środa, 30 czerwca 2021

Goon. Tom 4. Eric Powell

 


Wiecie co, powiem Wam tak szczerze, że przy trzecim tomie „Goona” mało nie odpadłem od tej serii. Owszem, w swojej recenzji głaskałem ją za rzeczy, które są tu dobre i lubię na swój sposób robotę Powella, ale ciężko mi już było wytrzymać kawały o kupie i powtarzalność.

Bardzo źle by się stało, gdybym darował sobie tom 4, bowiem to najlepsza rzecz, jaką Powell zaserwował nam od czasu „Chinatown”, powieści graficznej rozgrywającej się w świecie Goona (u nas zebrana jest bodaj w tomie 2). Wyobraźcie sobie, że ten zatwardziały sucharo-kawalarz darował sobie wszelkie żarty o kupie i w tomie 4 pocisnął bardzo dobre, oryginalne kilkanaście zeszytów, które są jednymi z najlepszych, jakie w ogóle stworzył. Znajdziemy tu powrót mojego ulubionego Sępa (koleś, na którego została rzucona klątwa, przez co jest nie tylko nieśmiertelny, ale żywi się również ciałami nieumarłych), motywy z cyrkiem czerpiące z „Freeks” Toda Browninga, smutny portret rozgromionego największego antagonisty Zbira i parodię komiksów superbohaterskich. Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną: najlepszy Goon to ten gorzki Goon, a dzięki Bogu od tego, co zawarte jest w tym tomie, język aż dęba staje. Jest tu oczywiście humor, ale jeśli patrzeć na całokształt zawartych tu prac, to jest on w odwodzie. Chyba dopiero drugi raz (wspomniane „Chinatown”) czuję, dlaczego ta seria zgarnęła tyle Eisnerów. 


 

Oczywiście nie musicie lubić scenariuszowej warstwy Goona. Nie przesadzę jednak chyba, jeśli powiem, że gdy chodzi o narrację i grafikę, to Eric Powell jest niekwestionowanym mistrzem komiksu, który bankowo zapisze się w historii medium. Jego pulpowo-karykaturalne semi-realistyczne rysunki to prawdziwa petarda czyniąca z „Goona” rzecz unikatową, rozpoznawalną już po samej kresce. Do tego do kolorowania grafik został zaproszony nie kto inny jak cierpiący chyba na jakieś twórcze ADHD Dave Stewart. Ludzie, czy jest amerykański komiks na polskim rynku kolorowany przez kogoś innego? Ja piszę o nim cały czas, no i chwalę go, bo jest zazwyczaj za co. Tak jest i teraz – moim zdaniem grafiki i kolory to jeden z elementów, ze względu na które obok tego komiksu nie możecie przejść obojętnie. 


 

Nabrałem za dużo recenzyjnych, mam już finałową piąteczkę przygotowaną do przeczytania i zrelacjonowania. Odczekam z nią jednak jeszcze kilka tygodni, żeby „Zbira” nie przedawkować. Niemniej jestem dobrej myśli, bo Powell jako twórca ewidentnie dojrzał i przestał strzelać sucharowymi ślepakami. „Goon” tom 4 to samo tłuste mięsko. 

 



wtorek, 29 czerwca 2021

To była wojna okopów. Jacques Tardi.

 


Trudno sobie wyobrazić bardziej wyeksploatowany temat niż Wojna Światowa. Szczególnie ta druga, po etapie literacko-filmowych rozliczeń i bicia się w pierś, została zawojowana przez fikcję, stając się areną działań z obszaru popkultury. Wciąż jednak nie brakuje tworów, które można umownie określić jako antywojenne (już nie wypada jednoznacznie promować rzezi). Ale czy rzeczywiście takie widowisko filmowe jak „1917” Sama Mendesa, mimo swego krytycznego wydźwięku fabularnego, nie przedstawia działań bitewnych, jako czegoś niezwykle atrakcyjnego, wręcz wbijającego w fotel? Zawsze można powiedzieć, że to wina techniki, sugestywnych środków wyrazu filmowego, czyli zwyczajnie tego, że wojna „dobrze wypada na ekranie”. Dużo gorzej w omawianym kontekście prezentuje się tendencyjnie poprowadzony dokument Petera Jackosona „I młodzi pozostaną”, który o I Wojnie Światowej opowiada - zresztą ustami jej uczestników - jako o cudownej przygodzie młodości. Do tego serwowana jest nam spora dawka brytyjskiego nacjonalizmu, który z kart historii tego konfliktu konsekwentnie ruguje krew i poświęcenie Francuzów oraz innych nacji. W gąszczu produktów fałszywie pacyfistycznych, tym wyraźniej odznacza się rzecz powstała na antypodach wielkiego przemysłu rozrywkowego. „To była woja okopów” - pod względem historycznym komiks niezwykle kompetentny i silnie zakorzeniony w tradycji utworów antywojennych (czyli jakby wbrew panującym tendencjom) - skłania do refleksji przekraczającej ramy pojedynczego konfliktu zbrojnego. Jacques Tardi dał nam jeden z najważniejszych głosów przeciwko wojnie jaki kiedykolwiek powstał.

