wtorek, 31 sierpnia 2021

Kosmiczna Odyseja. Mignola/Starlin

 


Zacznijmy od tego, że nie należę do grupy docelowej autorów tego liczącego sobie dobre trzy dekady komiksu. Lasery z dupy to ostatnie, co mnie w superbohaterce obchodzi, wolę zdecydowanie street-level superhero o napierdalaniu ze złymi klanami ninja, od kosmicznych, moralnych rozkmin strzelających z napleta półbogów. Dlaczego więc w ogóle sięgałem po „Kosmiczną odyseję”?


A no po to, by uzupełnić sobie obraz kariery Mike'a Mignoli, który tu, bodaj 23-letni, odwalał kawał porządnej rzemieślniczej roboty dla DC Comics. Znam oczywiście postać scenarzysty, legendarnego kreatora kosmicznych komiksów między innymi ze stajni Marvela (to on jest odpowiedzialny za stworzenie Thanosa i kilku innych popularnych dziś bohaterów), ale nie czytałem jego najważniejszych dzieł i to nazwisko ani mnie ziębi, ani grzeje. Co ciekawe, przeczytałem ten komiks bez większego bólu. Od strony scenariusza jest to więc również przynajmniej dobre rzemiosło. Co więcej, komiks powstał jeszcze przed wielkimi kreacjami Starlina dla Marvela, więc dla zainteresowanych jego dokonaniami musi to być nie lada kąsek i bardzo fajnie, że Egmont zdecydował się to u nas wydać. Tak, na pewnym poziomie to ramota, ale komiks nie zestarzał się na tyle, żeby zamiatać go pod dywan. To cały czas bardzo wdzięczna lektura, którą warto odfajkować jeśli tylko jest się fanem któregoś z wyżej wymienionych panów. A ja jestem maniakiem przynajmniej jednego. 

 



Rysunki Mignoli są jednak dalekie od tego, co znajdziemy na kartach „Hellboya”. Z drugiej strony trzeba przyznać, że są znakomite i zapewne już wtedy trudno było mojego ulubieńca zgubić w tłumie wyrobników. Śpieszę również donieść jedną z głównych postaci tego komiksu jest Batłomiej, więc wszyscy ci, którzy kochają to, jak Mignola rysuje Nietoperza, powinni również sięgnąć po ten album. Nie jest co prawda mrocznie, głównie za sprawą dość jaskrawej kolorystyki, ale miło ogląda się starania młodego Mike'a w zetknięciu z sztandarowymi postaciami z uniwersum DC. 

 



W ostatecznym rozrachunku „Kosmiczna Odyseja” to udany komiks. Niemniej wydaje mi się, że jego target jest dość wąski i zapewne trochę przymykam oko, wiedząc że to mniej znana klasyka, a do tego rzecz mijająca się na pewnym poziomie z moimi gustami. Muszę jednak przyznać bawiłem się dobrze i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie sięgnąć po rzeczy Starlina pisane dla Marvela. Mogę jednak nie mieć siły na tak końską dawkę laserów z dupy, bo obojętność trylogii „Nieskończoności” (tak to się nazywa?) jest iście epicka. 

 


 

Brak komentarzy: