomniany Danshiel Zły Koń i córka wodza Carol Ellroy, których łączy burzliwy, toksyczny związek. Nazwiska tych postaci są zainspirowane dwoma mistrzami czarnego kryminału: Danshielem Hammetem i Jamesem Ellroyem. Noir oznacza czarny, a w jego tradycję wpisana jest zguba i upadek. Jego cechy dość trafnie podkreślają charakter i losy społeczności, o której pisze Aaron. Lakoci to bardzo niepokorne plemię, które zawsze sprawiało problem rządowi USA i bunt przeciwko systemowi ma wpisany w DNA. Jest to jednak walka, w której nie mogą wygrać, zawsze prowadząca do zguby i wykluczenia. To właśnie członkowie tego plemienia odnieśli spektakularne zwycięstwo pod Little Bighorn, rozgramiając armię generała Custera. Pyrusowe zwycięstwo doprowadziło jedynie do zaostrzenia eksterminacji Indian w późniejszym okresie. W latach 70., to właśnie plemię Lakotów odegrało najważniejszą rolę w słynnych protestach Wounded Knee II, które co prawda zwróciły uwagę na Indian, ale ostatecznie niewiele dały, a w Pine Ridge warunki życia nie uległy zmianie.

***

„Skalp” to znakomita, trzymająca w napięciu i poruszająca opowieść. Trudno uwierzyć że to trzeci scenariusz komiksowy, jaki Aaron w ogóle napisał. Sam w posłowiu przyznaje się, że wysoką jakość w dużej mierze zawdzięcza pomocy edytorom i rysownikowi serii. Głównym ilustratorem “Skalpu” jest Rajko Milošević, Serb ukrywający się pod pseudonimem R.M. Guera. To prawdziwy weteran, który ma na swoim koncie pracę na wielu rynkach komiksowych: od Jugosławii, przez Hiszpanię, Francję po Wielką Brytanię. Gdy zaczynałem czytać serię, jego rysunek kojarzył mi się z komiksami z lat 90. Dopiero z czasem, gdy do fabuły zostały wprowadzone inne nacje, zacząłem dostrzegać europejskie korzenie jego kreski.

Jeśli dobrze przyjrzymy się pracy Guery na przestrzeni wszystkich 5 tomów, to stwierdzimy, że w jego stylu zawarty jest zarówno pierwiastek Loisiela, Bouqa, jak i Moebiusowski “Blueberry”. Przy czym, Guera całkowicie odżegnuje się od szpanerstwa i raczej stara się klarownie prowadzić narrację, niż za wszelką cenę imponować czytelnikowi. Serb jest tak znakomitym rzemieślnikiem, że rysujący w “Skalpie” kilka zeszytów Francavilla, który jest przecież znakomitym rzemieślnikiem, wydaje się zahukanym amatorem. Potęga Serba nie leży jednak w jakimś szczególnie rozbuchanym stylu, a niesamowitym wyczuciu gatunków, po jakich poruszał się rysując serię. W posłowiu Aaron wspomina o fascynacji włoskimi westernami, które dzielił z Guerą. Myślę, że był to jeden z kluczy do sukcesu i że uberamerykańskość “Skalpu” ma swoje korzenie właśnie w europejskim spojrzeniu na gatunki. Po sukcesie serii Guera został dostrzeżony w Stanach również poza biznesem komiksowym. Wcale nie dziwi mnie też, że to właśnie on narysował obrazkową adaptację „Django” do scenariusza Quentina Tarantino.

 

Kontrowersje

Obraz rdzennych Amerykanów jaki znamy, jest stricte popkulturowy, fałszywy i ukształtowany przez wzorce ukazywane w Hollywood. Kłamstwo jest tak daleko posunięte, że nawet walczący o prawa tej mniejszości słynny indiański aktor i aktywista Iron Eyes Cody okazał się z pochodzenia Włochem zatajającym swoje korzenie przed opinią publiczną. Od zarania kina Indianie byli ukazywani albo jako dzikie bestie jeżdżące w koło dyliżansu, albo jako natchnieni wielcy wojownicy. Żaden z tych portretów nie jest prawdziwy, a ze względu na to, że kino dawno zapomniało już o westernie nie pojawiła się jakakolwiek alternatywa mogąca zmienić ten stan rzeczy.

Cały świat staje na baczność, gdy pada słowo Holokaust, ale nikt otwarcie nie mówi, że to na terenie obu Ameryk odbyło się największe, zakrojone na masową skalę i niezwykle systematyczne ludobójstwo w historii. Indianie zostali wybici niemal do nogi, cudem uniknęli losu bizonów i do dziś żyją w rezerwatach. Czasem ktoś przebąkuje o Cortezie, ale w gruncie rzeczy nikt nie czuje się za to winny. Problem narastał, a przez lata wszyscy udawali, że go nie widzą. Wrzód pękł w latach 70.,gdy aktywowały się grupy walczących radykałów, którzy, w mniej lub bardziej pokojowy sposób próbowali wywrzeć presję na rządzie i zmusić opinię publiczną do dostrzeżenia Indian. Do tego pokolenia należał właśnie Lincoln Czerwony Kruk który przebył drogę od bojownika do silnorękiego przywódcy-gangstera.

Najbliżej dowiedzenia się czegokolwiek sensownego o rdzennych amerykanach świat był w 73. roku, gdy podczas wręczenia Oscarów za najlepszą rolę męską zamiast Marlona Brando na scenę wkroczyła kobieta w tradycyjnym stroju Apaczów. Za pośrednictwem indiańskiej aktywistki Sacheen Littlefeather aktor odmówił przyjęcia nagrody. Był to akt protestu przeciwko kłamliwemu ukazywaniu Indian przez Hollywood i poparcie dla protestów w Wounded Knee. Po tym incydencie tematyka stała się tak drażliwa, że mało kto w show-biznesie chce dziś ją podejmować. Co gorsza, obecnie już nikt nie wie, jak ukazywać Indian.