Rzecz zaczyna się i kończy w okopach. Nie wyściubimy z nich nosa na zbyt długo. Trwa I Wojna Światowa, zwana też Wielką Wojną, jesteśmy na linii frontu. Poznajemy poszczególnych żołnierzy. Kimkolwiek by nie byli przed przybyciem do tego piekielnego miejsca, tutaj ich los jest kruchy i przesądzony - naznaczony piętnem śmierci, która nie ma w sobie nic z wielkości. Ciało - pokracznie wplątujące się w pajęczynę zasieków, groteskowo rozrywane pociskiem artyleryjskim, czy też tonące w bagnie ludzkich szczątków i ekskrementów - stanowi żałosny widok. Ten tragizm poświęcenia pozbawiony jest jakiegokolwiek sensu. 

 



Nadciągający znad terra incognita wróg nie jest jedyną zmorą nawiedzającą naszych bohaterów. Nieprzyjacielem jest także przełożony, który pod groźbą kary śmierci, wydaje rozkaz natarcia, co jest niemal równoznaczne ze stanięciem przed plutonem egzekucyjnym. Nienawiścią szczodrze darzeni są również żandarmi ścigający maruderów i rzucający na nich pochopne wyroki. Najgorsze jest to, że przed horrorem wojny nie ma dokąd uciec. Zarówno „swoi”, jak i „tamci” znajdują się w tym samym beznadziejnym położeniu. Jedyną ulgę stanowią krótsze, lub dłuższe przerwy w cierpieniu.
Początkowo mamy wrażenie, że głównym bohaterem snutej przez Tardiego opowieści, jest surowy i pozbawiony złudzeń żołnierz Binet. Od razu wiemy, że zginie. Zginie marnie, jak wszyscy protagoniści komiksu. Za jego sprawą autor przedstawia ogrom pogardy jaki żołnierz francuski potrafił żywić do wojny, w którą dał się wciągnąć oraz do swego narodu, szczególnie drobnomieszczaństwa, które z założenia miał bronić. Smutna wyliczanka przywar i patologi sąsiadów z kamienicy, w której przed wyruszeniem na front mieszkał Binet, kończy się swoistą refleksją: „W jego wyobrażeniu miasta składały się z takich jak jego kamienic, a cała Francja składała się z miast. Oczywiście byli też mieszkańcy wsi, o których też miałby sporo do powiedzenia! To właśnie była ojczyzna. To właśnie za TO jemu, BINETOWI, kazano walczyć, za tych ludzi!”  

 


 


Wielką zaletą tej powieści graficznej jest to, że unika ona łatwych i atrakcyjnych rozwiązań fabularnych, do których jesteśmy przyzwyczajeni przy tego typu militarystycznych historiach. Nic tu nie łechta czytelnika. Odebrano nam nawet przyjemność utożsamienia się z głównym bohaterem, który co jakiś czas zastępowany jest innym. Wytwarza to pewien rodzaj chłodnego dystansu, dzięki czemu jesteśmy w stanie wynieść z lektury coś więcej niż tylko proste emocje, które zazwyczaj towarzyszą śledzeniu awanturniczej przygody na froncie. 


Czytając niezwykle ponurą wizję Tardiego, niektóre sceny kojarzyły mi się z tymi, które Erich Maria Remarque opisał w swej głośnej antywojennej powieści „Na zachodzie bez zmian”. Zarazem przed oczami co rusz stawał mi niedawno obejrzany klasyczny film „Front zachodni” Geroga W. Pabsta. Jednak dosadność narracji, jej swoisty cynizm, bardziej niż Remarque, stanowi echo słów Celina z "Podróży do kresu nocy". Umieszczona na końcu komiksu filmografia oraz nieco obszerniejsza bibliografia przekonały mnie, że to tylko niektóre z inspiracji, które autor potrafił zręcznie wykorzystać, tworząc swoją w pełni oryginalną opowieść. Poza tym lista ta skłania do nadrobienia zaległości. 


Tardi wspomina we wstępie do swego dzieła, że poruszana przez niego tematyka towarzyszyła mu od najmłodszych lat. Najpierw makabryczne opowieści dziadka, później literatura, owoce kultury (ukazujące wojnę z rożnych perspektyw, często ją wychwalając), w końcu drobiazgowe rozmowy ze specjalistami z dziedziny historii. Można powiedzieć, że przygotowanie artysty było wszechstronne i bardzo głębokie, graniczące z obsesją. 


Kreskę autora „To była wojna okopów” polski czytelnik miał już możliwość poznać za sprawą wielkorogie nagradzanego komiksu „Krzyk ludu” o Komunie Paryskiej. To styl charakterystyczny, wypracowany latami, poetycko swobodny  – jak to bywa u francuzów – lecz zarazem chropowaty, bliski ziemi, brudu. Artysta bardzo skrupulatnie oddaje realia epoki, szczegóły umundurowania, broni, lecz nie popada przy tym w przesadny manieryzm. Wątpliwa etycznie możliwość nadmiernego rozkoszowania się widokiem militariów została od nas świadomie odsunięta. 

