wtorek, 31 sierpnia 2021

Kosmiczna Odyseja. Mignola/Starlin

 


Zacznijmy od tego, że nie należę do grupy docelowej autorów tego liczącego sobie dobre trzy dekady komiksu. Lasery z dupy to ostatnie, co mnie w superbohaterce obchodzi, wolę zdecydowanie street-level superhero o napierdalaniu ze złymi klanami ninja, od kosmicznych, moralnych rozkmin strzelających z napleta półbogów. Dlaczego więc w ogóle sięgałem po „Kosmiczną odyseję”?


A no po to, by uzupełnić sobie obraz kariery Mike'a Mignoli, który tu, bodaj 23-letni, odwalał kawał porządnej rzemieślniczej roboty dla DC Comics. Znam oczywiście postać scenarzysty, legendarnego kreatora kosmicznych komiksów między innymi ze stajni Marvela (to on jest odpowiedzialny za stworzenie Thanosa i kilku innych popularnych dziś bohaterów), ale nie czytałem jego najważniejszych dzieł i to nazwisko ani mnie ziębi, ani grzeje. Co ciekawe, przeczytałem ten komiks bez większego bólu. Od strony scenariusza jest to więc również przynajmniej dobre rzemiosło. Co więcej, komiks powstał jeszcze przed wielkimi kreacjami Starlina dla Marvela, więc dla zainteresowanych jego dokonaniami musi to być nie lada kąsek i bardzo fajnie, że Egmont zdecydował się to u nas wydać. Tak, na pewnym poziomie to ramota, ale komiks nie zestarzał się na tyle, żeby zamiatać go pod dywan. To cały czas bardzo wdzięczna lektura, którą warto odfajkować jeśli tylko jest się fanem któregoś z wyżej wymienionych panów. A ja jestem maniakiem przynajmniej jednego. 

 



Rysunki Mignoli są jednak dalekie od tego, co znajdziemy na kartach „Hellboya”. Z drugiej strony trzeba przyznać, że są znakomite i zapewne już wtedy trudno było mojego ulubieńca zgubić w tłumie wyrobników. Śpieszę również donieść jedną z głównych postaci tego komiksu jest Batłomiej, więc wszyscy ci, którzy kochają to, jak Mignola rysuje Nietoperza, powinni również sięgnąć po ten album. Nie jest co prawda mrocznie, głównie za sprawą dość jaskrawej kolorystyki, ale miło ogląda się starania młodego Mike'a w zetknięciu z sztandarowymi postaciami z uniwersum DC. 

 



W ostatecznym rozrachunku „Kosmiczna Odyseja” to udany komiks. Niemniej wydaje mi się, że jego target jest dość wąski i zapewne trochę przymykam oko, wiedząc że to mniej znana klasyka, a do tego rzecz mijająca się na pewnym poziomie z moimi gustami. Muszę jednak przyznać bawiłem się dobrze i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie sięgnąć po rzeczy Starlina pisane dla Marvela. Mogę jednak nie mieć siły na tak końską dawkę laserów z dupy, bo obojętność trylogii „Nieskończoności” (tak to się nazywa?) jest iście epicka. 

 


 

X-terminacja. Brisson/Larraz

 


 

Lubię kiepskie, miałkie głupotki. Udało mi się chyba znaleźć ostatnio tę specyficzną równowagę między popkulturowym konformizmem i wymuszonym hipsterstwem. Równowagę, którą zbyt pewni siebie nazwaliby zdrowym rozsądkiem. W skrócie chodzi o to, że coraz częściej nie podobają mi się rzeczy powszechnie chwalone i jak na buca przystało, uważam moją rację za najmojszą, a w tym przypadku brzmi ona tak: „X-terminacja“ to boleśnie kiepski komiks.