Paradoksalnie również “Skalp” został ostro skrytykowany przez ludzi broniących praw rdzennych Amerykanów. Aaron nie obchodzi się z nimi jak z jajkiem, nie gloryfikuje, ani nie czyni duchowych zwycięzców – ukazuje jako przegranych i zdegradowanych w dzisiejszym świecie. Tylko w domyśle możemy powiedzieć, że zdegradowanych przez białą kulturę, ale jeśli ktoś tego nie wie, to chyba nie powinien się nazywać bojownikiem o prawa Indian. Scenarzysta został oskarżany o szerzenie stereotypów, a nawet rasizm. Nie mówi się o tym, ale prawdopodobnie dlatego na serię nie spadła lawina nagród, na które niewątpliwie zasłużył “Skalp” bowiem to jeden z najlepszych komiksów, jakie wydawnictwo Vertigo kiedykolwiek miało w stajni.
Jako człowiek dostający wysypki od niezdrowej poprawności politycznej, nie potrafię zostawić sprawy bez komentarza. Nie wszystkie rezerwaty są dysfunkcyjne, ale ten opisywany w “Skalpie” jest. Wymaga tego konwencja, po której poruszał się scenarzysta. Pytany o swoje inspiracje Aaron wymienia seriale telewizyjne (słynne “Prawo ulicy”), filmy Pecinpaha, włoskie westerny i filmy o cyganach Emira Kusturicy. Ja natomiast, broniąc go wskazałbym na podobieństwa do twórczości Abla Ferrary z lat 90. – “Złego porucznika”, “Króla Nowego Jorku”” i “Pogrzebu”. W tamtym czasie reżyser w bardzo interesujący sposób łączył gatunki sensacyjne nie tylko z kinem stricte autorskim, ale również zaangażowanym społecznie, w pewien sposób odwołując się do tradycji neorealizmu, a raczej tego, co z niego później wyrosło (wcześniej takie nawiązania mogliśmy znaleźć np. u Scorsese w “Ulicach nędzy”). Ferrara mimo iż ukazywał upadek człowieka, to podobnie do Pier Paolo Pasoliniego był zakochany w proletariacie, biedocie i straceńcach. Mam nieodparte wrażenie, że podobnym uczuciem Aaron obdarza Indian i tylko ktoś nie potrafiący zrozumieć, czym jest prawdziwy humanizm (przynajmniej dla mnie humanizm w sztuce jest bowiem opowiadaniem o człowieku z wszystkimi jego przywarami nie o jego wyidealizowanym wzorcu), jest w stanie zarzucić mu rasizm.

Oczywiście “Skalp” cechuje pewne przerysowanie, ale po raz wtóry podkreślę, że mamy przecież do czynienia z noir – nurtem wywodzącym się na poły z amerykańskiego kina gangsterskiego (mało kto pamięta, ale wczesne filmy w tym gatunku jawnie gloryfikowały bandytów, ukazując ich jako współczesną wersję Robin Hooda) , jak i z ekspresjonizmu niemieckiego (ten, prócz tego, że był pewną estetyką, stawiał też bardzo trudne pytania natury moralnej np. o miejsce chorych psychicznie w społeczeństwie). Być może noir nie objawia się tak wyraźnie w warstwie wizualnej, lecz trzeba podkreślić, że również fabularnie jest nacechowane przejaskrawieniem. Moim zdaniem “Skalp” nie piętnuje Indian. Owszem, pokazuje ich nieprzystosowanie, ale portretuje tę społeczność z różnych perspektyw i pyta o jej miejsce we współczesnym świecie. Niestety, nie daje odpowiedzi. Trudno jednak oczekiwać od noir, by je dawało. Utwory przynależne do tego nurtu zawsze opowiadały o nieuchronnym upadku.

****

“Skalp” to dzieło wybitne, obok którego trudno przejść obojętnie. Nie tylko dlatego, że jest znakomitym komiksem, a z powodu tego, że w mistrzowski sposób porusza śmierdzące i bardzo niewygodne dla Ameryki tematy. To utwór na tym samym poziomie rozrywkowy, co publicystyczny. Komiks doceniony zarówno przez czytelników, jak i przez krytykę. Prawdziwe arcydzieło gatunku.

 

 

piątek, 21 kwietnia 2023

Rany Wylotowe. Rutu Modan.

 


 

Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Chyba że takiego zdjęcia nie ma. W takim wypadku należy polegać wyłącznie na swojej subiektywnej interpretacji przeszłości, lub po prostu się od niej odciąć. Główny bohater Ran wylotowych nie będzie miał komfortu tego drugiego rozwiązania. Pojawienie się dawnej kochanki ojca otworzy wiele niezabliźnionych ran, które staną się asumptem do przemiany jego obecnej egzystencji. Rutu Modan, artystka uznana i wielokrotnie nagradzana, opowiada o tym w sposób niezwykle subtelny i wiarygodny, tworząc komiks, który stał się już klasyką opowieści autorskich tego medium.

Jesteśmy w Tel Awiwie. Kobi Franco, zgorzkniały i zmęczony życiem mężczyzna, pracuje jako taksówkarz. Poznajemy jego rodzinę – ciotkę oraz wujka, z którymi mieszka. Niespodziewanie nawiązuje z nim kontakt młoda kobieta o imieniu Numi. Ta dosyć dziwnie zachowują się osoba sugeruje mu, że jego ojciec, z którym ten od lat nie utrzymywał kontaktu, mógł zginąć podczas samobójczego zamachu bombowego w Haderze.

Nasz bohater stawia wyraźny opór wobec próby dowiedzenia się prawdy, ponadto trudno mu zaakceptować charakter związku jego ojca z Numi. Niemniej od tego momentu komiks zamienia się w istny film szpiegowski, gdyż oto śledzimy dwójkę bohaterów, która ze zmiennym szczęściem, spotykając na swej drodze różnych ludzi - m.in. świadków zamachu - przemierza Izrael w celu ustalenia, czy ojciec Kobiego żyje. Przy okazji tej często porzucanej i na nowo podejmowanej wędrówki, autorka obnaża szereg szczegółów dotyczących stosunków społecznych i obyczajowości, jakie panują w państwie na terytorium Palestyny. Na uwagę zasługuje na przykład zobojętnienie i dystans niektórych postaci wobec makabrycznych aktów przemocy, które dla Żydów przynajmniej w niektórych okres bywają normalnością dnia codziennego.