 




Niewiele jest dzieł odciskających tak silne piętno na czytelniku. Obok „To była wojna okopów” nie sposób przejść obojętnie. Komiks ten  - bez wykrętów, lub choćby najdrobniejszych usprawiedliwień - w sposób dosadny i jednoznaczny, przedstawia wojnę jako hańbę. Nie ma tu ociekających patosem aktów heroizmu, braterskiej przyjaźni żołnierskiej, czy urzekającego demonicznym pięknem splendoru pola bitwy. Autor swoją postawę ujmuje krótko już na początku opowieści: „...panów jest mniej niż niewolników – jednak nic się nie zmienia, bo człowiek jest baranem, którego przeprowadzono do rzeźni i wydano mu rozkaz <<zostań>>...”. Te brutalne słowa stanowią istotne przesłanie wstrząsającej powieści graficznej Francuza. Powinniśmy wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski. Szczególnie teraz.  

Autor:Jakub Gryzowski

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Szeryf Babilonu. King/Gerads

 



Przyznam szczerze, że z całej twórczości Kinga na „Szeryfa Babilonu” czekałem najbardziej. Już sam pomysł jest totalnie zajebisty. To kryminał osadzony w ramach historii najnowszej (konflikt w Iraku, 2004 rok), okraszony dodatkowo elementami, które śmiało przypisałbym do westernu. Od razu mówię – niniejszy komiks ze stajni Vertigo to rzecz wybitna i najlepsza historia Kinga zaraz obok „Visiona”. Nie obcowałem z czymś w podobnej poetyce od czasu znakomitego Izraelskiego filmu „Duże, złe wilki”, który był równie mocny i w podobny sposób nawiązywał do kina gatunkowego, a z drugiej strony osadzony był w scenerii równie egzotycznej dla tego typu fabuł. 

 



To niebywałe jak mało miejsca potrzebuje King, by nakreślić swoich bohaterów. Już po pierwszych dwóch zeszytach mamy zbudowane mocne charaktery z krwi i kości. Potem scenarzysta prowadzi postacie po mistrzowsku, nie oszczędzając ich i ukazując jako tragiczne, szukające bezcelowej zemsty. Totalnie przejebane ma genialnie napisany były pies gończy w służbie Husajna, pomagający byłemu amerykańskiemu policjantowi w śledztwie związanym z zabójstwem współpracującego z Amerykanami młodego Irakijczyka. Trzecią postacią dramatu jest kobieta, Irakijka z wysoko postawionej familii, którą w całości wyrżnął Saddam. Bohaterka przeżyła, bo w owym czasie uczyła się w Stanach. To jeden z najlepiej napisanych, silnych, żeńskich charakterów w historii medium. Nie przesadzam, wiem co mówię, bo z lubością poluję w komiksach na takie postacie. Cokolwiek bym więcej na temat tych zdarzeń nie napisał będzie spoilerem, a wolę, byście sami odkrywali wszelkie karty, które rozdał King. 




Równie genialna jest sama fabuła dotycząca śledztwa i jej tło. King, zanim zajął się zawodowo komiksem, był agentem CIA i służył przez jakiś czas w Iraku. Tworząc tę historię, mocno opierał się na swoich wspomnieniach z czasów po 11 września. Równie łatwo, co w postacie, wierzy się tu w świat przedstawiony. Prócz gatunkowej opowieści dostajemy więc reportaż wojenny z tętniącego życiem Bagdadu, podzielonego na strefy (niczym rezerwaty Indian) i pełnego niebezpieczeństw. Bagdadu, w którym nie trudno o wpakowanie się na bombę bądź zgarnięcie headshota od którejś ze zwaśnionych stron.


Cała opowieść poprowadzona jest po mistrzowsku, ze znakomitym wyczuciem rytmu. Jeśli istnieje jakiś słabszy element tego komiksu, to może są nim rysunki, a im zarzucić mogę jedynie to, że nie są wybitne. Odpowiedzialny za nie był Mitch Gerads, który też tworzył ilustracje do „Mister Mircale”. Zaznaczę jednak, ilustracje nie są złe – to poprawne rzemiosło, sytuujące się stylem niedaleko twórczości Seana Phillipsa. Autor absolutnie nie ma się czego wstydzić. 




Póki co zbieram wszystko Toma Kinga, mimo iż jestem już świadom tego, że to autor z nierównym dorobkiem. Owszem, miał na swoim koncie już dwa wydane u nas arcydzieła („Vision”, „Mister Miracle”), ale też i kilka słabszych pozycji („Kryzys Bohaterów”, „Omega Men”, „Batman” którego tylko zacząłem czytać, więc nie mam wyrobionego do końca zdania). Po każdy, nawet chwalony jego album sięgam więc z pewnym niepokojem. Tym razem się nie zawiodłem. Mam już drugi komiks na swojej liście najlepszych historii obrazkowych 2021. To właśnie „Szeryf Babilonu”.

sobota, 19 czerwca 2021

Punisher Max. Tom 10.

 


Przestałem dla Was relacjonować, co dzieje się na kartach serii „Punisher Max” już jakiś czas temu. Wszystko dlatego, że czytałem już dawno temu run Jasona Aarona i postanowiłem go sobie odpuścić – nie jestem wielkim fanem jego cyklu, więc kupowałem te tomy i tylko wstawiałem na półkę, bo zbieram całego polskiego Franka. Nie chciało mi się jednak ani ich czytać, ani tym bardziej znęcać nad Aaronem, którego po genialnym „Skalpie” oślepiła kapucha, przez co zaczął nam serwować średniawe komiksy od Marvela.