Nie chce mi się nawet szczególnie streszczać fabuły. Niedorzeczności związane z podróżami w czasie i alternatywnymi wersjami bohaterów to fundament bardzo wielu komiksów z X-Men w roli głównej. Wykorzystywany czasem z lepszym, częściej z gorszym skutkiem. „X-terminacja“ to coś w stylu kulminacji wątku, w którym te temporalne bzdury sięgnęły apogeum. Mamy więc mutantów z przeszłości żyjących razem ze swoimi starszymi odbiciami i przerażający, burzący status quo wątek – ktoś zaczyna tych młodych zabijać.

 



Oczywiście tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Komiksy generatorów franczyz mają ten problem od zawsze, teoretycznie znaczące pierdolniki są wydmuszkami, zgony są odczyniane, a na stałe (czyli na kilka miesięcy) odchodzą tylko drobiazgowo wybrani, mało istotni statyści. Dawno nie odczułem tego tak bardzo, jak w scenariuszu Eda Brissona. Bohaterów jest tyle, że można by nimi wypełnić Stadion Narodowy, więc śmierć alternatywnej, przesadnie krawędziowej wersji postaci ledwo trzymającej się ostatnio w czołówce mutanciej popularności obeszła mnie równie mocno, co wszelkie nowiny filmowe z wegotthiscovered – czyli wcale, gdyby ktoś miał wątpliwość. Gdy w kalendarz kopie zaś naprawdę konkretny zawodnik, w całą sprawę zamieszane są mocno podróże w czasie. Odkręcenie mocnego momentu było więc pewne, co sam komiks potwierdził kilkanaście stron później.


Bieganie wstecz po osi czasu odbywa się zresztą nie tylko wewnątrz fabuły, ale i z drugiej strony, co w lepiej napisanej fikcji zakrawałoby na meta-kreatywność. Nie zobaczycie tutaj nic, czego byście nie czytali już milion razy w opowieściach o ekipie Psychołysola, Bziumowzrokowca i Warczącego Szpona Kanadyjskiej Zagłady. Włącznie z wyrywaniem skrzydeł Angelowi. Cable skacze sobie do przeszłości, bo przyszłość, która nadejdzie (zamierzone) capi raczej defetycznymi perspektywami. Pojawia się bardzo zły złol wykorzystujący do dwóch równie złych celów samych mutantów, McCoy rzuca z rękawa pseudonauką, a Cyclops jest fiutem. Wszelkie „wstrząsające“ pomysły Brissona są nie tylko miałkie, ale też po prostu totalnie nieoryginalne. Na plus (dosyć mocny) przemawiają tu tylko płynność i tempo narracji. Jest ona poprowadzona na tyle sprawnie, że czytając można wyłączyć mózg i po prostu cieszyć się paradą bzdur. 

 



Choć sterylna stylistyka i wymuskany design postaci średnio pasują mi do zamierzonej powagi tej historii, muszę przyznać, że Pepe Larraz zdecydowanie ułatwił mi przebrnięcie przez ten komiks. Jak na typową superbohaterszczyznę „X-terminacja” wygląda kapitalnie. Prostego kadrowania nie znajdziemy tu praktycznie wcale, a i tak jest czytelnie. Pozwoliło to rysownikowi poszaleć w kwiatach dynamiki, sekwencyjność działa bez zarzutu, a i na poszczególnych rysunkach trudno doszukać się niedociągnięć. Średnio podoba mi się typowe skupienie na cyfrowej kolorystyce, ale Marte Gracia operuje dostępnymi narzędziami z rozwagą, więc i pod tym względem jest nieźle – zwłaszcza przy licznych eksplozjach i obligatoryjnych wielobarwnych smugach energii wszelakiej. Takie ilustracje zasługiwały na lepszy scenariusz.

Idę na detoks, będę czytał „Wolverine - Czerń, biel i krew” i czekał na polskie wydanie „Grand Design” Eda Piskora, które w sumie mam już w oryginale. Trochę mi bokiem wychodzą już takie rozczarowania. Jako człowiek o stosunkowo niewielkich wymaganiach względem superbohaterszczyzny doświadczam ich ostatnio zbyt często. Jedyna eksterminacja jaka tu zaszła, to zgniecenie choćby minimalnych szans na faktyczne odczucie pozorowanej powagi wydarzeń. Poleciłbym tylko zagorzałym fanom X-Men, przyzwyczajonym do absurdów i to chyba jedynie ze względu na wzorową robotę rysownika. Marvel Fresh w dalszym ciągu, poza pewnymi wyjątkami, raczej nie zachwyca.