Mimo iż zamach terrorystyczny jest niejako kołem napędowym akcji, powieść graficzna Modan unika zagłębienia się w tło polityczne sytuacji na Bliskim Wchodzie. W zamian dostajemy dramat obyczajowy w najlepszym wydaniu z wyraźnie zarywanymi charakterami dwójki bohaterów, których cały czas od siebie oddala a następnie ponownie zbliża, niewyjaśniona tajemnica ojca. Można powiedzieć, że mamy tu przykład klasycznej, dobrze już zadomowionej w naszej kulturze narracji, w której to pusta egzystencja współczesnego egoisty jest przełamana obrazem niedostępnego ojca. Podobnie jak w filmie Zwiagincewa „Powrót” figura ojca może symbolizować utracony świat metafizyczny – ukrytego za zasłoną chmur, niedostępnego Boga. Stąd też pytana: czy żyje czy też umarł, staję się pytaniami dużo cięższego kalibru. Warto zwrócić uwagę, że ojciec Kobiego – Gabriel - ma imię wywodzące się z języka hebrajskiego, które oznacza „mąż boży”.

Z tej - być może dla niektórych wygodnej - konserwatywnej interpretacji, wybija nas sama autorka, ogniskując swój punkt widzenia na trudnej relacji dwójki protagonistów. Okazuje się, że odnalezienie ojca wcale nie jest głównym tematem fabuły. Szansą na nowe życie jest dostrzeżenie tego, co jest tuż obok. Natomiast zagłębianie się w przeszłości przynosi wyłącznie samo rozczarowanie. Żadne więzy rodzinne, żadne zobowiązania wynikające z tradycji i kultury, nie mogą przysłonić tego, co najważniejsze – możliwości zakiełkowania prawdziwego uczucia. W nim, a nie w ewentualnym powrocie syna marnotrawnego, mogą kryć się zalążki zbawienia. Zatracenie siebie w drugiej osobie wymaga jednak nie lada odwagi.

Rutu Modan snuje swoją opowieść w sposób bardzo filmowy. Mamy głębokie wrażenie prawdziwości przestawionej historii, mimo użycia wcale nie hiperrealistycznej kreski. Rysunki autorki Zaduszek odznaczają się prostotą, w której najpełniej uwidacznia się wyrazista linia obrysu, do której dochodzą czyste barwy wypełniające. Szlachetny styl pociągnięć piórka rysowniczego przywodzi mi na myśl prace Hergé'a, czy Paco Rocki. U tego drugiego można ponadto doszukać się podobieństw z zakresu podejmowanej tematyki oraz samego sposobu snucia historii. Minimalizm warstwy graficznej Ran wylotowych stara się zbytnio nie odciągać nas od uważnego i pełnego emocji śledzenia akcji.

Historia Kobiego i Numi być może nie przeszyje waszych serc na wylot, jak zapowiada Etgar Keret na tylnej stronie okładki, niemniej na pewno sprawi dużo satysfakcji podczas lektury. Pozwolę sobie jednak na pewne krytyczne i być może nazbyt uogólniające spostrzeżenie. Dla twórców z Izraela charakterystyczne jest skupianie się na psychologi jednostek, kosztem odmalowania ogólnej sytuacji politycznej oraz jej indywidualnej interpretacji. Uzyskujemy wejrzenie w głąb, ale nie wszerz. Przychodzą mi tutaj na myśl głośne tytuły Izraelskich filmów (koprodukcji): „Walc z Baszirem”, „Liban”, czy „Foxtrot”, w których to narracja bezpośrednio związana jest z wojną, lecz autorzy uciekają od badanie jej przyczyn, ukazując jedynie skutki ogólnych nieszczęść na przykładzie wewnętrznych rozterek pojedynczego bohatera, niemal zupełnie pozbawionego świadomości politycznej. Sam konflikt militarny jest zaś wielkim abstrakcyjnym złem, które spada na niewinnych ludzi niczym grom z jasnego nieba. Moim zdaniem taka optyka to bardziej wynik (auto)cenzury, niż wyboru artystycznego. Mówimy tu bowiem o twórcach uznanych „oficjalnie” (Modan otrzymała nagrodę od Izraelskiego Ministra Kultury). Odkładając jednak te zawiłe kwestie na bok i pochylając się nad samym komiksem, nie można nie zauważyć jego doskonałego warsztatu oraz zawartego w snutej historii sporego bagażu życiowego doświadczenia. Choćby tylko z tego względu jest to opowieść, po którą zdecydowanie warto sięgnąć.  

 

Autor: Jakub Gryzowski

Klezmerzy. Tom 4. Latający trapez! Joann Sfar

 


 

Nawet w bogatym dorobku Sfara „Klezmerzy” to dzieło osobne. Czwarty tom na wielu poziomach pogłębia przepaść między innymi dziełami tego autora.

Oto bowiem Sfar, korzystający z quasi-cartoonowego stylu, wchodzi ze swoim komiksowym warsztatem w przestrzeń malarską. Patronuje mu w tym wszystkim Marc Chagall – pamiętny żydowski artysta. Warstwa kolorystyczna zaczerpnięta z jego malarstwa towarzyszy w tej podróży autorowi słynnego „Kota Rabina”. To widać na pierwszy rzut oka. W warstwie fabularnej dostajemy zaś szaloną, ocierającą się poetyką o filmy Kusturicy historię muzyków żydowskich i cygańskich, którzy zeszli na manowce. Tytułowi Klezmerzy zajmują się bowiem głównie chlaniem i graniem dla pieniędzy. Przy okazji, zaprowadzeni przez los do Odessy, robią w niej niezłą rozpierduchę. W komiksie tym historia niewiele porusza się do przodu, ale warto zauważyć, że Sfarowi przyszło w końcu złączyć w miłosnych uściskach dwoje z kilkorga głównych bohaterów. Jest to pretekst do jeszcze piękniejszej warstwy graficznej i również afirmacja młodości oraz przynależnych do tego okresu namiętności. To czyni ten komiks pozycją w sam raz nadającą się na wiosnę. 