Egmont zapowiedział jednak tom 10. To bardzo ciekawa odsłona przygód Franka z serii Max, bo składa się jedynie z one shotów będących pierwotnie przerywnikami w głównym cyklu. Najbardziej zaskakujący jest tu chyba wysoki poziom prezentowanych opowieści, bo to niemal same celne strzały. Czasem nie są to nawet historie stawiające na pierwszym planie Franka – zamiast niego dostajemy kogoś, kto sam się mści i tylko korzysta z pomocy Punishera, bądź bardzo dobrze nakreślony portret gangstera, którego ściga nasz ulubiony mściciel. Biorąc pod uwagę fakt, że to wszystko miniatury, rozpisane na góra kilkadziesiąt stron (a jest tu i sporo krótszych rzeczy) należy odtrąbić artystyczny sukces, jaki osiągnęli zebrani w tym tomie twórcy. Słabszych opowieści jest bowiem naprawdę mało. To aż dziwne, bo przywykłem, że antologie prezentują na swoich kartach bardzo zróżnicowany poziom.

 



Niestety, w tym zbiorze nierówno jest natomiast z rysunkami. W sumie epizodów pociśniętych rewelacyjnie od strony graficznej jest tu zdecydowanie mniej, niż tych genialnie napisanych. Znakomicie narysowane zeszyty można policzyć na palcach jednej ręki. W większości to przykry, rzemieślniczy poziom, prezentowany zwykle przez amerykańskich twórców z głównego nurtu, okraszony niezbyt wyszukanymi komputerowymi kolorami. Albo się to lubi/akceptuje, albo nie. Ja czasem na siłę krzeszę z siebie obiektywne opinie o takich grafikach, ale prawda jest taka, że bardzo mnie to razi. Niemniej nie jestem idiotą i wiem, że tak to dziś wygląda. I co poradzisz? Nic na to nie poradzisz. 

 



Następnym „Punisherem” wydanym przez Egmont będzie tom prezentowany już u nas przez Mandragorę, a potem na łamach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela – „Witaj w domu, Frank” wydany pierwotnie w ramach imprintu Marvel Knights. To robota Ennisa, choć powstała zanim zaczął pisać „Pogromcę” w ramach linii Max. Cenię go mniej, ale chyba sobie go przypomnę i trzasnę Wam jego reckę. Bardzo ciekawi mnie, jakie komiksy po wyczerpaniu tych materiałów o Franku będzie serwował Egmont. Czyżby czas, podobnie jak w przypadku Spider-Mana, na przedruki amerykańskich komiksów spod flagi Epic? Chyba byłby to dobry pomysł. 


 

Sandman. Preludia i Nokturny. Tom 1. Neil Gaiman.


 

Nie jestem jakimś szczególnym fanem serii „Sandman”. Jestem natomiast wielkim wyznawcą pierwszego tomu noszącego tytuł „Preludia i nokturny”. Czytałem go dobre 6-7 razy. Tym razem, z okazji wznowienia, wciągnąłem wersję z odnowionymi, poprawionymi kolorami i nową, prześliczną (podoba mi się bardziej niż oryginał) okładką stworzoną oczywiście przez Dave'a Mckeana.


„Preludia i nokturny” to ten moment w serii, gdy Gaiman jedną nogą stał jeszcze w uniwersum DC, a druga mocno wdepnęła w horror. Nie czuć jeszcze, że niedługo skręci w stronę fantasy. Jest tu więcej mroku i wpływów takich autorów, jak dajmy na to Lovecraft czy Milton. Fabularnie jest po prostu genialnie – Gaiman osiąga mistrzostwo kreatywności, siejąc przy tym różne postmodernistyczne cytaty, wykorzystując (jak nigdy później) bogactwo uniwersum DC na równi z mroczną, literacką spuścizną Anglosasów i okultyzmem. Dodatkowo nie przywołuje tego wszystkiego bezcelowo. W swojej pracy nad „Preludiami i nokturnami” był jak jego starszy kolega Alan Moore. Wszystko, co zostanie tu przywołane, będzie istotne dla snutej dalej opowieści. Cytat nie będzie pusty i bezcelowy.

 



Rzecz podzielona jest na dwa story arcki. W pierwszym Morfeusz, czyli Sen z nieskończonych, zostaje złapany w pułapkę przez maga przypominającego samego Alistera Crowleya i jest przetrzymywany w piwnicach siedziby jego sekty przez wiele dekad, co poniekąd wpływa na wydarzenia na Ziemi, nie mówiąc już o Krainie Snów, która została pozbawiona swojego władcy. Po dramatycznym uwolnieniu się naszego protagonisty okazuje się, że stracił swoje potężne artefakty, a co za tym idzie sporo mocy. Zaczyna ich szukać i w tym czasie spotyka na swojej drodze wiele osobistości: między innymi Johna Constantine i Marsjańskiego Łowcę. Ba! Trafia nawet do piekła, co zresztą zaowocuje bardzo ciekawymi zmianami w tej części uniwersum DC. To zajebista, mroczna opowieść i chyba uznałbym ją za arcydzieło i najlepsze, co Gaiman napisał, gdyby nie następna historia. 