Autor:Rafał Piernikowski 

 


 


piątek, 13 sierpnia 2021

BBPO. Znany Diabeł. Mignola i spółka

 

 
Pomyliłem się. Myślałem, że poprzedni tom BBPO jest ostatnim. Nie, to był tylko finałowy odcinek sagi „Piekło na ziemi”. Zwieńczenie serii jest dopiero tutaj, w „BBPO: Znany diabeł”.

Co najważniejsze (nie będzie to chyba spoiler, bo jego postać widnieje na okładce), w tym tomie Hellboy wraca do żywych, by jeszcze raz, ramię w ramię z innymi członkami biura, dać łupnia potworom, które wypełzły z czeluści Ziemi. Mimo iż wyskakuje jak przysłowiowy diabeł z pudełka, to bardzo cieszyłem się z możliwości ponownego zobaczenia go. Do struktur biura wraca też nie kto inny jak Abe Sapien, co jest kolejnym fajnym elementem, bo po jego osobnej serii, którą Egmont dopiero zaczął wydawać, polubiłem go jeszcze bardziej. Jak wspomniałem w poprzedniej recenzji, zajebiście cenię brawurowo wykreowaną Warwarę, demona zamkniętego w ciele małej rosyjskiej dziewczynki i bardzo cieszy mnie wysunięcie w ostatnich aktach tej postaci na pierwszy plan, bo okazuje się, że w tym tomie jest jej jeszcze więcej niż w poprzednim i to ona gra główne skrzypce w całej intrydze. Dostajemy między innymi retrospekcję i zajebisty origin, który sprawił, że ciarki chodziły mi po ciele. Zdarzają się tu też inne zaskakujące powroty domykające bądź odgrzebujące dawno pootwierane wątki, ale o reszcie Wam nie napiszę, żeby nie psuć lektury. Gwarantuję, że twórcy wiele dla Was przygotowali i zabawa będzie przednia. Niemniej buzia na kłódkę.
 



Jaki jest więc ogólnie ten grande finale? Napiszę podobnie jak w przypadku przedostatniego tomu – wszystko nieco zawodzi na poziomie emocjonalnym, nie chwyta dostatecznie mocno za serce. Natomiast na płaszczyźnie spektakularności nie mam czego zarzucić i od strony fabularnej wszystko poprowadzone jest bardzo sprawnie. 
 



Rysunki są jak zwykle bardzo dobre, a w finale na kilka chwil, przed gramofony wraca sam Duży Mike, siejąc zniszczenie swoim piekielnym ołówkiem. Kolory jak zwykle pocisnął Dave Stewart, ujednolicając całą sagę. Już wspominałem go wiele razy, ale to zdecydowanie jeden z najważniejszych bohaterów całej sagi i chyba zasłużenie zyskał sławę jednego z najlepszych kolorystów w historii medium.

Mimo iż seria teoretycznie została domknięta, to Mignola i spółka postanowili nie zarzynać kury znoszącej złote jaja i oto niedługo do naszych rąk trafi prequel wydarzeń z Hellboya i BBPO.  Z jednej strony to ryzykowna decyzja, z drugiej, pamiętając wysoki poziom tego spin-offa, mam nadzieję na materiał wysokiej jakości i cieszę się, że w gruncie rzeczy nie muszę się jeszcze żegnać z członkami biura.