 


 


W „Klezmerach” Sfar eksperymentuje z medium, szuka dla siebie nowych środków wyrazu, robi wszystko, żeby do jego warsztatu nie wdarła się nuda. Tom ten jest od tej strony jeszcze bardziej malarski niż poprzednie, bo autor chętnie ciśnie portrety swoich postaci i obrazy w formie nieraz rozpiętej nawet na dwie strony. Znajdziemy tu nawet piękny, oniryczny całostronicowy akt. Od tej strony „Klezmerzy” są dziełem sztuki nie tylko komiksowej, ale ogólnie zbiorem prac genialnego, zdolnego artysty, który na nasze szczęście wybrał komiks jako swoje główne medium. 

 


 


Owszem, Sfar robił też filmy, „The Lady in the Car with Glasses and a Gun” (u nas fatalnie przetłumaczono tytuł jako „Wycieczka z trupem”) był nawet udany i pokazywał, jak dobrze autor rozumie współczesne trendy w sztuce celuloidu. Mimo to film został niezrozumiany przez widzów i krytykę, więc prawdopodobnie Sfar w historii sztuki pozostanie zapamiętany jako komiksiarz. Bardzo dobrze, że przyszło mu tworzyć głównie na rynek frankofoński, gdzie jest najzwyczajniej kasa z tej roboty. Jego talent się tam nie marnuje.

 


 

wtorek, 11 kwietnia 2023

Sandman. Tom 8. Koniec Światów.

 


 

Myślałem, że już przedawkowałem „Sandmana”. Poprzedni tom oceniłem bardzo krytycznie, a i spin off „Śmierć” nie przypadł mi za bardzo do gustu. Pamiętałem też, z poprzednich lektur tej serii, że im dalej brnąłem w sagę o Morfeuszu, tym mniej podobało mi się od strony fabularnej. Tymczasem dostaliśmy kolejną antologię krótkich opowieści i jak się okazuje, dobrze zrobiło to cyklowi, który nieco już zamulał. 

 




Gaiman w 8 tomie serii przedstawia nam swój własny pomysł na „Dekameron”. Los rzuca postacie z różnych krain uniwersum „Sandmana” do gospody „Koniec Światów”, w której przyjdzie im przeczekać burzę rzeczywistości. Każdy ze złapanych w tę sytuację wędrowców za pomocą opowiadanej historii umili innym gościom oczekiwanie na poprawę nieciekawej sytuacji na zewnątrz. Nie będę ukrywał, że najbardziej podobała mi się opowieść marynistyczna w stylu Josepha Conrada, doprawiona magią sandmańskiego uniwersum, ale znajdziemy tu różne inne, ciekawe historie. Bardzo interesujące jest gaimanowskie przedstawienie jednej z krain uniwersum będącej wielką nekropolią i opowieści o różnych sposobach pochówku, którymi zajmują się jej ściśle wykwalifikowani mieszkańcy. W większości z zebranych tu historii pojawia się oczywiście Morfeusz, nie jest on jednak ich centralnym punktem. Jest jedynie klamrą spinającą portfolio niesamowitych wydarzeń, jakie nastąpiły w życiach osób zgromadzonych w gospodzie. Niektóre z tych opowieści są szkatułkowe, niemal jak historie zawarte w „Rękopisie znalezionym w Saragossie”, którego Gaiman jest fanem, co wielokrotnie podkreślał. To wszystko czyni z tego runu silny element układanki, jaką jest seria o Morfeuszu, Jemu z kolei w tym momencie opowieści zejście z pierwszego planu najzwyczajniej służy. Historie snute przez zgromadzonych w karczmie przedstawicieli z różnych miejsc mapy uniwersum, świetnie nadają się bowiem do poszerzenia świata przedstawionego w tej serii.





Graficznie jest różnie, gdyż ten tom ilustrował cały tabun mniej lub bardziej zdolnych grafików. Do gustu najbardziej przypadła mi osobiście robota Michaela Zulli – jednego z najlepszych rysowników pracujących na przestrzeni lat przy „Sandmanie”. Jego realistyczna, drobiazgowa krecha świetnie posłużyła za ilustracje wspomnianej już historii marynistycznej, która zasługiwała na takie właśnie dokładne i efektowne w swojej klasie rysunki przypominające autentyczne ryciny z podróży morskich.


Czytam „Sandmana” Bóg wie, który raz i mimo iż nie jestem być może ultrasem całości (kocham pierwsze tomy, ze wskazaniem na „Preludia i nokturny”), to zawsze coś nowego odkrywam w tej historii, zapamiętuję coraz to nowe elementy odpowiedzialne za jakość komiksów z tego uniwersum. Po latach cenię różne pomysły Gaimana podane zarówno w formie dłuższych powieści graficznych jak i one shotów. Dla niektórych zresztą seria ta głównie stoi pojedynczymi historiami. Po lekturze „Końca Światów” rozumiem dlaczego. 

 


 

 

czwartek, 6 kwietnia 2023

Flash. Tom 1. Powrót Wally'ego Westa.

 


 

Nie czytałem nigdy za dużo komiksów z Flashem w roli głównej, z żadnym Flashy właściwie i w sumie nie wiem, czy jest czego żałować. Podczas gdy u jego kolegów i koleżanek z Ligii Sprawiedliwości szczyty toplist najlepszych tytułów zajmują takie sztosy jak „All-Star Superman”, „Zabójczy Żart”, czy nawet „Najczarniejsza Noc” (no ja uwielbiam), u szybciocha w czerwonym kubraczku najlepszym storyline jest praktycznie jednogłośnie „Flashpoint” – komiks dobry, ale obciążony klątwą typowego dla superhero wielkiego resetu uniwersum. Rzecz w zamyśle mało oryginalna i pełna laserów z dupy. Okazuje się, że „Powrót Wally'ego Westa” zwykle w rankingach pozostaje za liderem niedaleko w tyle i jeśli ciąg dalszy nie wyjaśni mi, czemu jest to pozycja zasłużona, to naprawdę nie mam czego szukać we flashowych przygodach.