 



W drugiej odsłonie główną postacią nie jest już sam Sandman. Na pierwszy plan postawiony zostaje pochodzący z uniwersum DC złoczyńca Doktor Destiny. Wchodzi on w posiadanie jednego z artefaktów morfeusza, ucieka z Azylu Arkham, bunkruje się w małej knajpce i ze zgromadzonych tam ludzi i ich marzeń zaczyna tworzyć własne królestwo snów. To mocno gnostycka opowieść stawiająca Doktora Destiny w pozycji okrutnego demiurga, fałszywego boga tworzącego własny kaleki świat. Ostatecznie jednak portret, jaki Doktorowi zafundował Gaiman, czyni z niego postać tragiczną, której nie sposób nie współczuć. Warto dodać, że to rzecz mocno eksplorująca sadyzm, grająca na uczuciach czytelnika, przerażająca do tego stopnia, iż ja osobiście uważam ją za jedno z największych arcydzieł komiksowego horroru. A może, jeśli zostałbym postawiony pod murem i zmuszony do wybrania faworyta, to stwierdziłbym, że to najlepsza rzecz w swojej kategorii.


Wszystkie epizody kreśliło w sumie trzech rysowników. Ja z nich wszystkich najbardziej cenię Sama Keitha. Przyznam szczerze, że musiałem dojrzeć do uwielbienia jego specyficznej, groteskowej krechy, ale teraz nie mam wątpliwości – obok Michael'a Zulliego jest najlepszym rysownikiem, który cisnął Sandmana. Trzeba jednak zaznaczyć, że tylko Keith tak umiejętnie podrabiał styl starego, horrorowego DC. Do tego dochodzą genialne, pomysłowe kompozycje plansz, które przywodzą na myśl komiksy dla Vertigo nie kogo innego, tylko samego Alana Moore'a. 

 



A jak wypadły te nieszczęsne komputerowe kolory? Powiem szczerze – nie jest źle, bo spodziewałem się, że dla mnie ten komiks będzie zupełnie niezjadliwy. Pierwotnie tytuł był przeznaczony na papier quasi-gazetowy i dziś uznaje się, że tego typu kolory źle wyglądają na kredzie. Osobiście wolałbym, aby dopasowywano papier do kolorów zamiast tak radykalnego grzebania przy komiksach sprzed kilku dekad. No ale zrobiono to drugie i oczy o dziwo mi nie wypłynęły.


Nie będę pisał o tym, jak ważną seria jest „Sandman”, bo prawdopodobnie wszyscy to wiecie. Dodam tylko, że ten komiks jest bardzo eklektyczny i Gaiman nigdy już nie wróci do stylu, w jakim opowiedział początek swojej sagi. Wielka szkoda, bo dla mnie to najlepsze, co mu się w ogóle artystycznie przytrafiło.

 

sobota, 12 czerwca 2021

Przybysz. Shaun Tan.

 


Tylko dwa komiksy polecano mi w życiu tak gorąco - „Prosto z Piekła” Alana Moora i właśnie Przybysza Shaun Tana. Oba okazały się arcydziełami eksplorującymi zupełnie różne możliwości jakie daje medium opowieści rysunkowych. Ich miejsce w kanonie sztuki – nie tyle komiksowej – co po prostu światowej, jest jak najbardziej zasłużone i nieznajomość tych pozycji oznacza pewien rodzaj ułomności, żeby nie powiedzieć ignorancji. Na naszym rynku dostępne są już inne prace Shaun Tana, ale to właśnie „Przybysz” - którego już czwarte wydanie przygotowała Kultura Gniewu – stanowi w moim poczuciu opus magnum tego autora. 


 

Historia wydaje się prosta do streszczenia. Mężczyzna się pakuje, żegna z rodziną i wypływa wielkim transatlantykiem w stronę nowego lądu. Typowy imigrant zarobkowy. Gdy dociera na miejsce, spotyka go wszystko to, co charakterystyczne dla przybysza w nieznanym mu miejscu. Zdumienie zupełnie innym światem, zagubienie, nieporozumienia, problemy z nieznajomością języka, w końcu samotność. Z sytuacji beznadziejnej nasz bohater wydobywa się dzięki poznaniu innych, podobnych mu ludzi, którzy także opuścili swoje nieprzyjrzenie światy, aby szukać szczęścia gdzie indziej. Tutaj objawia się głęboki humanitaryzm historii snutej przez Tana. Wystarczy niewielki gest, przyjacielsko wyciągnięta ręka, uśmiech, aby ogrom izolacji, jaki spada na nas w zupełnie obcym kraju, przestał być aż tak dotkliwie odczuwalny. 