Deadpool. Najemnika śmierć nie tyka. Young/Hepburn/Klein

 


 Chwiejne jest to moje podejście do komiksu superbohaterskiego. Potencjału tego gatunku bronić będę zawsze, nawet jeśli nauczyłem się dostrzegać dominujące w nim, durne sztampy, tanie zagrywki korporacyjnych tłumoków rządzących kształtem uniwersów i ich lęk przed przesunięciem choćby najmniejszego kamyczka na podwórku popularnych postaci. Przyjąłem sobie jednak, że preferuję te „ambitniejsze” (nienawidzę tego słowa), bardziej przyziemne tytuły, a tu niespodziewajka! Z całego Marvel Fresh najbardziej do tej pory podoba mi się Deadpool.

Oryginalności Marvelowi odmówić nie można. Teraz już wiem na pewno, że „Fresh” według nich oznacza wywalenie w piździec rozwoju wewnętrznego i niuansów na rzecz powrotu do klasycznego status quo. Nonkonformizm, takie brnięcie w przeciwność ogólnie uznanego znaczenia słów trzeba uszanować!



W przypadku Deadpoola taki fikołek wiąże się z usunięciem sobie z baniaka pamięci o heroiźmie, nie bez przyczyny zresztą, i z powrotem do najemniczego stylu życia. Biorąc sobie za sekretarkę Negasonic Teenage Warhead Wade przyjmuje więc różne zlecenia. Zabija tłumy emerytów zombie w wydaniu voodoo, spędza lata (również miodowe) w dziwnoświecie i wyręcza Avengers w walce z obrzydliwym hafcicielem światów. Jest przy tym ponownie nieznośny, brutalny, skuteczny, zbyt często praktycznie nagi i praktycznie bezrefleksyjny, poza jednym depresyjnym epizodem w stylu raczej humorystycznym.

Właściwie tylko z tym ostatnim mam problem – jakiekolwiek żarty z depresji średnio mnie bawią, bom ciul bez dystansu i traktuję sprawę osobiście. Z drugiej strony przyznam, że nawet ten smutno-śmieszny Deadpool pod piórem Skottiego Younga daje radę. Elementy czysto porąbane są za to wręcz kapitalne. Czułem się, jakbym miał do czynienia z wybuchową mieszanką „Nienawidzę Baśniowa” i krawędziowego komiksu trykociarskiego z lat 90., takiego wypełnionego czarnym i szarym humorem. Scenarzysta nie robi na razie z rozgadanym kretynem nic nowego, ale w znanym nam już schemacie czuje się na tyle dobrze, że nawet celowo żenujące żarty trafiają. Glut mi z nosa parsknięciem nie uleciał, ale uśmiechnąłem się kilka razy, a w tym medium to dla mnie szczyt reakcji na humor.




Punktują też występy gościnne. Autor potrafi śmiać się z takich koksów jak Thor, Tony Stark, a nawet Steve Rogers, okazując im jednocześnie szacunek. Wszyscy zachowują się tak, jak moglibyśmy się spodziewać i reagują wiarygodnie na to, co regularnie odwala Wade. Nastoletnia pomagierka i pracownica jest niestety jedynie kalką kreacji z wielkiego ekranu i choć jest to lekkie rozczarowanko, to jej interakcje i innymi postaciami trzymają poziom. Trudno mi nie mieć nadziei na to, że Deadpool znowu z czasem okaże to swoje spragnione akceptacji wnętrze, ale na to przyjdzie nam chyba poczekać. Na razie jest zabawnie i efekciarsko i to wystarczy.

Wariacką stylistykę tego albumu najlepiej ujął Scott Hepburn. By nie brzmieć jak podstarzały druch harcerski starający się przypodobać młodzieży rzadko używam słowa „klawy”, ale takie właśnie są rysunki w tym albumie. Ilustrujący pierwszą połowę Nic Klein też zdecydowanie wbił z buta w klimat, doskonale kreśląc bebechy w dynamicznych sekwencjach, ale dopiero odejście od resztek realizmu sprawiło, że zagrały wszystkie nuty. Hepburn pozawala sobie na ekspresywną karykaturalność, która dobrze działa na płynność narracji wizualnej. Zwłaszcza gdy na kadrach dzieje się tak dużo, a te wypełnione są wnętrznościami i promieniami z dupy, ale głównie bardzo wymowną mimiką. Do jakości drugiej połowy dołożył sporego pustaka kolorysta Ian Herring, bo Nic Klein nakładając barwy na swoje własne szkice poleciał (miejscami tylko) w nudną zachowawczość.