Zaczyna się od dramatu i nie mam na myśli dramatycznych wydarzeń w życiu Flasha, bo to raczej standardowe przepychanki z cudacznymi złolami. Służąca za wstęp opowieść autorstwa Kevina Shinicka jest wręcz absurdalnie kiepska, to powrót do absurdów srebrnej ery – nic nie ma sensu, spójność idzie do piachu jeśli nie pasuje do fabularnego planu autora, a bohaterowie niemiłosiernie wkurzają niekompetencją. Pamiętacie te wszystkie wpieniające motywy z serialowego Flasha (wersji Arrowverse), gdzie Barry chwalił się na początku każdego odcinka, że jest najszybszym ziomem na świecie, a potem dawał ciała, bo zabierał się za wszystko wolniej od muchy w smole na niezasłużonym zasiłku. Tutaj Barry również jest tylko tak szybki, jak wymaga tego sytuacja (a raczej zwykle nieco mniej). W jednej chwili chwali się więc, jak to byłby w stanie parszywego burgera z polskiego dworca przetrawić w przeciągu jednej pierdyliardowej attosekundy, a potem daje się zrobić w ciula przeciwnikowi, bo nie może ogarnąć jednoczesnego zrobienia dwóch wcale nie tak nagłych czynności.

 



To tylko wierzchołek góry lodowej, jeden przykład z dziesiątek bzdur. Najgorsze jest to, że Shinick podkreśla naukową wiedzę Barry'ego Allena tylko po to, by zrobić z niego od razu idiotę. Wnioski, do których pędziwiatr dochodzi na skutek swoich badań nie mają właściwie żadnego znaczenia poza zakresem wygodnie zmyślonej, trykociarskiej peudonauki. Dochodzi nawet do skrajności, gdy Barry, zgłębiając tajniki wiedzy Doktora Alchemy, odkrywa na ścianach byłej celi swojego przeciwnika tajemnicze słowa, których znaczenie staje się dla niego mocną łamigłówką. Kropką nad „i” w idiotyzmie tej sytuacji jest fakt, że są to słowa będące absolutnymi podstawami alchemii. Autor pewnie nie wiedział, uznał je za coś eklektycznego, liczył na niewiedzę czytelników i miał do tego prawo, ale protagonista mózgowiec powinien jednak trochę oleju w makówce mieć. Jak mówiłem, to tylko kolejny przykład z wielu kretynizmów.

 



No dobra, ale tomik jest początkiem historii o tytule „Powrót Wally'ego Westa”, a ja tu gadam o Barrym Allenie. Po krótkim i zupełnie niepotrzebnym tie-inie do jakiegoś większego eventu z lodowymi potworzyskami w tle przechodzimy do części właściwej, do wątku o tym, jak to rudy speedster wraca do chwały. Chociaż pierwsza połowa albumu zgniotła moje szare komórki, więc i moje nastawienie było porównywalne do entuzjazmu odczuwanego przez pacjenta przed kolonoskopią, doświadczenie okazało się być ostatecznie całkiem przyjemne (czytanie, nie kolonoskopia). Wally West był przez dłuższy czas dla ludzi z DC Comics chłopcem do bicia, w ramach usprawiedliwienia zdarzało im się robić z niego skrajnego tradycjonalistę i bigota, czego zwieńczeniem był okropny „Kryzys bohaterów”. Największą zasługą „Powrotu…” jest więc zretconowanie tego koszmaru, jakby wymuszone takie retcony nie były. Jeremy Adams, zastępujący tu Shinicka na fotelu scenarzysty, napisał zresztą klawy, samoświadomy komiks superhero, w którym Wally (typowo dla flashowych wymysłów), wędruje przez czas, by nauczyć się czegoś o sobie i złożyć hołd historii postaci Flasha. Są dinozaury, są naziści, jest retro, jest i okejka ode mnie. Szkoda jedynie, że znowu powtarza się wymęczony już całkowicie motyw z utratą mocy i zaburzeniami w działaniu speedforce. Inaczej chyba się komiksu z Flashem nie da napisać.

„Powrót Wally'ego Westa” jest też ogólnie dobrze narysowanym komiksem. Jak to zwykle bywa w przypadku wycinków z głównej serii, ołówki, tusz i kolory w łapę wzięła cała masa artystów, więc spójności nie ma za cholerę. Jest za to niezłe dopasowanie stylów do wydarzeń i kilka perełek w zalewie rzemieślniczo poprawnej graficznie superbohaterskiej sztampy. Zdecydowanie wyróżniłbym gładziutkie, popowe retro rysunki Kevina Maguire i adekwatnie mroczniejszą krechę Jacka Herberta we fragmencie z nazistami, ale ogólnie i na etapach strzelania laserami z dupy poziom jest względnie wysoki. Wizualna nowomoda, pełno komputerowych efektów, sprawna sekwencyjność, rewia barw i tony muskułów uparcie zagrażających heteronormatywnej psychice podatnych czytelników płci męskiej. Wiadomo, klasyka gatunku.

 




Bardzo trudno jest zatrzeć pierwsze złe wrażenie, a „Powrót Wally'ego Westa” to pierwsze wrażenie sprawia fatalne. Co zaczyna się od kompletnie pozbawionej polotu, hałturniczej robótki scenariuszowej na zlecenie, która zresztą nawet minimalnie nie walczy z najgorszymi cechami gatunku, w drugiej połowie przechodzi w faktycznie satysfakcjonujący powrót syna marnotrawnego nie tylko speedsterów, ale chyba pierwszoligowych postaci DC Comics w ogóle. Wydawca robi tu trochę samobója, bo jeśli moje odczucia nie są odosobnioną oznaką postępującego gburstwa, to wstęp może czytelników nie tylko odstraszyć od prób przebrnięcia przez ten album do końca, ale również zdecydowanie zmniejszyć hype względem kontynuacji. Gdybym miał jednak wnioskować jedynie po tej właściwej, tytułowej części fabuły, to jakiś potencjał na dobre czytadło jest.


Autor: Rafał Piernikowski

 

wtorek, 4 kwietnia 2023

Pustynne Skorpiony. Hugo Pratt.

 

 


Dobrze jest dziś być fanem Hugo Pratta. Nie dość, że dostaliśmy wszystkie tomy Corto, to jeszcze niedawno nakładem Egmontu wyszła inna seria tego autora – wojenna opowieść „Pustynne Skorpiony”, która zapewne trafi w serca wszelkich miłośników talentu tego autora. Pewnikiem, jeśli jesteście fanami genialnego Włocha, to nie muszę was do zakupu namawiać, bo to materiał wydany pod komplecistów Pratta i wszelkie recenzje są zbędne. Ja mam jednak obowiązek opisać, z czym je się „Skorpiony” i zaznaczyć dla wszystkich tych, którzy nie mieli przyjemności obcować z Corto – nie zaczynajcie przygody z Prattem od tego albumu. Ale spokojnie i po kolei.