 

Komiks obywa się bez słów, obcujemy z milczącymi obrazami, które przypominają zatrzymane kadry filmowe. Realistyczne grafiki – delikatnie i z niespotykanym pietyzmem wykonane grafitowym ołówkiem - przywodzą na myśl atmosferę kina niemego. Autor posiłkował się starymi fotografiami, dlatego w pierwszej chwili mamy wrażenie, że opisuje wielki ruch imigracyjny do Stanów Zjednoczonych z początku ubiegłego wieku. Jednak bohater nie przybywa do USA. Aby obcy świat był także takim dla czytelnika, nie może on wyglądać jak państwo w Ameryce, tak dobrze nam znane z ikon kinematografii. Dlatego Shaun Tan kreuje fantastyczną architekturę, cudaczne maszyny i rośliny, a także zupełnie abstrakcyjne hieroglify, które zapełniają ową krainę. Na osobną uwagę zasługuje świat fauny. W kontekście innych prac autora (np. „Opowieści z najdalszych przedmieść”) problem koegzystencji świata ludzi i ich braci mniejszych wydaje się dla niego niezwykle istotny. W zaproponowanej utopii zwierzęta pełnią istotną rolę w społeczeństwie, są silnie obecne i nieodzowne niemal na każdej stronie ilustrującej ten magiczny ląd. Nie bez znaczenia jest, że główny bohater pierwsze oznaki przychylności otrzymuje właśnie od domowego zwierzaka. 

 


 

To, co najbardziej urzeka w tej opowieści, której tworzenie zajęło artyście 4 lata, to narracyjne piękno i poezja, która jest w niej ukryta. Tan po mistrzowsku potrafi oddać atmosferę długiego i montowanego rejsu statkiem w stronę ziemi obiecanej. W długim szpalerze małych kadrów widzimy niewielki wycinek nieba oraz zmiany układów chmur, które na nim zachodzą. Mamy wrażenia, że wraz z bohaterem obserwujemy świat przez bulaj kajuty. Potem, dla kontrastu mamy rysunek na całą stronę ukazujący podróż w szerokim planie. Umiejętne łączenie szeregu niewielkich obrazków - w których widzimy upływ czasu - z grafikami zajmującymi całą planszę - w których z kolei czas się zatrzymuje - jest sekretem sztuki Shaun Tana. 

Bardzo sugestywnie działa scena biurokratycznej odprawy po przybyciu do nowego świata. Procedury wydają się absurdalne i abstrakcyjne, ale przecież zapewne nieraz sami mieliśmy do czynienia z podobną machiną urzędniczą w prawdziwym życiu, dlatego na kartach komiksu wypada ona tak przekonująco i dotkliwie.

Czytelnik na pewno zwróci uwagę na subtelną warstwę symboliczną wypełniającą całe dzieło autora „Opowieści z głębi miasta”. Nieraz z zakamarków kadru wychylają się elementy i znaki nadrealistyczne. Charakterystyczny jest w tym kontekście ptak z papieru wykonany przez głównego bohatera, który pojawia się zaraz na początku, a który przewijać się będzie przez dalszą część opowieści. To nieśmiała nadzieja na lepsze jutro i zapowiedź innego losu, którego pierwszym zwiastunem jest ekscentryczna chmara ptactwa przelatującego nad płynącymi transatlantykiem imigrantami. Tak oto delikatna i nietrwała sztuka origami uzyskuje prawdziwe skrzydła i realne znaczenie na nowej ziemi, do której wytrwale podąża protagonista.

Warstwa kolorystyczna komiksu jest bardzo stonowana. Czarno białe rysunki są utrzymane w różnych odcieniach sepii, zależnie od panującego w nich nastroju emocjonalnego. Obrazy nowego lądu są przeważnie utrzymane w jasnej, nieco pomarańczowej tonacji, gdy tymczasem retrospektywne sceny z innych, na ogół przerażających miejsc, z których przybyli emigranci, są raczej ponure. 

 


 

Jak każdy utwór, w którym najważniejsza jest forma, trudno go opisywać - w sposób wyczerpujący i odpowiadający prawdzie - wyłącznie za pomocą słów. „Przybysz” jest jak wielki sen, dlatego nie zawsze sensowne jest wyjaśnianie każdego szczegółu. Początkowo ta oniryczna wizja może się wydawać nieco kafkowska, lecz w swej ostatecznej wymowie wypada dużo bardziej krzepiąco. Autorowi udaje się uniknąć licznych naiwności, których przysparza obrana tematyka. Na szczęście jego dzieła nie da się zamknąć w interpretacji wyłącznie społecznej, gdyż na pierwszy plan wysuwa się poezja i głęboka - wręcz metafizyczna - uniwersalność tej przypowieści. Niemniej dla każdego, kto poszukując szczęścia zwiedził obce lądy, będzie to lektura bliska sercu. Surrealistyczne wizje Shaun Tana znajdują bowiem swe odzwierciedlenie w przeżyciach naszej realności. 

 Autor: Jakub Gryzowski

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Abe Sapien. Tom 1. Mroczne i straszliwe.

 


Oni znowu to zrobili. Ta ekipa jest po prostu nie do zajebania. Znów stworzyli bardzo dobry komiks, który nie cierpi w ogóle na przypadłości znane z innych dzieł będących seriami pobocznymi. „Abe Sapien” to rzecz ze wszech miar znakomita. I nawet z tym nie handlujcie.