 




Sprawa jest prosta – jeśli lubicie Deadpoola, „Najemnika śmierć nie tyka” powinno się Wam spodobać. Ja miałem Wade'a już powyżej uszu, a zaskoczyłem się pozytywnie, co w przypadku Marvel Fresh jest jak do tej pory pozytywnym ewenementem. W zespole z dwójką rysowniczych zdolniachów, nawet jeśli jeden trochę cyka się iść na całość, Skottie Young wrócił do korzeni bez wyciągania spod ziemi smrodu stęchlizny. Nic nowego, stary banał, kloaczny humor i tanie nawiązania do popkultury – danie z okropnych składników podane, o dziwo, w strawnej formie.

 

Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 10 sierpnia 2021

Powrót Wolverine'a. Soule/McNiven/Shalvey

 


Nawet trochę mi szkoda Charlesa Soule'a. Możni interpretatorzy algorytmów sprzedażowych z Marvela najpierw obarczyli go niewdzięcznym zadaniem zabicia Wolverine'a jedynie po to, by jakiś czas później powiedzieć „Pomogłeś nam urżnąć kurze złote jaja, to teraz je przyszyj“. „Śmierć Wolverine'a“ tak naprawdę nikomu jednak nic nie urwała i jego powrót obchodzi się z czytelnikami równie delikatnie.


Ogólnie Marvel Fresh na razie wygląda jak odgrzewanie kotletów nieudolnie pozorujące większe ambicje. Nowe spojrzenie na klasyczne motywy, które właściwie nie oferuje najmniejszego nawet wyjścia poza sferę komfortu. Każdy komiksiarz wiedział, że Logan wróci, a same okoliczności jego zmartwychwstania są sztampowo trykociarskie. Złe naukowce chcą wykorzystać pazurzastego złośnika, więc go budzą. Żadne elaboratne intrygi z obracaniem bohatera przeciwko jego przyjaciołom i zabawy w pranie mózgu nie są tu nowością – to fundament tej postaci niemalże od samego początku jej istnienia i ta wtórność rzuca się w oczy okropnie, zwłaszcza w komiksie ze słówkiem „Fresh“ na okładce. 

 



Może jednak Soule po prostu znowu nieco naiwnie uznał, że taka kalka będzie cegiełką w wielkim pomniku składającym hołd klasycznym historiom z Rosomakiem. Miałoby to sens, bo wspomnień i odniesień jest tu od groma, a ich rozmieszczenie w kompozycji całej fabuły nie wydaje się wymuszone. „Powrót Wolverine'a“ czyta się dobrze, dłużyzn i narracyjnych zgrzytów nie uświadczymy, znajdzie się też kilka fajnych pomysłów (jak motyw uwalniania kolejnych fragmentów pamięci z symbolicznego więzienia). To lektura lekka, przyjemna i niestety też całkowicie ulotna. Wrażenia całkowicie oderwane od oczekiwanego wydźwięku kluczowych wydarzeń. Gdy tak kultowa postać odchodzi, czytelnik powinien czuć dyskomfort, smutek, gorycz, cokolwiek bardziej intensywnego od zgagi po marketowej podróbie Pepsi. Gdy powraca z martwych, jeśli już musi, oczekiwałbym porównywalnych emocji. Taki komiks nie powinien być lekkostrawny, ale Marvel boi się ryzyka.

 



Wizualnie też jest elegancko, schludnie, przyjemnie i do bólu banalnie. Nawet uwielbiany przeze mnie Declan Shalvey nie miał okazji zabłysnąć swoimi umiejętnościami kompozycyjnymi i poza kilkoma świetnymi kadrami wypocił raczej standardowe ilustracje. Rzekłbym nawet, że wyjątkowo tym razem bardziej podobały mi się rysunki Steve'a McNivena. Chłop doskonale radzi sobie z dynamicznym, grubo konturowanym trykociarstwem i (poza tłami) nie leniuszkuje przy detalach. Wciąż jest to jednak gładkie, mięciusie stylistycznie superhero i minimalnie podkręcona brutalność absolutnie tego nie zmienia. 