Rzecz zaczyna się w 1940 roku w Afryce Wschodniej i traktuje o losach polskiego żołnierza, Koinsky’ego. Losy wojenne umiejscowiły go w rozgrywających się na mapach regionu burzliwych konfliktach po stronie Anglików, acz jak sam bohater podkreśla, jest przede wszystkim po swojej stronie. Co ciekawe mnogość nacji, jaka w tamtym okresie przewalała się przez ten kawałek świata, może wprowadzić w zakłopotanie i nawet znajdujący się tam Polak nikogo nie jest w stanie zdziwić. Pratt jednak zdaje się w tym multi-kulturowym gąszczu świetnie orientować. Nie wiem, na ile trzyma się wszelkich historycznych faktów, ale łatwo uwierzyć mu, że wie co robi i wsiąknąć jak woda na pustyni w przedstawiony przez niego świat. Koinsky przeżywa podczas swoich wędrówek przeróżne wojenne przygody, wplątując się co chwila w następne draki. Trochę taki Franek Dolas pomyślicie? Ano trochę tak, jest bowiem zazwyczaj sam przeciw wszystkim, zresztą polskość i jego charakter zostają temu bohaterowi wytknięte na kartach komiksu kilka razy, Pratt musiał więc mieć pewne wyrobione zdanie na temat Polaków. 

 


 


Głównym problemem tego albumu jest jednak fakt, że Koinsky nie jest Corto i jego przygodom wiele brakuje do tur de force Pratta. Nie ma tu krzty liryzmu, mistycyzmu, surrealnych elementów, czy cytatów z innych dzieł kultury, które czyniły z Corto arcydzieło w swojej awanturniczej a zarazem postmodernistycznej klasie. Mimo iż na kartach „Pustynnych Skorpionów” spotykamy kilka ciekawych postaci drugoplanowych, to daleko im do osobistości znanych z najlepszego komiksu Włocha. Sam Corto jest co prawda wzmiankowany, ale nie pojawia się w tym komiksie ani na chwilę. Z jednej strony fajnie, bo Pratt nie odcinał kuponów od swojego arcydzieła, z drugiej czegoś w tym albumie mi brakowało. Trzeba też zauważyć, że autor, tworząc te opowieści na przestrzeni wielu dekad rozwijał się jako scenarzysta. Początkowo walił dużo tekstu, ale z czasem oszczędniej stosował narracje literacką. Ostatecznie wyważył proporcje między słowem a obrazem, dochodząc do formy mistrzowskiej. Im dalej w las tym lepiej. 

 



Najważniejsze są w tym komiksie jednak rysunki. To jak Pratt, rysując prosto z trzewi, ciśnie świat przedstawiony, zasługuje na dziesięć statuetek Eisnera. Jest tu totalny rozmach i czuć, że te rzeczy są rysowane nonszalancko. Jako rysownik też, co ciekawe, niewiele ewoluuje na kartach tego komiksu. Ma tak samo genialny warsztat na początku jak i na końcu. Do tego wszelkie nacje, mundury i co najważniejsze – pojazdy i samoloty – są odtworzone z wielkim pietyzmem i charyzmą. Militaryści (którzy mogą być drugą najważniejszą grupą docelową tego albumu) posikają się tutaj ze szczęścia, widząc te wszystkie czołgi, samoloty bojowe i pustynne łaziki pancerne. Samo kartkowanie albumu jest więc nie lada przyjemnością i pod względem graficznym nie mogę niczego temu komiksowi zarzucić. 

 



Jak wspomniałem nie jest to jednak album dla wszystkich. Jeśli Pratt nie należy do grona Waszych ulubionych rysowników sugerował bym zacząć przygodę od komiksów o Corto Maltese. Wtedy, gwarantuję, zostaniecie fanami Pratta i „Pustynne Skorpiony” wciągniecie niejako z rozbiegu.

 

poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Czarny Młot. Skulldigger i kostek. Lemire

 


Radość przekroczyła progi mojego domu, nadzieja z oślepiającym blaskiem wystawia swój przepiękny łeb zza horyzontu. Czy to wiosna? Nie, to dobry komiks superbohaterski od Jeffa Lemire. Nie spodziewałem się tego, przynajmniej dopóki ktoś nie zdecyduje się wreszcie u nas wydać jego runu „Animal Mana” albo choćby nowszego „The Question: The Deaths of Vic Sage” (warto czekać na oba!). W jakość „Skulldiggera i Kostka” wątpiłem tym bardziej po lekturze wydanej niedawno pierwszej części „Czarny Młot. Odrodzenie” – kapitalne do tej pory, autorskie uniwersum nie broni najwyraźniej bowiem przed irytującym średniactwem. Odległe od trykotów twory autora (jak „Korzenie rodzinne”) też wypadały zresztą ostatnio poniżej oczekiwań, więc zajebiście miło jest się pozytywnie zaskoczyć.

 


 


Skulldigger to taki Batman skłaniający się w zakresie metodologii i zdolności kredytowej w stronę Punishera. Z Brucem Waynem właściwie, poza wiecznie uśmiechniętym nemesis i nocnym hobby, łączy go właściwie tylko jedna rzecz – skłonność do narażania nieletnich w ramach swojej krucjaty przeciw integralności kośćca złoczyńców. W ogromnym skrócie chodzi o to, że nie każdej zbrodni da się zapobiec, Skulldigger się spóźnia, Kostek zostaje sierotą, pora na przygodę. Tropem mściciela rusza jednak nieugięta detektywka, która całkiem słusznie nie uważa mordowania rzezimieszków za najskuteczniejszą formę terapii dla dziecka po przejściach.