Szybciutko opiszę fabułę, bo tu nie ma co dywagować, jeszcze się spoilery niechcący jakieś zrobi. Abe Sapien, ryboczłowiek znany z kart opowieści Mike'a Mignoli, podobnie jak Hellboy opuścił w pewnym momencie Biuro Badań Paranormalnych i Obrony. Jego droga powiodła jednak w zupełnie innym kierunku. Jak to określił Scott Allie we wstępie, parafrazując pomysł na życie jaki miał Jules z Pulp Fiction, Abe chodzi po stanach jak Kane ze słynnego w kulturze anglosaskiej serialu „Kung fu”. W rezultacie dostajemy komiks drogi w konwencji postapo przypominający niekiedy „Bastion” Kinga. Rzecz niezwykle miodną, poetyką zahaczającą o najlepsze wytwory swojego gatunku. Gwarantuję, że nawet jeśli jesteście wyjadaczami postapo, to ten komiks i tak Was zachwyci, bo jeśli momentami jest wtórny i czerpie skądś pomysły, to robi to z nie lada gracją. 

 


Rysunkami do serii zajęli się bracia Max i Sebastian Fiumara i stała się tu rzecz niebywała. Mimo iż rysują ni chuja niepodobnie do Mignoli, to trzeba im przyznać, że osiągnęli najwyższy poziom rzemiosła i wcale nie mają się czego wstydzić, nawet przy Dużym Mike'u. Jest oryginalnie od strony graficznej, a niespieszna narracja obrazem rewelacyjnie uzupełnia konwencję fabularną, w jakiej osadzono ten komiks. Kolorki już tradycyjnie pierdolnął Dave Stevart. Nie jest jednak w tym przypadku tak, że najzwyczajniej upodabniają ten komiks do innych rzeczy z mignolaversum. Nie. „Abe Sapien” to na wszystkich płaszczyznach, również i graficznej, dzieło osobne, wcale nie dążące do nadgorliwego uzupełniania świata Hellboya. 

 



Opowieść o Abie i jego wędrówce snuta jest bowiem w zupełnie innym, odrębnym rytmie. Opisuje nie to, co dzieje się na pierwszym planie, czyli nie traktuje dosłownie o zachodzących w świecie Hellboya gwałtownych zmianach i kataklizmie dotykającym duże miasta, który rozgrywa się na łamach głównej serii i BBPO. Skupia się bardziej na tym, jak konsekwencje tych zdarzeń odbijają się na prowincjonalnej, sennej Ameryce rodem wyjętej z opowieści Cormaca McCarthyego. Tak, ta opowieść to amerykański gotyk pełną gębą. Muszę z ręką na sercu przyznać, że twórcom sztuka upodobnienia do mrocznej literatury amerykańskiej udała się wybitnie. Jeszcze nie przemyślałem dobrze tegorocznych rankingów, ale nadchodzi już półrocze i powoli trzeba zacząć to robić. I w tym momencie powiem Wam o tym albumie coś, co sobie zostawiłem na sam koniec: jak na razie to najlepszy komiks, jaki czytałem w tym roku. Chcecie go mieć. Amen.


wtorek, 1 czerwca 2021

Authority. Tom 2

 



Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Odczuwam wstyd i resztę poniższego tekstu będę musiał zgonić na chwilową niepoczytalność sprowadzoną przez pyłki, hormony i resztę tego wiosennego szajsu. Kilka miesięcy temu chwaliłem przecież pierwszy tom „Authority” i to, co Warren Ellis w nim nawyczyniał. Ubolewałem nad tym, jak stosunkowo przełomowa (jak na swoje czasy) opowieść została potem zarżnięta przez kontynuatorów z Millarem na czele. Przecież otwarcie nie lubię Millara! Przecież pamiętam, że „Authority” przez niego spadło z piedestału i sobie ten przysłowiowy głupi ryj rozwaliło, co boleśnie podkreślała specyfika twarzy kreślonych przez (niestety) genialnego Franka Quietly. Czemu więc, czytając, bawiłem się tak dobrze?

Jak mówi stosunkowo hermetyczne, ludowe porzekadło – Nie drażnij byka, bo róg w dupsku poczujesz. Authority, czyli ekipa potężnych trykociarzy z misją, nadepnęło już na wiele odcisków. Uznali się za jedynych zdolnych zaprowadzić na świecie ład i porzucili naiwne przepychanki z ekscentrycznymi superzłolami na rzecz aktywności o większym potencjale. Mieszali się w politykę międzynarodową, gnoili dyktatorów, w poprzednim tomie nawet zabili fekalnego boga. Tym razem też spandeksowa przeszłość przypomni o sobie, wpychając ich w konflikt z szalonym naukowcem pomarszczonym jak gnijące awokado. Starcie z armią stworzonych przez wariata superdebili będzie jednak tylko wstępem. Za rogiem, jak to zwykle bywa, czai się poważniejsze zagrożenie – intryga mająca na celu wyeliminowanie problematycznej Drużyny A i zastąpienie ich rządowymi pionkami, o dziwo nawet bardziej problematycznymi (w zależności od punktu widzenia).