 



W "Powrocie Wolverine'a“ właściwie żadnego znaczenia nie ma fakt, że Logan odnowił subskrypcję na ten nasz padół. To całkiem porządny komiks superbohaterski, dobrze poprowadzona narracja o sklerotycznym drapieżniku robiącym to, co robi najlepiej, znowu. Dobra propozycja dla tych fanów X-Men, którym jeszcze nie zbrzydła powtarzalność utartych schematów w pomerdanych konfiguracjach. Ja, jak zresztą to często bywa ostatnio, oczekiwałem czegoś więcej.

Autor: Rafał Piernikowski

środa, 4 sierpnia 2021

X-Men. Czerwoni. Tom Taylor.

 


Statystyka każe mi wierzyć, że pomimo ogromnych chęci i dobrego nastawienia, nie jestem fanem Toma Taylora. „DCEased” było spoko, spin-off ze złolami już trochę mniej i choć mam nadzieję, że czekające na półce „All-New Wolverine” i nadchodzące „Injustice” pomogą mi zmienić zdanie, to „X-Men – Czerwoni” nie poraziło mi synaps wstrząsami zachwytu. Mutanckie opowieści to moja słabość, już sama obecność pewnych postaci na kartach komiksu może wywindować mi ocenę o dwa oczka w góra. Przy powszechnych zachwytach zapala mi się jednak ta śmierdząca lampka reakcjonistycznego buntu i potrzeba zaznaczenia, że przecież to czytadło nie jest takie wcale wyjątkowe.

Bo wiecie, Jean Grey zmartwychwstała. Tak, znowu. Wróciła do świata, który może jej się zdawać całkiem obcy, bo roszady personalne w czołowej ekipie homo superior wybiły poza skalę. Niektórzy umarli, inni wrócili w zmienionej postaci, a trafili się i tacy, co to sobie przeskoczyli z alternatywnego wszechświata. Problem w tym, że to też nic nowego – przecież alternatywne wersje znajomych mordeczek, wędrówki w czasie i nieustanny kalejdoskop reprezentantów mutanciej braci to dla komiksów z wielkim „X” w tytule chleb powszedni. Nie zmienia się też główna problematyka, bo jakby na czasie ten temat nie był, kwestia uprzedzeń i nietolerancji to od lat szufladka, z której X-Menom wydostać się nie jest dane.

 



Brońcie bogi nie mówię, że to coś złego! Ucisk, uprzedzenia, represje i konflikty społeczne to wątki, o których w obecnych czasach absolutnie mówić trzeba. Nie twierdzę też, że Tom Taylor serwuje nietrafne obserwacje. Przeszkadza mi absolutny brak odkrywczości i jazda po linii najmniejszego oporu w przekładaniu problemów rzeczywistych do świata wypełnionego przepoconym spandeksem. Jedynym, co odróżnia tę historię od przyziemnego banału, jest wymuszony wątek nadnaturalny. Zagrożenie tworzone przez masową manipulację społeczeństwem za pośrednictwem mediów jest cholernie prawdziwe i dołożenie do tego pierdolnika dosłownego prania mózgów jedynie umniejsza powadze problemu. Taylor zresztą lubi ułatwiać trudne sprawy (nienawidzę Polsatu za melodyjkę, która teraz mi gra w głowie) za pomocą trykociarskiego dziwactwa. Mamy głęboką postać przeżywającą bóle somatyczne z powodu wewnętrznej udręki? Chuj z terapią, telepatka zrobi Ci nieinwazyjną lobotomię i już sobie radzisz. Może mam gorzkie spojrzenie na świat, ale sądzę, że na przykład Polski rząd (bo i nasz kraj się w komiksie pojawia) uległby sugestii internowania mutantów w odpowiedzi na międzynarodową akcję dezinformacyjną. Żadne psioniczne gmeranie w szarych komórkach nie byłoby potrzebne, a wydźwięk drżałby mocniej.