Rodzina – to słowo klucz w przypadku Lemire'a. Jeśli trochę komiksów na półkach już macie, to doskonale wiecie, że najlepsze fabuły tego gościa zawsze prawie opowiadały w jakimś stopniu o relacjach rodzinnych, często ze skupieniem na związku ojca z synem i potencjalnie opłakanych skutkach zgrzytów w tej materii. We wspomnianym na wstępie „Odrodzeniu” też niby starał się to zrobić, ale nie wyszło i już podejrzewałem jakieś wypalenie, może trauma się skończyła? Najwyraźniej nie, tematów dla terapeuty jeszcze trochę jest, bo trudy ojcostwa (a właściwie bardziej synostwa) są szkieletem (hehe) tego komiksu i to na nim trzyma się mocne mięcho tematyki typowej dla uniwersum „Czarnego Młota”. Rozpracowujemy tu sztampy, panie i panowie, dekonstrukcja i subwersja na pełnej.

 



No może nie tak do końca na pełnej, bo Lemire jest tutaj (jak zwykle zresztą) zarówno subtelny pod względem wyrazistości, jak i dosyć bezpośredni jeśli chodzi o to, co i jak wytyka mainstreamowym trykotom. To wciąż typowa historia o mrocznym, brutalnym mścicielu, a scenariusz wytyka problemy, które dla większości fanów Batmana właśnie czy Punishera są oczywiste, bez wchodzenia w szczegóły. W DC czy w Marvelu jednak, w zakresie samej fabuły, nie mówi się o nich tak otwarcie i nawet jeśli są świadomie prezentowane, to narracja wciąż wpada w tropesy. Na stronach „Skulldigera i Kostka” za to przynajmniej trzykrotnie dzieją się rzeczy, które właściwie wydarzyć się powinny w każdym realistycznym podejściu do opowieści o potłuczonym socjopacie angażującym dziecko do morderczej krucjaty. Za każdym razem jest to zaskoczenie, co wiele mówi o kondycji superbohaterskich fabuł i naszych przyzwyczajeniach. Twisty w samej fabule też są, ale w porównaniu do drugiej warstwy tego komiksu są tylko pretekstem wpisującym wątki w stereotypową konstrukcję spandeksowego klimatu, co jest (jak podejrzewam) jak najbardziej umyślne. To nadal nie jest poziom pierwszych „Czarnych Młotów”, ale zdecydowanie jesteśmy blisko.

Podobne zbliżenie do chwilowo utraconej jakości chłoną nasze oczy, bo o ile Tonci Zonjic nie zbliża się nawet do spektakularnej i wyjątkowej stylówy Davida Rubina z „Sherlocka Frankensteina”, to do klimatu tego konkretnego eksperymentu Lemire'a jego kreska pasuje doskonale. Pozwolę sobie polecieć po bandzie i stwierdzić, że to momentami wygląda, jakby Sean Phillips naoglądał się cartoonów (troszeczkę) i puścił czasem wodze fantazji w układzie kadrów. Same obrazki są proste i przyziemne, co zdecydowanie podkreśla realistyczne zwierciadło komentujące dla nas zwykle nielogiczne przygody ulicznych mścicieli. Patrzy się na to wszystko człowiek, odbiera z łatwością i zadowoleniem, stwierdza, że „nic specjalnego”, a potem jakaś strona wali go z zaskoczenia słusznie użytym odstępstwem od sekwencyjnej normy albo prostym zabiegiem podkreślającym jeden kadr. Zonjic jest też przy okazji bardzo dobrym kolorystą i artystą elastycznym, każda scena ma odpowiedni nastrój a pulpowe retrospekcje odróżniają się w „Skulldiggerze” od reszty wydarzeń.

 




Pozostaje mi jedynie powtórzyć wyraz radości z pierwszego akapitu i zachęcić was do lektury. Znowu dostajemy, mniej więcej, to samo, co większość z nas doceniła w innych komiksach powiązanych z „Czarnym Młotem”. „Skulldigger” to przy okazji zabawa dekonstrukcję trykociarstwa na nieco mniejszą skalę, tej rynsztokowej spuścizny neo-noir, która zapomniała o logice celem kreowania popkulturowych ikon. Im więcej komiksów, które podkreślają negatywne konotacje mścicielskiej przemocy i problemy psychiczne często obecnie gloryfikowanych brutali, tym lepiej. 


Autor: Rafał Piernikowski

niedziela, 2 kwietnia 2023

Batman Detective Comics - Nowe sąsiedztwo. Tom 1

 


Szanowny naczelny tego bloga zaznaczył ostatnio w rozmowie prywatnej ze mną swoje zdziwienie faktem, że nadal chce mi się recenzować głównonurtowe superhero i to takie naprawdę g(ł)ównonurtowe, bez wchodzenia w dobrze rokujące elseworldy. Może powodem jest przyzwyczajenie do kuriozalnego flexowania się byciem na bieżąco z Marvelem i DC, uskuteczniałem taki cringefest za młodu. Odpowiedziałem jednak, że po pierwsze ktoś musi (proszę powiedzcie mi, jeśli nie muszę), a po drugie czasem naprawdę trafiają się perełki. Ostatnio bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie zupełnie nie zdradzająca na wstępie potencjału „Nieskończona granica”, batmanowy „Stan przyszłości” też był niezłym czytadłem zresztą. Jakimś cudem „Nowe sąsiedztwo” to kolejny przykład DC unikającego kompletnej klapy skuteczniej niż Batman unika otarć w pachwinach.

Trochę ostatnio nie zrozumiałem „Stanu przyszłości”, teraz zaryzykuję stwierdzenie, że rozumiem go trochę lepiej. To było widmo nadciągającego zła, taki worst case scenario, a teraz obserwujemy śmiałków w obcisłych rajtuzach podczas świadomych i nieświadomych prób niedopuszczenia do tego zrąbanego status quo. W Gotham jednak zawsze jest przejebane, każdy komiksiarz to wie. Bruce Wayne, biedniejszy o jakieś 99%, ale nadal bogatszy od 99% społeczeństwa, musi wmieszać się w tłum. Wiecie, zejść do gruntu, sięgnąć podstaw, wmieszać się w mieszczaństwo. Tak naprawdę to nie, bo nadal ma w cholerę hajsu i obraca się w społecznej śmietance burżuazji, ale nie mieszka już w wilii wymagającej nadajników GPS do nawigacji między kiblami. W tych jakże nieuprzywilejowanych okolicznościach będzie musiał zmierzyć się z oskarżeniami o morderstwo, gniewem kreskówkowo zepsutego bogacza i nowym rodzajem zepsucia, które toczy mroczne miasto.