 


Nie zaprzeczam, że Millar zjebał. Albo zupełnie nie zrozumiał tych okruchów refleksji skrytych w robocie Warrena Ellisa, albo kompletnie je olał, skupiając się za to na powierzchownym ekstremum. W jego oczach, jak przypuszczam, „Authority” było klawe, bo było brutalne, krawędziowe i kontrowersyjne. Goście nie pierdolili się w tańcu i potężnym butem zadeptywali wszelkie sprzeciwy. Krytyka superbohaterskiej sztampy? Komentarz społeczny i polityczny? Kto by się tym przejmował! Millar sztampę bezwstydnie eksploatuje, przeginając w sposób totalnie bezmyślny. Fakt, motyw zasuszonego profesorka i jego licznych pomagierów wyśmiewa się z pierwszoligowych bohaterów Marvela, ale robi to kpiarsko, prymitywnie. Subtelności za grosz, nawet w porównaniu raczej śmiało galopującym po fabularnych flakach Warrenem Ellisem.

O dziwo Millar nie jest w tym wszystkim najgorszy. Umorusane szambem pazury obnażył tu, pośród kilku innych scenarzystów, Tom Peyer, który wspomnianą przesadę uznał chyba za wyzwanie, wziął ekipę figurantów wykreowanych przez Millara i napisał paradę ordynarnej okropności, którą można streścić słowami „Myśleliście, że Authority przegina? Patrzcie na to!”. Ja rozumiem, że nie mamy tych ludzi lubić, ale ich karykaturalna antypatyczność całkowicie uniemożliwia traktowanie tego wątku poważnie. To zaskakujące, ale po wszystkim właśnie Millar wjeżdża w narrację jak rycerz na białym koniu i robi porządek z tą bandą wykolejeńców. Obserwowanie, jak obrywają z nawiązką za swoje ekscesy, rasizm, homofobię i nadużycia jest tak satysfakcjonujące, że mimowolnie się uśmiechnąłem.

 



Ten niepowstrzymany, perwersyjny zaciesz pyska towarzyszył mi zresztą przez większość tej okropnej lektury i nie potrafię go sobie, przynajmniej do końca, logicznie wytłumaczyć. Każda cecha tego komiksu, ten bezczelny i bezrefleksyjny bieg po krawędzi, nie powinny mi się w żadnym stopniu podobać. Odnalazłem jednak jakąś kuriozalną radość w odmętach ordynarnej głupoty, radość prawdopodobnie osiągalną jedynie dla mało krytycznych miłośników nieustannie eskalującej sieczki. Właśnie to, że nie mogłem drugiego tomu wziąć na poważnie, umożliwiło mi zdystansowanie się i docenienie konceptu, który może wcale nie istnieć. Konceptu (przypadkiem?) stopniowo wzbierających przegięć. Jeśli umiarkowanie obiektywna wypowiedź jest w recenzji w ogóle możliwa, wciąż uważam drugi tom „Authority” za dzieło dużo gorsze od poprzednika. Coś, co odradzałbym czytelnikom o wypracowanym guście. Ja bawiłem się świetnie i troszeczkę mnie to przeraża.

Ale, ale, przecież na ołówkach śmiga tu (między innymi) Frank Quietly! To jego drobiazgowe, rozmyślnie brzydackie dziubdzianie doskonale pasuje do fabularnej groteski, a z kompozycją zawartości kadrów i ich architekturą radzi sobie równie doskonale, jeśli nie lepiej, co pionierujący w niektórych rozwiązaniach Brian Hitch z tomu poprzedniego. Jak zwykle u szkockiego artysty, mordy są paskudne, luźne płaszczyzny graniczą z naćkanymi szczegółami, a dynamika zapiera dech w piersiach. W sumie reszta sporego grona artystów z tego tomu też nie zawaliła roboty, z drobnymi wyjątkami (no nie lubię Dustina Nguyena, dla mnie to mniej bezczelny Humberto Ramos). Poza mistrzem Quietlym najbardziej zachwycił mnie Arthur Adams, gość o którego ekstremalnie bogatym portfolio często zapominam, gość jeszcze bardziej cierpliwy w podejściu do kreślenia malutkich elementów, które są bez wyjątku otoczone wyrazistymi konturami i łączą się w naprawdę niebanalnie złożone sceny. Nie pasują mi u niego tylko te cukierkowe tęczówki, cała reszta to sztos rzucający miodem w oczy.

 



Jeżeli więc nie macie gustu, potraficie olać ostateczne zarżnięcie względnie przemyślanych elementów historii i kręci was posoka lejąca się po stronach gęsto i często bez wyraźnego powodu, bierzcie i czytajcie, nie oglądając się na innych. Mark Millar to chyba najczęściej krytykowany przeze mnie autor, ale w drugim tomie „Authority” wszystko, co robi z niego zapatrzonego w siebie, bezkrytycznego buca, pomogło stworzyć klimat narastającej karykaturalności. Coś tak absurdalnego, że aż zrobiło się zabawne. Ludziom minimalnie świadomym, wybrednym i choćby minimalnie wrażliwym odradzam czytanie, pooglądajcie sobie obrazki, paskudna brutalność przynajmniej nie urazi Was głupotą i (uwaga, największe niedopowiedzenie w całej historii mojego pisania) mało wyszukanymi żartami.


Autor: Rafał Piernikowski