Szkoda, bo Taylor radzi sobie z kolei doskonale z postaciami i integralnością ich charakterów. Konsekwentnie pisze ich dialogi i podejmowane przez nich decyzje, w zbędnie przerysowanej otoczce błyszczą naturalne decyzje. Kroki podejmowane przez nadludzi uwzględniają zarówno ich inteligencję, osobiste przeżycia, jak i możliwości oferowane im przez posiadanie supermocy. Ogromnie cieszy też fakt, że scenarzysta pamięta o obecności w uniwersum innych herosów – ludzi (i nieludzi), którym nie powinny być obojętne oburzające wydarzenia. W zakresie zarówno personalnych relacji, jak i polityki międzynarodowej, nie pomija najważniejszych pionków na ogarniętej burzą szachownicy. Choć pamięć o kolorowej, fantastycznej naturze świata przedstawionego jest zdecydowanym plusem, Taylor trochę za mocno pozwala jej wpłynąć na namacalność elementów, które mogłyby stworzyć odczuciowy most między czytelnikiem i eskapistyczną fikcją.

 



Mam też problem z rysunkami. Ogólnie określiłbym ilustracje jako dobre, albo przynajmniej poprawne, lecz liczy się pierwsze wrażenie. Album otwiera nieszczęsny Annual kreślony przez Pascala Alixę, potworność porażająca leniwym i gazetkowym charakterem grafik. Tła są całkowicie puste, większość kadrów wypełniają dziwacznie ujęte i poucinane gęby, a jakiekolwiek zabawy układem ograniczają się do makabrycznych pomysłów w stylu Wolverine’a z uciętymi nogami i Jean wciśniętej z jakiegoś powodu wraz z dekoltem między uda Black Bolta. Szczęśliwie stosunkowo szybko Magmud Asrar przypomina nam jak powinno wyglądać dynamiczne superhero bez silenia się na realizm, w czym wtóruje mu nieco gorzej zamykający album Rogê Antônio, ale przez te pierwsze strony trudno mi było oprzeć się pokusie odstawienia komiksu na półkę. Nie wiem nawet na ile może to być wina kolorysty, bo Chris Sotomayor wydaje się sprawnym fachowcem, ale i rysunki Alixe zwykle nie wyglądają aż tak fatalnie. Dobrze, że Ive Svorcina i (tym bardziej) Rain Beredo nie motywują do podobnych wątpliwości – operują barwami po swojemu, na porządnym poziomie. Zapierających dech w piersi fajerwerków brak, ale tony nie gryzą się ze sobą, efekty wyglądają… efekciarsko, a klimat scen gra raczej zgodnie z oczekiwaniami scenarzysty. Nawet jeśli oczekiwania czytelnika mogą być nieco inne.

Znowu bowiem mamy problem z oczekiwaniami. Czy dostałem dobry komiks pasujący do konwencji od dawna przyspawanej do większości tytułów z „X-Men” na dokładce? Raczej tak, no i też jako zwykłe trykociarstwo z mutantami w roli głównej „Czerwoni” są tytułem wielce satysfakcjonującym. Problem dotyczy prawdziwości lejtmotywu, który Tom Taylor spłycił, zupełnie zbędnie zganiając (choć nie tak totalnie) ludzkie paskudztwo i zepsucie na oddziaływanie sił wyższych. Myśl, że w każdym z nas kryje się dobro i w głębi serca nie chcemy sobie nawzajem szkodzić jest piękna, ale w moim postrzeganiu boleśnie naiwna. Przy tym wcale nie uważam się za mizantropa, wręcz przeciwnie! Po prostu uważam, że jeśli już decydujemy się o pewnych problemach mówić, dziecinny optymizm powinniśmy odstawić na bok. A na pewno już nie powinniśmy sprowadzać społecznych niepokojów do efektu zawiści łysego superzłoczyńcy. To hiperbola, wiem, nie ucieka mi jej trafność, razi mnie jedynie zbyt mocne przerysowanie.