 


 


Ja naprawdę nie wiem, po co komu był ten zabieg z ubiednieniem Wayne'a. Niby fajnie, bo okoliczności nowe, trochę świeżości i inne otoczenie. Gacek jest bliżej ludzi, ale nic więcej z tego nie wynika, tylko niewykorzystany potencjał. „Nowe sąsiedztwo” jest więc w swoim nowatorstwie bardzo zachowawcze, ale do tego już jesteśmy przyzwyczajeni. Obecnie scenarzyści mają mikroskopijnie niewielkie szanse na zielone światło od wydawnictwa, jeśli chcą dokonać zmian niepowiązanych z jakimś bzdurnym, rozdmuchanym kryzysem, więc Mariko Tamaki naprawdę nie miała tu miejsca na fikołki, rozumiem. Przy takiej presji łatwo też wpaść w pułapki trykociarskich głupotek, to też nie dziwi mnie Batman na pełnej wyjebce zdradzający złolowi swoją tajną tożsamość albo Lucius Fox, który z jakiegoś powodu nagle zapragnął serwować Alfredowi virtue signalling na temat współpracy gacka z młodocianymi pomagierami. To album superbohaterski i typowe przywary trzymają się go z uporem kleszcza na potężnej gastrofazie.

Zaraz, moment, przecież na wstępie zasugerowałem, że jest dobrze, o co więc chodzi? W totalnej kaszanie te bzdury kamuflują się niemalże w ogólnej kiepskości, trudno wytknąć konkretne mankamenty, a tutaj (choć jest ich sporo) widać je jak na dłoni. Pełny tytuł albumu to bowiem „Batman Detective Comics - Nowe sąsiedztwo. Tom 1” i wyobraźcie sobie państwo, że tu naprawdę jest detektywowanie! Tak, to kolejny nowoczesny Batman, w którym Gacosław faktycznie prowadzi jakieś dochodzenie. Czy jest ono złożone, inteligentnie poprowadzone i dociągnięte do końca? Ni cholery, ale sama obecność tego motywu to dla mnie ogromny powód do satysfakcji. Na tym zresztą się plusy nie kończą, bo również w eskalującej akcji, która oddala się od metodycznego badania poszlak, narracja poprowadzona jest sprawnie. Poza tym chyba najmocniejszym elementem zbioru jest bardzo przyziemny, smutny i brutalny wątek z Huntress, bo porusza realne problemy. Tamaki zręcznie wykorzystuje mniej znane twarze, ponownie czyni strasznym Oswalda Cobblepota i czuje naturalny rytm relacji między czołowymi zamaskowanymi mścicielami Gotham. Przy tak wielu zasługach jestem w stanie wybaczyć średnio interesującego nemesis w tej historii.

 




Dan Mora to rysownik polskiemu czytelnikowi średnio znany, bo niestety mało u nas wyszło wydłubanych jego ręką tytułów z mainstreamu, ale jeśli nie czytaliście „Klausa” i „Raz i na zawsze”, to polecam się zapoznać. Komiksy na tyle dobre (zwłaszcza ten drugi), że bezczelnie reklamuje tytuły innych wydawnictw w tekście sponsorowanym (jakby nie patrzeć, prezes UOKiK sprawia sprawę jasno) przez Egmont. Już go trochę pochwaliłem w tekście o „Stan przyszłości. Batman”, ale z każdym kontaktem jego rysunki podobają mi się coraz bardziej. Jego styl jest taką fajną wypadową superbohatersko gładkiej dynamiki Jorge'a Jimeneza i podobnie żywej, ale dużo bardziej hardej w konturach i czerni wizji typowej dla Seana Murphy'ego na przykład. To stylówa doskonale pasująca do przygód Mrocznego Rycerza, czytelna sekwencyjność przy totalnym braku statycznego zanudzania w kadrach. Wprowadzający Huntress Clayton Henry wypada w porównaniu nieco blado i zbyt sterylnie, ale bez dramatu. Dosyć mocno odczułem niestety w drugiej połowie albumu przejęcie ołówków przez Viktora Bogdanovica. Jego kreska to mocna spuścizna lat 90., zdrowy miks dobrych czasów Romity Jr, spandeksowej sztampy z tamtych lat i nawet momentami Franka Millera. W porównaniu do Mory jego kadry są jednak nudne i płaskie, przez co cała historia wyraźnie wytraca tempo. Przynajmniej w kwestii nakładania kolorów DC Comics powstrzymało się przed przerywaniem kontraktów – Jordie Bellaire praktycznie na wszystkich stronach (poza wtrąceniami) maluje nam przekonujące Gotham. Spójność brązów i nocnych błękitów nie wyklucza różnorodności, a tonacje zmienia dopiero powszechny ogień. Dobra robota i tyle.

 




Mogło być gorzej, dużo gorzej nawet, często jest. Czy spadają nam oczekiwania? Oczywiście, o ile w ogóle jeszcze katujemy się regularnym czytaniem nowych komiksów superbohaterskich, ale komiksy takie jak „Nowe sąsiedztwo” pozwalają zaczerpnąć powietrza w oparach walącego średniactwem marnowania tuszu. Zwłaszcza u Batmana takie wyjątki od reguły rozczarowań są mile widziane, przecież skończyły się już czasy historii kultowych, zamiast „Azylu Arkham” dostajemy najwyżej „Białego rycerza”, a od Trybunału Sów za czasów New 52 nie było chyba w głównej linii batmanowej nic naprawdę imponującego, z całym szacunkiem do Toma Kinga. Czy „Nowe sąsiedztwo” to renesans jakości? Gdzie tam, daleko jeszcze do prawdziwego powrotu do formy, ale przynajmniej mam dowód na to, że dla DC Comics piszą jeszcze autorzy pełni pasji i talentu. Niech im tylko włodarze dadzą więcej swobody i szczerze wierzę w jakiś cud na horyzoncie linii wydawniczej.

 

Autor: Rafał Piernikowski