 




 Autor: Rafał Piernikowski

niedziela, 1 sierpnia 2021

Wonder Woman: Martwa Ziemia. Daniel Warren Johnson

 


 

Zdecydowanie tęsknię za Vertigo. Czytałem większość rzeczy z Black Label i w dużej mierze są to okropne siury. Musiał się jednak w końcu trafić wyjątek podkreślający regułę, no i oto jest. Sztosiwo i jeden z lepszych komiksów tego roku – „Wonder Woman: Martwa Ziemia”.


Komiks pociśnięty tak, że klękajcie narody, opowiedziany ze swadą i nie bojący się mieszać w mitologii DC. Dzieło Daniela Warrena Johnsona to znakomita, dojrzała powieść graficzna w post-apokaliptycznej konwencji. Zapomnijcie o wszelkich „Kryzysach” z ich pojebanymi fabułami i multiświatami. W tej historii uniwersum DC zostało wypalone przez globalny kataklizm, bohaterowie wymarli, a ziemią rządzą mutanty. Niedobitki ludzkości kryją się w miastach rodem z trzeciego „Mad Maxa”, gdzie zabawiają się oglądając regularnie walki na arenach. W tym całym tyglu pojawia się ona. Wonder Woman, Diana z plemienia amazonek, zostaje znaleziona w specjalnej kapsule, przebudzona i to jej przyjdzie zająć się resztkami tej ludzkości, którą niegdyś poprzysięgła chronić. 

 



Fabuła wydaje się fajna, prawda? Owszem, ale i tak nie jest nawet w procencie tak dobra jak rysunki Johnsona, którego od teraz zaczynam uważnie obserwować, bo po tym co zaserwował nam w „Martwej Ziemi”, można sądzić, że to nie lada talent. Jego styl idealnie zgrał się z tematyką – w swoich grafikach bardzo sugestywnie ukazał apokalipsę, zgrozę i pożogę jakie zawładnęły Ziemią. Jest dobry do tego stopnia, że z powodzeniem sprawdziłby się przy ilustrowaniu ostatnich, apokaliptycznych zeszytów BBPO. Prócz tego twórczość Johnsona jawi się jako coś stojącego stopień wyżej od rzemiosła. W jego rysunkach nie chodzi bowiem o realizm czy amerykański współczesny styl zerowy, nie. Więcej tu zdecydowanie ducha niezalu. Szukając na siłę porównań dla tego, co tu się dzieje w warstwie formalnej, wskazałbym na super-bohaterskie komiksy Teda McKeevera, acz pozbawione tak dużej dawki ekspresjonizmu. Najlepsze kolorowe rzeczy w dorobku Franka Millera też pasują. Dodatkowo trzeba zaznaczyć, że autor po prostu w pełni rozumie ideę, jaka przyświeca ilustrowaniu komiksu. Niech świadczy o tym choćby to, jak genialnie wykorzystuje wszelkie onomatopeje – w jego warsztacie są niczym innym jak kolejnym środkiem wyrazu. 

 



Strzelam, że jesteśmy świadkami narodzin nowej franczyzy, bo jeśli ludzie z DC nie wykorzystają świata skonstruowanego przez Johnsona, to będą zwykłymi frajerami. Wonder Woman (i oczywiście stopniowo wyciągani inni superbohaterzy) w post-apokalipsie to równie nośny temat co Staruszek Logan czy Marvel Zombies. Samograj, który sprzeda się na pniu. Dodatkowo, jeśli będzie to jakościowo przynajmniej w połowie tak dobre jak „Martwa Ziemia”, to będziemy mieli serię hitów i w końcu coś dobrego wydarzy się w tym nieszczęsnym Black Label (tfu). Tymczasem wpisuję sobie „Martwą Ziemię” na listę najlepszych komiksów 2021 roku jako najbardziej miodny komiks o Wonder Woman, jaki czytałem.